poniedziałek, 29 marca 2010

Errata

Malutka errata do poprzedniego posta pt. Daj mi tę noc.

Otóż... kilka chwil temu zadzwoniła do mnie drugoplanowa postać tej opowieści - Ptaszyna.
To "wredne ptaszysko" złożyło reklamację dotyczącą treści, twierdząc jakoby miała być obecna w pokoju hotelowym, przy łóżku ofiary.
Oświadczam, iż ja nic takiego nie pamiętam! Fakt ten może świadczyć o intensywnym skupianiu mojej wybiórczej uwagi na działaniach ratunkowych, bądź o całkowitej wybiórczości mojej pamięci...
Osobiście wybieram ten pierwszy wariant.

A w ogóle, to jest mój blog i JA decyduję, kto był w pokoju, a kogo nie było! ;) 
W mojej wersji zdarzeń Ptaszyna pojawiła się dopiero w karetce... i tego się będę trzymał, proszę Wysokiego Sądu...

Jednakże... dla kronikarskiego porządku i literackiej uczciwości, poniżej przedstawiam alternatywną wersję opowiadania, w której koleżanka Ratownik Medyczny - Ptaszyna materializuje się w pokoju hotelowym (co Ona tam naprawdę robiła? nie mam pojęcia!)

* * *
Kierowca wpadł zziajany, dźwigając wielki plecak.
- Gdzie jest Ptaszyna? - spytałem o ratowniczkę.
- Została na dole w karetce... - wysapał.
- Aha... no to szykuj ambu, może najpierw spróbujemy na rurce U-G..?
Właśnie wbijałem venflon w rękę pacjentki, gdy w drzwiach stanęła równie zziajana Ptaszyna. Spojrzała na wbitą do połowy długości iglę i blada na twarzy wyjąkała
- A co to... krew jest..? - po czym zemdlała.
- Zanieś  ją do karetki i wracaj szybko... - powiedziałem do kierowcy, wskazując głową na bezwładnie leżącą kupę pierza.

* * *
TERAZ ZADOWOLONA? :)

Daj mi tę noc

Jeśli Twoja praca polega na kontaktach z innymi ludźmi, bez względu na to czy jesteś lekarzem, urzędnikiem, ratownikiem etc. - na pewno przeżywałeś/aś coś podobnego.
 Dzień z gatunku "drzwi otwartych".
Zazwyczaj zaczyna się nieśmiało, jak każdy inny, zwykły dzień. Przybywa pierwszy "petent", wykonujesz swoje obowiązki z uśmiechem, w głowie układając sobie Plan Zagospodarowania Wolnych Chwil. Bo przecież zapowiada się spokojnie, luźno i bezstresowo. Tysiące ważnych, mniej ważnych i po prostu przyjemniejszych rzeczy koniecznie chciałbyś wykonać, zaraz po tym jak "petent" opuści Twoje stanowisko pracy. Ale, gdy pierwszy interesant wychodzi z uprzejmym "do widzenia", w drzwiach już staje drugi, a potem trzeci, czwarty, piąty... I dalej nie liczysz. Wiesz, że właśnie przytrafił Ci się dzień "otwartych drzwi".
W Twoim specjalnym miejscu, usycha pyszne śniadanie, którego już na pewno nie zjesz. Przeciągi z nieustannie wachlujących wrót hulają po Twojej głowie. Migają twarze, mieszają się dźwięki powitań i pożegnań.
Uśmiech już dawno zniknął z Twoich ust, ustępując miejsca wyrazom rezygnacji. A to wciąż nie koniec... Jeśli nikt nie wyrwie Cię z zaklętego kręgu petentów, rezygnacja pęknie jak mydlana banieczka, przekłuta ostrą szpilą wściekłości. I w końcu eksplodujesz, chlapiąc dziką furią po wszystkich zgromadzonych.
Znasz ten stan?
Teraz jeszcze zamień dzień na porę nocną i pomnóż przez sześć. Wówczas w pełni zrozumiesz, co owego dnia czułem.

Właśnie upływała szósta, ostatnia doba Światowego Festiwalu i pierwszy miesiąc mojej pracy w nowej firmie.
W punkcie ambulatoryjnym zaliczyłem wszystkie sześć dni i nocy dyżurów. Początkowo niedolę swoją dzieliłem z lekarzem i pielęgniarką, ale gdzieś na trzeci dzień doktor postanowił zmienić tryb dyżurów "na telefon", a pielęgniarki po dwudziestej szły do domu. Zostawałem więc sam, skwapliwie korzystając z każdej minuty snu.
Ostatnia noc czarowała uczestników imprezą pożegnalną. Dyskoteka, ognisko, bankiet, małe imprezki w pokojach. Alkohol lał się strumieniami. Starzy, młodzi, najmłodsi... zataczali się po ulicach festiwalowego miasteczka, krzycząc i śpiewając we "wszystkich" językach świata.
Dosłownie, co kilka minut ktoś dobijał się do drzwi ambulatorium. Niezmiennie wstawałem, włączałem światło, wprowadzałem "petenta", załatwiałem jakąś "pierdółkę" typu plaster na odcisk, bandaż na kolano, wyprowadzałem "petenta", kląłem jak szewc, gasiłem światło i natychmiast zasypiałem. Chwilę później sytuacja się powtarzała.
Po północy pod ambulatorium podjechała jedna z naszych karetek. Kierowca, wraz z ratownikiem medycznym płci pięknej, rozpoczęli powolną likwidację placówki. Pakowali sprzęt do pudełek, by rano można było wynieść wszystko do samochodu i odjechać w siną dal. Ja w tym czasie zasypiałem na kozetce.
Kolejny łomot do drzwi poderwał mnie na równe nogi. Otworzyłem sklinając w znanych mi językach.
Za progiem stało troje młodych ludzi. Przez mętne, alkoholowe spojrzenia przebijał jakiś strach i panika.
Chwila rozmowy i już wiedziałem, że muszę iść z nimi do innego budynku, bo "Someone needs help..."
- Pewnie znów jakiś ból gardła, albo stan podgorączkowy... - myślałem wściekły.
Wziąłem torbę medyczną i polazłem tropiąc wężowy szlak moich przewodników.
W małym, hotelowym pokoju stało dwoje dorosłych ludzi. Wyglądali na trzeźwych i zdrowych. Przez chwilę patrzyłem na nich pytająco, czując, że oto osiągam stan Wkurwienia Absolutnego.
Dziesięć sekund później mój wzrok spoczął na wersalce i rzeczony stan W-A uleciał, jakby go wcale nie było.
Na łóżku leżała młodziutka dziewczyna. Pierwszym spojrzeniem wyłowiłem kilka niepokojących elementów:
Brak ruchu, szeroko rozrzucone ręce i białka oczu świecące spod uchylonych powiek.
- O cholera... Źle to wygląda... - Udrożniłem ją wysuwając żuchwę. Kontrolowałem oddech... - Jest..! Słaby, ale jest! Tętno też takie sobie, nawet sześćdziesięciu na minutę nie ma... Alkoholu nie czuję, no może minimalnie. - Powtórzyłem jeszcze badanie reakcji bólowej - Zero... nawet najmniejszy mięsień na twarzy nie drgnął.
- Narkotyki..? - zastanawiałem się szybko. Podniosłem dziewczynie powiekę, aby zobaczyć źrenice, ale wywinęła natychmiast gałki w górę i znów zaświeciła mi białkiem.
- No dobra, chyba czas dzwonić po wsparcie. - Podtrzymując udrożnienie, wolną ręką gmerałem przy komórce. W końcu wystukałem numer do kierowcy, który trzy budynki dalej pakował nasze graty do pudeł.
- Podjedź karetką pod budynek czwarty i zasuwaj do mnie na trzecie piętro. Weź z auta plecak reanimacyjny.
Czekając na posiłki, szukałem wzrokiem ewentualnych obrażeń na ciele dziewczyny. Dopiero teraz oszacowałem jej wiek. Wyglądała na szesnaście lat. W rzeczywistości miała czternaście. odrzuciłem koc, który przysłaniał nogi i biodra. Dziewczyna ubrana była w dżinsową spódniczkę mini. Skąpy materiał podwinięty w górę, odsłaniał zsuniętą bieliznę.
- Co jest kurwa?! - Wyrwało mi się na ten przykry widok. Próbowałem rozmawiać z dorosłymi, których poziom zakłopotania gwałtownie wzrósł wraz z usunięciem koca.
- Była z obcą grupą przed budynkiem, ponoć piła piwo... - Mężczyzna wyrzucał z siebie angielskie słowa z prędkością karabinu maszynowego. - ...dwadzieścia minut później ktoś ją znalazł na trawniku w takim właśnie stanie, ktoś inny ją zaniósł do jej pokoju.
- Czyżby GHB, albo inny syf? - myślałem o pigułce gwałtu - Dziwne to wszystko... Zanieśli ją na trzecie piętro, a spódnica się nie odwinęła w dół? A te majtki zsunięte..? - Nie miałem więcej czasu na zabawę w detektywa, bo panna przestawała oddychać.
Kierowca wpadł zziajany, dźwigając wielki plecak.
- Gdzie jest Ptaszyna? - spytałem o ratowniczkę.
- Została na dole w karetce... - wysapał.
- Aha... no to szykuj ambu, może najpierw spróbujemy na rurce U-G..?
Powrócił spontaniczny, mizerny oddech. Martwiło mnie niskie ciśnienie. Na szczęście venflon jeszcze udało mi się wcisnąć w jakąś żyłkę.
- Dobra... - Sapnąłem do kierowcy - idź po nosidełko i zmywamy się stąd, póki panna oddycha. Jakiś płyn jej puścimy w karetce.
Stargaliśmy pacjentkę po schodach. Nosze na platformie wjechały do budy. Wskoczyłem do środka i zonk... Światło w przedziale medycznym zdechło.
- Ona znów nie oddycha..! - Powiedziała Ptaszyna.
- Bierz ambu i ognia! - Szukałem tętna na szyjnej i promieniowej. Na szyi coś słabo stukało, na ręce nic...
- Zapal reflektory. - wrzasnąłem do kierowcy i poleciałem przed maskę montować kroplówkę i spuszczać baloniki powietrza z wężyka.
Potem już poszło gładko. Płyn szedł w żyłę na maksa, tlen na ambu. Lekować nie chciałem, bo diabli wiedzą, co dziewczę połknęło. Zgodnie z pogotowarskim przysłowiem "sygnały leczą", ryknęliśmy syrenami, błysnęły niebieskie żarówy i karetka poszła w długą... do szpitala. Za nami, prywatnym samochodem jechali opiekunowie nieletniej panny.
Na podjeździe przed SORem, dziewczynie zaczęły wracać odruchy. Usunęliśmy rurkę i szczęśliwie przekazałem pacjentkę na pediatryczną IP. Jeszcze tylko krótki raport z uwzględnieniem stanu bielizny pacjentki oraz okoliczności zdarzenia.
"Dziękuję, jesteście wolni." - powiedziała pani doktor z pediatrii. Wychodząc słyszałem jak opiekunowie kategorycznie nie zgadzali się na żadną obdukcję, badanie ginekologiczne i policję.
- Dziwne, dziwne... - dumałem pchając nosze w stronę karetki.

Jak się dalej potoczyły losy młodej dziewczyny, która w ten sposób zakończyła występy w kraju swoich przodków, nie wiem...
Na pewno będzie mogła zanucić smętnie: "Józek (lub inne, dowolne imię męskie) nie daruję ci tej nocy!"
Ja zaś mogę skandować hip-hopowe: "Nie wszystko jest takie łatwe, pozory traktuj jak pułapkę."

niedziela, 28 marca 2010

Pocztówka

"Jak dobrze wstać skoro świt..."
Tylko czemu głowa tak ciężka, obolała i niczym cymbał brzmiąca?
Aaaa już wiem, sobota wczoraj była...

"Obiecał mi poranek szczęście dziś i szczęście dziś musi przyjść..."
Będę szczęśliwy, kiedy mnie głowa przestanie boleć, a tymczasem...

Jako, że nie samą pracą człowiek żyje... (Nie..? Coś podobnego..! - zakrzyknął mój szef) czasem człowiek winien się odstresować, odchamić i sprawić sobie odrobinę radochy.
W związku z tym postanowiłem zakupić nowy instrument muzyczny z grupy strunowych szarpanych z pudłem rezonansowym, gryfem i progami na podstrunnicy.
Nową gitarę przetestowałem wstępnie i pokochałem od pierwszego wejrzenia.
Fazę pierwszych zalotów mamy już za sobą, czego efektem jest poniższa pocztówka... /na gryfie wisi jeszcze metka, ale obciach ;) /

Opis techniczny:
Do zabawy użyłem gitary akustycznej, wzmacniacza, oraz magicznego pudełka o nazwie loop station. Dzięki niemu można nagrywać "w biegu" poszczególne ścieżki dźwiękowe, zapętlać je i nakładać.
Utwór muzyczny bez nazwy... Pierwsze lepsze trzy akordy, które mi wpadły do głowy.
Jakość dźwięku porażkowa, bo nagrywana z kamery, no i YouTube zrobiło też swoje.

Słówko dla ewentualnych gitarowych krytyków, specjalistów i koneserów:
Tak... wiem... Mam usztywniony nadgarstek i prawie nie używam piątego palca, ale... nie jestem gitarzystą, nie żyję z tego... Nie znam się dobrze na nutach, uczyłem się sam, po swojemu i ze słuchu. Próbuję grać, ponieważ sprawia mi to ogromną radochę i w ten sposób WYPOCZYWAM, czego i Wam Drodzy Przyjaciele życzę :)

Dżizaaaaas, moja głowa... Idę na kroplówę ;)

wtorek, 23 marca 2010

Ambiwalencja uczuć

Życiowy scenariusz:
Szpital im. Bolesława Bieruta (oddział położnictwa)
Żłobek im. Dzieci Rewolucji,
Przedszkole im. Władysława Gomułki,
Szkoła Podstawowa im. Karola Świerczewskiego,
Liceum im. Władysława Sikorskiego,
Wyższa Szkoła im. Jana Pawła II,
Ambitna Praca im. Wyścigu Szczurów,
Żona im. Dolores,
Dzieci im. Xsavier, 
Fabienne, 
Etiennette,
Vivienne,
Wspólne bycie serc, 
nas dwoje, nastroje... 
W bicie serc. Na cztery się zmienia...
STOP! STOP!
... ale nuuuudaaaa... A gdyby tak...

Żłobek im. Dzieci Rewolucji,
Przedszkole im. Władysława Gomułki,
Szkoła Podstawowa im. Karola Świerczewskiego,
Liceum im. Władysława Sikorskiego,
Wyższa Szkoła im. Obi-Wan Kenobi'ego,
Wyższa Szkoła im. Rycerzy Jedi
Wyższa Szkoła im. R2D2
Wyższa Szkoła im. Luka Skywalker'a...

...Wieczny student..?

Myślę, że mogę tak o sobie mówić. Należę bowiem do ściśle wyselekcjonowanego gatunku ludzi poszukujących. ;) Ba... Nawet ludzi "niuchających"... za tym jednym, jedynym, właściwym kierunkiem edukacji.
Od zarania dziejów (szkoły średniej) zgłębiałem tajniki różnorakich dziedzin nauki:
Ekonomia, wychowanie fizyczne, turystyka, rekreacja, rehabilitacja... I wszystko pod płaszczykiem szkolenistwa wyższego.
Na przestrzeni lat, starałem się smakować tę wiedzę, przetwarzać ją, doprawiać sosem zainteresowań, trawić... aż powstał wielki, multimedialny bigos a'la Pascal Niedoprzełknięcia.
Wtedy to właśnie zapragnąłem podeprzeć swoje największe pasje i "zboczenia" stosownym dokumentem. W mojej skołatanej głowie zaświtała myśl doskonała jak ciastko z musztardą:
- Zostanę dyplomowanym Ratownikiem Medycznym!
I w ten sposób zgotowałem sobie kolejne siedem semestrów studenckiego pasztetu.

W ostatnim-siódmym semestrze, władze uczelni postanowiły wprowadzić pewne zmiany personalne i ulżyć niedoli biednych studentów. Nowym opiekunem naszego rocznika została młodziutka (na tle reszty pracowników naukowych) Pani Zgrabna.
Studencka brać przyjęła tę zmianę z ulgą, gdyż poprzednia opiekunka, kwalifikacjami i energią życiową celowała bardziej w hospicjum dla bezdomnych ślimaków, niż w niebezpieczną pracę z tabunem "ratowniczych baranków".
Pani Zgrabna z wrodzonym wdziękiem i entuzjazmem przystąpiła do wykonywania swoich obowiązków. Korespondowała z nami, załatwiała wpisy do indeksów, koordynowała praktyki, terminy obrony. Od czasu do czasu pomagała w "pilnowaniu" studentów na egzaminach, rozpraszając tym samym żaków płci męskiej. Wszak nazwisko "Zgrabna" do czegoś zobowiązuje.
Śmiało można powiedzieć, że była kompetentna i pracowita, a przy okazji miła i ŁADNA :)
Uczelniane samce prześcigały się w uprzejmościach wobec Pani Zgrabnej. Papierosek, miłe słówko, żarcik, spojrzenie... Wszystko się liczyło i wszystko deklasowało kolegów. Ot, taka niewinna rozrywka w ponurych ścianach naszego uczyliszcza.

Siódmy semestr zbliżał się ku końcowi.
Jechaliśmy studencką kawalkadą aut na Bardzo Poważną Uroczystość. Jako dumny posiadacz nawigacji GPS prowadziłem cały sznurek samochodów. Jechałem roztropnie. Bez gwałtownych zrywów i hamowań. Uprzejme miganie kierunkowskazami przy omijaniu każdej dziury w asfalcie, zero wyścigów, zero wyprzedzania, zero "No jak jedziesz - Baranie!" Po prostu zmotoryzowana słodycz.
Powód tej niemęskiej łagodności znajdował się we wstecznym lusterku. Tuż za moim samochodem podążało granatowe kombi Pani Zgrabnej. Ach co za radość... wieść kobietę na manowce. :)
W miejscu docelowym, na parkingu zebrał się wianuszek studentów. Wśród nich jak wisienka na torcie tkwiła, a jakże... Pani Zgrabna.
Oczywiście koledzy natychmiast przystąpili do twórczego wypełniania wolnego czasu. Telepatycznie ogłoszono ulubioną męską konkurencję: "Kto na dłużej przykuje JEJ uwagę..."
W ruch poszły papieroski, zapalniczki, mądre słownictwo, niemądre dowcipy. Każdy wytaczał najcięższą artylerię jaką dysponował.
Papierosowe dymki smętnie unosiły się w powietrze. Rozmowa zeszła na tematy zbliżającej się obrony i zakończenia studiów.
Ze zdumieniem spostrzegłem, że od jakiegoś czasu Pani Zgrabna odpowiada na męskie zaczepki półsłówkami, za to coraz częściej, ukradkowo zerka w moją stronę.
- Co jest..? - myślałem - Pobrudziłem się na twarzy, czy jak..? A może... ja się jej podobam..? Nieee... to już raczej brudny jestem...
Na wszelki wypadek wystawiłem drugi profil na widok publiczny. W efekcie intensywność ukradkowych spojrzeń wzrosła.
- No to albo cały jestem czymś upaprany, albo naprawdę się jej spodobałem. - Zaniepokoiłem się nie na żarty.
Moje duchowe rozterki sprawiły, że odpadłem całkowicie z samczej rywalizacji. Stałem dumając, czy powinienem iść do auta i obejrzeć twarz w lusterku, czy może bezczelnie puścić Pani Zgrabnej "oczko".
A zawody trwały w najlepsze. Żaden z kolegów nie mógł zyskać przewagi nad innymi.
- Przepraszam... Czy pan ma starszego brata? - Kobiecy głosik zakończył męskie szranki i konkury. Pani Zgrabna patrzyła wprost na mnie.
- O rany! Podrywa mnie..! Tylko czemu tak banalnie..? - myślałem nieco oszołomiony.
- Nnnie proszę pani... - wyjąkałem.
- A może młodszego pan ma?
- Niestety też nie... - odpowiedziałem, kończąc w duchu - a ja ci nie wystarczę?
- Szkoda... - Zgrabna stropiła się nieco.
Zapadła krępująca cisza. Panowie z zazdrością spoglądali w moją stronę.
- Zrób coś! Powiedz coś..! Może jakiś dowcip..? No już! - ponaglałem sam siebie.
- A może pan miał kiedyś pseudonim Cremaster..?
Poczułem jak grunt usuwa mi się spod nóg.
- T..tak - wydukałem zaskoczony.
- ... i był pan harcerzem..?
- Poległem... - pierwszą myśl dedykowałem moim kolegom, których gęby już rozszerzały się w szyderczych uśmiechach. Zaraz po myśli pierwszej, w moją czachę zastukała kolejna - Kim jesteś???
- Owszem... byłem harcerzem - odpowiedziałem cichutko.
Pani Zgrabna uśmiechnęła się radośnie.
- Nosiłam pana na plecach, w harcerstwie... Na egzaminie z pierwszej pomocy! To było tak dawno temu... Byłam wtedy nastolatką...

Roześmiane twarze zamazały mi się w jedną rechoczącą całość.
- Starczy już tej cholernej edukacji... - pomyślałem strapiony. - Niedługo babcie profesorki, wpisując mi ocenę do indeksu, będą mówić: "Pan mi tak ślicznie śpiewał serenady przy ognisku... Do widzenia... i proszę nie zapomnieć zabrać laski..."

... Choć z drugiej strony... Zgrabna pytała mnie o STARSZEGO brata. Znaczy, że się jeszcze nieźle trzymam!
No to co... podyplomowe..? A może jakiś nowy, fascynujący kierunek? ;)

poniedziałek, 22 marca 2010

Windą do nieba

Szedłem do pracy pochmurny jak gradowe niebo.
Przykrył mnie jeden z tych dni, kiedy wszystko wywołuje skurcz poirytowania, złości, wbija szpilę w duchowe miejsce zwane "Bez powodu".
Szpitalny korytarz zasnuł się mgłą zniechęcenia i niewiary. Smutne, białe anioły ciągnęły za sobą smugi znużenia zlepione brakiem snu i motywacji. Pajęczyna obojętności wyzierała z ciemnych zaułków i tylko gdzieniegdzie przebijały blade światełka ludzkich trosk.
Przeciskałem się przez to wszystko, ostrym jak maczeta "przepraszam" torując sobie drogę do szatni.
Bez magicznych obrzędów, bez rytuału "Przejścia", bez dźwięku plemiennych bębnów i śpiewu chórów, przeobraziłem się w białego pomocnika aniołów i ruszyłem na oddział, jak i one, smużąc uczuciem beznadziei.
Za oknami porywisty wiatr gnał ołowiane chmury okraszone milionami zimnych kropel.
Oddział ratunkowy przywitał mnie smętną zielonością kafelkowych ścian. Cherubinowe pióra spadały, plamiąc bielą błyszczącą posadzkę. Markotne kupidyny, wespół z archaniołami, grzały dłonie nad szklanką ziemskiej herbaty. Tępy dyżur w tym szpitalnym "czyśćcu" przygniatał wszystkich jesiennym ciężarem.

Niesiony z porywem wichru dźwięk trąb jerychońskich przerwał bezgłośną Modlitwę Znużonych, a w ślad za nim, na podjeździe stanęła karetka.
- Jako, że anioł Piotr odpoczywa w urlopowym raju, ty dziś obejmiesz funkcję stróża - rzekł do mnie zgaszony serafin ze stetoskopem na szyi. Anielskie blond włosy smutno opadły na nieziemską twarz, a złożone skrzydła łagodnie falowały w lekkim przeciągu otwieranych drzwi.
- Bądź wola twoja... - zaintonowałem psalm i ruszyłem na spotkanie człowieka z "pękniętym sercem".
Zawał dolnej ściany mięśnia sercowego - brzmiała diagnoza ludzkiej przypadłości.
- I weźmiesz ze sobą drugiego anioła i ruszysz w podróż na hemodynamikę - wyśpiewał serafin zwijając papierowy zapis EKG.
- I uczynisz to bez zbędnej zwłoki, a ja zaraz do was przyfrunę... - dokończył.
- Amen... - odśpiewałem szykując pacjenta do drogi przez szpitalne korytarze.
- Ach... i to jeszcze weźmiecie... Na wszelki wypadek... - Na łóżku wylądował worek ambu - Ruszajcie zatem... Godspeed...
Milczący anioł Dariusz schwycił wózek z leżącym pacjentem i pociągnął postękując z cicha. Pchnąłem łóżko, by ulżyć bratu w anielskiej niedoli. Na skrzydłach popędziliśmy w stronę przeznaczenia.

Klatka medycznej windy objęła trójkę istot zmierzających w inny wymiar szpitala.
- Uważaj bracie na skrzydła swe białe... - zapiałem wciskając guzik z rzymską cyfrą I.
Stalowe, brunatne drzwi zamknęły się za nami z szumem biblijnego potopu. Podłoga zafalowała i... miast nieść nas w niebiosa, utknęła w pół piętra.
Tkwiliśmy, zawieszeni w tym dziwnym uniwersum, zamknięci pomiędzy światami, uwięzieni w próżni bytu.
Dwaj biali i człowiek "z pękniętym sercem".
Anielskie pierze unosiło się i opadało w rytm naszych wrzasków i szarpań.
- Oż Sodomia i Gomoria! - bluźnił Dariusz, pięściami waląc w drzwi...
- Bądź przeklęta żono Lota, Goliacie i całe windziarskie nasienie..! - tłukłem nerwowo po świecących przyciskach...
- Uuuuuuchhhhhhhhhhhh... - wydał ostatnie tchnienie pacjent i wyzionął ducha.

Konsternacja i grobowe milczenie nastało. Jakże to, stróżu mój..? Zdawały się pytać wpół przymknięte oczy pacjenta. Jakże to, bracie mój..? Pytały szeroko otwarte oczy Dariusza.
- Ja... pierdolę..! - wyszeptały usta moje, skalane ludzkim błotem przekleństw.
- Aniele Dariuszu! Weźże ten mieszek, ambu zwany i tchnij w nieszczęśnika życiodajny ładunek - zakrzyknąłem układając ręce na mostku chorego. - Nie umieraj nam tu... Noż kurwa mać..!
- Chyyyyyyyyyyyyppp... - pacjent gwałtownie zaczerpnął powietrza nim cokolwiek zdążyliśmy zrobić.
Bzzzzzzzzzzzz - winda z trzaskiem ruszyła w górę.

Alleluja, alleluja... - anielskie zastępy grzmiały pieśń radosną, gdy wysiadaliśmy na pierwszym piętrze. Wiatr rozgonił ciężkie chmury i ucichł. Na błękitne niebo wstąpiło słońce oświetlając nam złocistą smugą drogę na oddział.
Ogromne litery układały się na tablicy w napis "Hemodynamika", ale ja mógłbym przysiąc, że widzę zgoła inne wyrazy:
- SIÓDME NIEBO -

--------
Wydarzenia tamtego dnia zadały kłam twierdzeniu, że windą do nieba nie sposób dojechać. Ja dojechałem... i świat wypiękniał :)

piątek, 19 marca 2010

Łatwopalni

Z73.0  - czyli (wg ICD-10*) Zespół Wypalenia Zawodowego (burnout syndrom)

Spłycając opis problemu, można powiedzieć, że jest to zbiór objawów występujących
u człowieka wyeksploatowanego zawodowo, przepracowanego.
Wykonywane zajęcia przestają dawać satysfakcję, przynoszą stres, znużenie, a wreszcie całą paletę innych objawów - zwłaszcza psychosomatycznych.
W większości opracowań przyjęto, że ZWZ występuje najczęściej w zawodach opartych na intensywnym kontakcie z innymi ludźmi - "petentami, pacjentami, klientami itp."
Spośród konkretnych profesji najczęściej wymieniani są lekarze, pielęgniarki, nauczyciele.
Wg Christiny Maslach** istnieją trzy składniki (etapy) ZWZ:

1. Wyczerpanie emocjonalne - uczucie pustki i odpływu sił.
2. Depersonalizacja - poczucie bezduszności, bezosobowości, cyniczne patrzenie na innych ludzi, obniżenie wrażliwości wobec innych.
3. Obniżenie oceny własnych dokonań - poczucie marnowania czasu i wysiłku na swoim stanowisku pracy.

Nie jest moją intencją pisanie rozprawy naukowej na temat wypalenia. Więcej i mądrzej o ZWZ można znaleźć choćby tu. Chciałbym raczej, na publicznej tablicy zawiesić pytanie:
- Czy my - ratownicy medyczni, jesteśmy "łatwopalni"?
- O tak, z pewnością! - odpowiemy zgodnym chórem. - Przecież spełniamy wszystkie kryteria zawodowe, a i patrząc w trzy składniki pani Maslach, większość ratowników znajdzie "coś dla siebie".
I będzie to prawdą...
...lecz jest we mnie jakiś niepokój. Uczucie, które co jakiś czas skrobie mnie, tak "od środka" i woła:
- Halo... Czy wy, tam na zewnątrz, troszkę nie przesadzacie?
A wtedy ja... wyciągam z zakamarków inteligencji zapalniczkę Burnout Syndrom i sadystycznie przypiekając ten niewygodny, wewnętrzny głos (sumienia?), staram się tłumaczyć:
- Zamknij się sumienie... To wszystko przez wypalenie zawodowe...
I przez chwilę robi się lepiej... Ja czuję się lepszy, bo rozgrzeszony... Do chwili, gdy sumienie - upaprane panthenolową pianką na oparzenia, znów nie zacznie skrobać...

Czy my naprawdę jesteśmy aż tak "łatwopalni"? A może nasze "niechciejstwa" przykrywamy sztucznymi płomykami elektrycznego kominka i wszystkich wokół próbujemy przekonać, że to najprawdziwszy ZWZ?

Iskra...
To było dawno temu... Tak dawno, że zastanawiam się czy to prawda...
Pełniąc zaszczytną funkcję wolontariusza, kończyłem właśnie pucować karetkę po dyżurze. Zbliżała się godzina siódma. Za chwilę przekażemy obowiązki kolejnej zmianie.
- Szóstka do wyjazdu - zabrzmiało w garażowych głośnikach.
- Ooo... Jeszcze gdzieś pojedziemy - Mimo zmęczenia ucieszyłem się z możliwości kolejnego wyjazdu.
- Szlag by to trafił! - zły jak "sto pięćdziesiąt" głos odbijał się echem od ścian podwórka - Za dziesięć siódma, a oni mi transport wpieprzyli! - w drzwiach stanął Jacek.
- O... Moje guru, doświadczenie i wiedza w jednej osobie ratownika. Przyjaźnie nastawiony do wszelkiej maści studentów, praktykantów i wolontariuszy. Zawsze mogę do niego przyjść i zapytać. Wytłumaczy, pokaże, pozwoli samemu spróbować... - Ucieszyłem się podwójnie.
Ratownik strzelił z całej siły drzwiami. Cichutko usiadłem w przedziale medycznym i pojechaliśmy.
Droga upłynęła pod znakiem straszliwych przekleństw i bluzgów.
Piętnaście minut później wsuwaliśmy do karetki nosze z pacjentem. Mężczyzna w podeszłym wieku nie utrzymywał logicznego kontaktu z otoczeniem. Co chwila próbował oswobodzić ręce zapięte kolorowymi pasami noszy.
Nie był agresywny, raczej pobudzony i zestresowany. Unosił głowę i rozglądał się na boki, a wówczas wysoka poduszka spadała na podłogę karetki. Jacek ze złością podnosił ją i wciskał pod głowę staruszka. Sklinał przy tym na swojego pecha i dyspozytorów, którzy nie mogli poczekać dziesięciu minut do kolejnej zmiany. Patrzyłem na kolegę szerokim oczami. Nie znałem go od tej strony. Powoli mój zachwyt ustępował miejsca zdziwieniu.
Poduszka po raz kolejny spadła na podłogę.
- No to nie będziesz leżał na poduszce skurczybyku! - Ratownik krzycząc rzucił podgłówek w kąt karetki - I leż kurwa spokojnie! - Ręka Jacka z siłą oparła się na czole pacjenta. Głowa poleciała w dół uderzając o twardą krawędź aluminiowych noszy.
- Co ty robisz?! - Nie wytrzymałem...
- Zamknij się... - odburknął
- Ale przecież rozbijesz mu głowę, człowieku..! - sięgnąłem po odrzuconą poduszkę - Zamień się miejscami. Ja siądę za głową.
- Mam dość tej roboty. Wypaliłem się chyba... - Jackowa złość przeszła nagle w jakiś smutek i zawstydzenie. Przesiadał się na drugi fotel zgarbiony i przygaszony. Mruczał jeszcze przez chwilę pod nosem i w końcu umilkł zapatrzony w okno.
Cały mój podziw uleciał w kosmos...
- Nigdy taki nie będę..! - pomyślałem z mocą.

Płomyk...
Będąc na drugim roku studiów zostałem wydelegowany do odbycia praktyk w lokalnej stacji pogotowia ratunkowego.
Na nic się zdały tłumaczenia, że pracuję zawodowo, jeżdżę w prywatnej firmie jako ratownik... Przełożona uparła się i koniec.
- Masz przyjść i odrobić! - mówiła z naciskiem.
Trudno. Wypisałem dni urlopowe w firmie i jak wielu moich kolegów - studentów, rozpocząłem praktykę na pogotowiu.
- Chodź, pojedziesz ze mną... Nie będziesz cały dzień ślęczał nad gazetą..! - Czyjś głos, z siłą granatu, oderwał mnie od lektury artykułu. W drzwiach pogotowianej świetlicy stał młody ratownik.
Co było robić..? Rad nierad złożyłem gazetę i poczłapałem za "czerwonym".
- Wy studenci najchętniej byście się tylko opieprzali i nic więcej... - gderał - A tu trzeba się przyuczać do zawodu... Nikt za was nie będzie potem harował..!
Chłopak najwyraźniej nie wiedział, że pracuję w zawodzie. Ciekawy co będzie dalej, skwapliwie nie prostowałem torów jego myślenia.
Pojechaliśmy pod wskazany adres.
- Patrz i ucz się. - Szepnął do mnie turbo-ratownik.
- Co się panu dzieje? - Zapytał wyniośle mężczyznę siedzącego na kanapie.
- Boli mnie w brzuchu i chyba tu trochę - Chory wskazywał dłonią klatkę piersiową - A jeszcze do tego dziwnie się czuję i chyba mnie...
- Ale nie chce pan jechać do szpitala? - przerwał mu "czerwony".
- Wolałbym nie...
- To proszę tu podpisać, że pan odmawia... - ratownik podetknął pod nos chorego kartę wyjazdową i długopis. - Dobrze... Jakby nie przeszło, trzeba będzie pójść do lekarza rodzinnego. Do widzenia.
Wsiedliśmy do karetki.
- Widzisz..? I tak się to załatwia! - Wysapał z dumą.
- A co mu właściwie było? - Zapytałem udając kompletnego debila.
- A skąd ja wiem..? Pewnie nic... Grunt, że do szpitala go nie trzeba wieźć. To już mój dziewiąty taki na dziś zaliczony. Wypalam się powoli... - brzydki uśmiech wypłynął na jego usta.
- Ty skończony baranie... - pomyślałem zbulwersowany. Zmilczałem jednak... - Co mi tam... Nie mój cyrk, nie moje małpy...

Pożar...
- Dlaczego my znów musimy jechać na to zadupie?!? - trzasnąłem drzwiami karetki, aż kierowca się skulił.
- Ponoć było u niego pogotowie w nocy...
- No i było i się zbyło...! - Podniosłem głos - To dlaczego go nie zabrali w nocy? My teraz będziemy po nich poprawiać?
Jechaliśmy w milczeniu ponad godzinę. Siedzący za kierownicą współpracownik nie odezwał się ani jednym słówkiem.
- Widocznie nie chce drażnić lwa. - Pomyślałem nieco uspokojony.
Karetka zjechała z asfaltu, przedzierając się przez zwały śniegu. Wreszcie stanęliśmy pod domem pacjenta.
- Dzień dobry. - Przywitałem się z rodziną - A co to się dzieje..?
- Dziadek słabuje... W nocy całkiem zachorzał i doktorów my wzywali, ale dziadek do śpitala nie chciał...
Wstępnie zbadałem chorego. Wyglądał kiepsko. Nie było na co czekać...
- Panie Dziadzia, pojedziemy do szpitala. Zgadza się pan?
- Ano co mom zrobić..? - wystękał starszy człowiek.
Kocyk, nosze, karetka i jedziemy. Dotarliśmy do gładkiego asfaltu.
- Muszę do wychodka... - jęknął pacjent.
- No to teraz?! - krzyknąłem - Teraz to niemożliwe! Jak dojedziemy..!
- Kuźwa - pomyślałem zirytowany - niech mi się tu jeszcze zleje w karetce...
- Boli mie...
- Gdzie boli?
- A tu, w całych piersiskach...
Odsunąłem szybkę do szoferki.
- Zatrzymaj się! - warknąłem do kierowcy i zacząłem rozpinać koszulę chorego. - Panie Dziadzia muszę zrobić ekg...
- Nie rusej... - Dziadek bronił się słabo.
- Co "nie rusej.."? Muszę zrobić..! - przykleiłem elektrody i zacząłem wpinać kolorowe klipsy.
Dziadek drżącymi rękami łapał za kable i zrywał jeden po drugim.
- Panie! Uspokój się pan! Zabrać ręce i leżeć spokojnie!!! - Podniosłem głos.
- Do wychodka...
- Za chwilę... - odburknąłem i włączyłem monitor.
- O kurwa..! - Pierwsza myśl wulgaryzmem odpowiedziała na zapis ekg - Toż on ma zawał..!
- Do wychodka muszę... - pojękiwał pacjent.
- Musimy zasuwać na sygnałach do szpitala - rzuciłem do kierowcy.
- Bańki się zepsuły... - Szofer schylił głowę - nie świecą, nie grają...
- Co ty kurwa do mnie mówisz??!! - oniemiałem z wściekłości.
- A poza tym i tak najpierw mamy go wieźć na dializy - odszczeknął.
- Człowieku... Jak na dializy? On ma zawał!
Kierowca podał mi komórkę - Dzwoń i się zapytaj...
- Dzień dobry. Z lekarzem dyżurnym dializ poproszę... Pani doktor... Mam tu pacjenta, pan Dziadzia... tak... W zapisie ekg ma uniesiony odcinek ST, zgłasza dolegliwości bólowe... tak... Ciśnienie niskie... Nie zrobiłem wkłucia, bo nie mogę się dostać do żyły... Mamy awarię sygnałów i wobec tego proponuję wezwać inną karetkę, a my im będziemy jechać na spotkanie i do szpit...
Odsunąłem gwałtownie telefon od ucha. Z głośniczka dobiegało gniewne brzęczenie.
- W takim razie dobrze... jedziemy na dializy. - Zakończyłem rozmowę.
- A nie mówiłem..? - Kierowca triumfował.
- Chodź na tył pomożesz mi... - Wystękałem zszokowany burą od lekarki.
- O zapomnij..! Ja jestem kierowca, a ty ratujesz...
Opadłem z sił. Starałem się odsłonić ramię chorego, poszukując jakiejkolwiek żyły zdatnej do wbicia wenflonu.
- Nie rusej... Do wychodka... boli...
- Panie LEŻ PAN SPOKOJNIE! - szarpnąłem gwałtownie pacjenta za rękę.
I nagle czarno-biały film przemknął mi przed oczami. Tamta karetka, tamten pacjent, Jacek... i myśl młodzieńcza: Nigdy taki nie będę...

Epilog...
Dowieźliśmy pacjenta do stacji dializ, a dwadzieścia minut później pędziliśmy do szpitala.
"Zawał jak cholera" - brzmiała lekarska diagnoza, przekazana cicho i z uciekającym wzrokiem.
- Do wychodka muszę... - słabiutko szeptał chory, kiedy wjeżdżaliśmy noszami na izbę przyjęć.
- Zaraz się panem zajmą pielęgniarki... Wszystko będzie dobrze. Do widzenia...

Tydzień później pytałem naszych dyspozytorek:
- O której przywieźć pana Dziadzia na dializy? Dzisiaj moja kolej...
- Już nie trzeba... Pan Dziadzia zmarł w szpitalu. Nic nie wiesz?

* * *
Drogie sumienie...
Obiecuję już więcej nie przypalać cię zapalniczką Burnout Syndrom. Od dziś rzucam palenie, tak abym już nigdy, w chwili słabości, nie zapomniał powiedzieć pacjentowi: PRZEPRASZAM.

-----------------
*ICD-10 - Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób i Problemów Zdrowotnych
** Christina Maslach (Krystyna Maślak) - Profesor psychologii na University of California w Berkeley. Twórczyni najbardziej znanej koncepcji wypalenia

czwartek, 18 marca 2010

Milczenie...

... bo tylko milczeć pozostaje w obliczu myśli przeraźliwej, kolącej w piersiach, uwierającej w gardle i szepczącej beznamiętnie...

"Ratownicy też odchodzą... Czasem w tak, kompletnie pozbawiony sensu sposób..."

środa, 17 marca 2010

PIK - po drugiej stronie

Przytłumiony dźwięk wyrwał mnie z objęć Morfeusza. Otworzyłem zaspane oczy. Resztki snów pętały mi się pod kopułą. Jakieś mary, widziadła i wyśnione krajobrazy zadawały kłam twierdzeniu - "Już nie śpię!"
Nieprzytomnym wzrokiem skanowałem pomieszczenie w poszukiwaniu źródła dźwięku, który śmiał przerwać mi zasłużony odpoczynek.
PIK... Stłumiony sygnał zabrzmiał ponownie, tym razem jakoś bardziej swojsko...
- Ja skądś znam ten dźwięk... Tylko dlaczego dobiega z wewnątrz mnie..? - zrezygnowałem z patrzenia na świat. Zamykając oczy pogrążyłem się w sennym roztrząsaniu dylematu: Co we mnie pika?
PIK..!
- No dobra... dość tego! - otworzyłem szeroko oczy - Połknąłem w nocy budzik, czy co?
Przestawiłem tryb skanowania z termowizji na radiopelengację i pełen niepokoju nasłuchiwałem odgłosów swego organizmu.
PIK..!
- Aha! Mam cię! - Zakrzyknąłem radośnie i z ulgą, dochodząc do wniosku, że "pikadełko" znajduje się nie we mnie, a pode mną.
Zgrabnym ruchem ninja sturlałem się z łóżka i z okrzykiem "cover me!" wychyliłem głowę, zerkając ponad krawędź materaca.
PIK!!! - Wyraźny, ostry dźwięk zakończył proces lokalizacji intruza.
Na łóżku leżał sfatygowany, przytłoczony "ciężarem obowiązków" i zmięty bezsenną nocą - laptop.
PIK - wiernie sygnalizował nadejście kolejnej wiadomości.
- Nie jest dobrze... - pomyślałem - Ludzi budzą biegające koty, dzieci, małżonkowie (kochankowie, konkubenci), w ostateczności telefon lub listonosz... A ja sypiam z komputerem? Nie jest dobrze... To już nałóg... - powtarzałem w myślach i zaniepokojony wizją uzależnienia... ...zagłębiłem się w lekturze elektronicznej korespondencji :) Przeglądałem blogi, czytałem komentarze, odnosiłem się do nich, próbowałem ustosunkować, sankcjonować, edukować, ewoluować i robić wiele innych, mądrych rzeczy kończących się na "wać"...
PIK PIK PIK - Nakarm mnie... - Komputer przerwał moje "waciowanie", domagając się prądu.
- Nie jest dobrze... - natrętna myśl powróciła - Ludzie karmią swoje koty, dzieci, małżonków (kochanków, konkubentów), w ostateczności telefon lub listonosza... A ja..?
Oj bez przesady! - zirytowałem się wewnętrznie - Wszyscy karmią swoje komputery, wszyscy zaglądają na blogi, czytają, odnoszą się, "waciują"... O proszę... Taki "X", czy "Y", a nawet "Z" - klikałem w linki zaprzyjaźnionych blogów - Wszyscy tu są... WSZYSCY... 
Zadumałem się.
- A kim i jacy naprawdę są Ci wszyscy ludzie, po drugiej stronie migających pikselków, literek, obrazków..?
Wirtualna rzeczywistość może mamić jak krzywe zwierciadło... ale czy tylko w V-R  takie dylematy i zmyłki na nas czyhają?

* * *
Rzecz działa się parę lat temu. Na harcersko-instruktorskie warsztaty, do uroczej, górskiej mieścinki zjechało sporo młodych ludzi.
Zwinne druhny-recepcjonistki z uśmiechem rejestrowały kolejnych uczestników imprezy.
- Witamy. Sala numer 5, po schodkach i w lewo... Tak... Jest koedukacja... Też się cieszymy.
Przyjezdni sprawnie udawali się pod wskazane numery sal i jak to zwykle w warunkach turystycznych bywa, rozpoczynali od obrzędu "wicia gniazda", czyli rozkładali maty, śpiwory, menażki i inne harcerskie fetysze.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus...
- Na wieki wieków... - Odpowiedziała zaskoczona druhna recepcjonistka. Przed nią stał młody mężczyzna w turystycznych trepach i ochraniaczach na spodniach. Spod rozpiętej technicznej kurtki GORE-TEX przebijała biel koloratki.
- Na warsztaty przyjechałem - rzekł skromnie uśmiechnięty młody ksiądz - dobrze trafiłem?
- Ależ tak... - pierwsze zdziwienie minęło i druhna profesjonalnie kontynuowała swoje obowiązki.
- Pan... ksiądz... znaczy druh jest harcerzem?
- O tak..! Czuwaj! - Zakrzyknął kapłan i uchylił kurtkę pokazując miniaturkę harcerskiego krzyża.
- Czuwaj! Witamy - rozpromieniła się recepcjonistka - Sala numer sześć, po schodkach i w prawo...
- Bóg zapłać - druh kapelan dźwignął wielki plecak i poczłapał po schodach na pięterko.

- Bardzo przepraszam... - miły, męski głos poderwał recepcjonistkę spod lady.
- Tak..? - Zapytała unosząc głowę. Przed nią stał znajomy, młody ksiądz. Nadal w kurtce, butach i ochraniaczach.
- Mam taki problem... Otóż w sali numer 6 przebywają dziewczęta...
- I...? - druhna szukała jakiegoś podsumowania kapłańskiej myśli.
- I właśnie ja nie powinienem... nie mogę... sypiać w jednym pomieszczeniu z młodymi kobietami... - Ksiądz spłonił się na twarzy
- ... w ogóle z kobietami nie mogę... Ksiądz proboszcz, gdyby się dowiedział miałby mi za złe...
- Tak, oczywiście... - harcerka zamrugała oczami - zaraz druha przekwateruję do innej sali, gdzie są sami chłopcy...
- Wolałbym... proszę księdza...
- Słucham..? - Dziewczyna pytająco spojrzała na mężczyznę.
- Zwracajcie się do mnie "proszę księdza"...
- Aaaa tak, oczywiście - wyjąkała ponownie zaskoczona.
- A czy ja mógłbym dostać całkiem osobne lokum? Potrzebuję ciszy, skupienia, modlitwy... Brewiarz muszę odmawiać. Ksiądz proboszcz nigdy by mi nie wybaczył...
- Dobrze... Wobec tego tu są klucze do pustej sali. Po schodkach, na drugie pięterko i na lewo... proszę księdza... - druhna z uśmiechem wręczyła duchownemu kluczyk.
- Jeszcze raz Bóg zapłać i przepraszam za kłopot.
- Ależ drobiazg... proszę księdza.
Energiczne kroki zginęły w perspektywie schodów. Uśmiech znikał z dziewczęcej twarzy.
- No to będzie dziwnie - powiedziała recepcjonistka do swej, wciąż oniemiałej, koleżanki.

I było "dziwnie". Przez dwa dni harcerze - instruktorzy bawili się, wygłupiali, uczyli... a pomiędzy tym wszystkim przemykał młody ksiądz. Taszczył zawsze ze sobą modlitewniki. Przystawał w zadumie, uśmiechał się łagodnie, niczym pasterz doglądający stada owieczek. Podczas zajęć milczał, z rzadka ciskając jakąś uduchowioną, bogobojną myśl.
Niby harcerska impreza wyjazdowa, niby zorganizowany skautowy luz i naturalność, ale wszędzie, gdzie księżulo zawitał, wkradała się skrępowana "dziwność"...

Aż nastał dzień trzeci... Dzień akcji edukacyjnych, pro-społecznych i prewencyjnych. Wszyscy uczestnicy warsztatów siedzieli braterskim kręgiem w dużej sali gimnastycznej. Wśród zielonych i szarych mundurów czerniała plama księżej sutanny.
Kolejne zespoły prezentowały swój dorobek. Młode druhny przelewały z namaszczeniem wodę do kubeczków, obrazując tragedię afrykańskiej suszy.
- Woda jest życiem. To nasza akcja - mówiły.
- Palenie zabija... - Następna ekipa obrazkowo przedstawiała niszczące działanie papierosów.
- Zapnij pasy! - Instruktorzy ratownicy przekonywali zgromadzonych, że warto i trzeba jeździć w pasach bezpieczeństwa...
- A czy ja mógłbym też coś powiedzieć..? - Ksiądz podniósł dłoń w geście uciszania.
- Oczywiście, prosimy... - wśród harcerzy zapanowała cisza i "dziwność".
- Ukochani w Chrystusie Panu... Druhny i Druhowie... - Kapłan wstał i tonem kaznodziei rozpoczął wywód.
Młodzi ludzie pospuszczali z zażenowaniem głowy. Ksiądz bowiem mówił o rzeczach niesłychanych. Wywlekał swoją przeszłość, nieszczęśliwą miłość, odrzucenie, niezrozumienie... Prawił o jedynej, słusznej miłości do Boga, o życiowej drodze duchownego i decyzjach jakie należy podejmować...
- Po co on to do licha mówi?!? - głowili się instruktorzy. "Dziwność" osiągnęła masę krytyczną, jednak nikt z obecnych na sali nie śmiał przerwać tej krępującej sceny.
Nagle wśród harcerzy zapanowało dyskretne poruszenie.
- Patrz, patrz na niego... - szeptali, trącając się łokciami.
Młody kapłan, wciąż mówiąc o utraconej, pięknej dziewczynie i powołaniu, stopniowo rozpinał guziki sutanny.
- O Jezuniu... - szeptały oniemiałe druhny.
- Co on robi?!? - warczeli druhowie.
Czarne sukno opadło z szelestem na podłogę. Zapanowała absolutna cisza...
- Promuję taką akcję..! - powiedział stojący w samej koszulce i spodenkach mężczyzna.
Na białej bluzce widniał wielki napis:
NIGDY NIE WIESZ...
KTO JEST PO DRUGIEJ STRONIE!

* * *
PA PA - piknął nienakarmiony komputer i zdechł z głodu. Ekran okrył się żałobną czernią, w której zamajaczyło moje odbicie.
- Do łaźni MARSZ! - zakrzyknęła moja poranna, zaspana podobizna.
- Muszę to wrzucić na bloga... Dla tych wszystkich "znajomych", po drugiej stronie monitora - pomyślałem i raźnym kłusem popędziłem w stronę łazienki.

wtorek, 16 marca 2010

Good morning Vietnam

Whuum whuum whuum... - Szum medycznych śmigłowców cichł z każdą sekundą. Cienie maszyn przemknęły nad dżunglą niczym wielkie ptaszyska tropiące z powietrza zwierzynę i rozpłynęły się w falującym, wilgotnym powietrzu.
Nick'T przywarł twarzą do zielono-brązowego podłoża. Obcy zapach wietnamskiej ziemi wdzierał się w nozdrza. Budził niepokój, narastał do rozmiarów strachu, by w końcu krzyczeć w mózgownicy: uciekaj!
- ale dokąd? - pomyślał omiatając wzrokiem najbliższą okolicę.
Prowizoryczne lądowisko otaczała ściana dzikiej zieloności. Wylewała się na małą polanę jakoby z zamiarem pożarcia tej odrobiny wolnej przestrzeni.
Malachit, szmaragd, turkus... Liście we wszystkich odmianach zielonej barwy drżały w oparach gorąca, przesłaniały pole widzenia i mamiły fałszywym ruchem.
Lufą swojego M16 wodził po kurtynie z drzew i zarośli. Wypatrywał aktorów tego ponurego spektaklu, pochowanych za kulisami dżungli.
A teatr milczał...
Rozrzucona, przyciśnięta do ziemi widownia zdziesiątkowanego plutonu U.S. Marines, w napięciu oczekiwała zakończenia antraktu. Wiedzieli wszyscy, że kolejny akt musi nadejść. Tylko kiedy?
Nick'T zdjął palec ze spustu broni i powolnym ruchem ręki, poprawiał opadający na ramię medyczny zasobnik.
Widocznie podczas szybkiego opuszczania śmigłowca jeden z pasków podtrzymujących plecak musiał się zerwać i teraz ciężka apteczka osuwała się z pleców na bok. Nie mając odwagi spuszczać wzroku z leśnej gęstwiny, po omacku szukał oderwanego troczka, .
Dźwięk odlatujących śmigłowców ucichł całkowicie. Zostali sami...
- Parszywe wrażenie... - pomyślał. Czuł się jak porzucony przez rodziców dzieciak, wystawiony na pastwę innych, obcych gówniarzy... Takich co to męczą koty, palą szlugi i tłuką szyby sąsiadom.
- Oni gdzieś tu czatują... - rozglądał się - Za zielonym trzepakiem, koszem na śmieci, za piaskownicą... Tylko czekają, aż starsi sobie pójdą i wtedy... - wolał nie myśleć, co się wtedy stanie. Zupełnie jak w dzieciństwie... Chciał z całych sił zamknąć oczy i udawać, że go tu wcale nie ma, ale strach nie pozwalał na choćby najmniejsze drgnięcie powiek.
- Medyk... - myślał z rozgoryczeniem - ostatni, do którego te wszystkie oliwkowe dzieci przychodzą płakać, żalić się... Jak starszy brat. Poratuje w potrzebie, potrzyma za rękę, obetrze łzy... I już jest lepiej, bezpieczniej... i już można umierać...
A komu ja mam się skarżyć? Do kogo uciekać, gdy biją..? - Jego "starsi bracia" odlatywali właśnie nad zielonym dywanem buszu, poszatkowani odłamkami i kulami kałasznikowów.
- Na dziś ja jestem waszym opiekunem... Na dziś... - A jeszcze rano ślęczał w polowym szpitalu MASH 496 i narzekał na marność koszarowego życia.
Kiedy brudny paluch szefa kompanii wskazywał go jako medyczne uzupełnienie rozbitego plutonu, nie doznał żadnych głębszych emocji. Pobrał wyposażenie i spokojnie czekał na odlot powietrznych kawalerzystów.
Teraz, leżąc na tym skrawku gołej ziemi, czuł jak serce schodzi mu z piersi do brzucha. Jak łomocze w wietnamską glebę... Coraz mocniej, coraz szybciej, coraz głośniej...
TAP... - ciszę przerwało głuche stuknięcie niosące się gdzieś zza drzew...
- MOŹDZIEEEERZ kryć się..! - przeraźliwy krzyk z drugiego końca polany zapowiadał katastrofę.
TAP... TAP.................... TAP... TAP... TAP...
Nick'T czuł drętwienie kończyn, jakby całe stada mrówek pędziły po nogach w szalonym tańcu. Wtulił twarz w trawę. Jeszcze chwila ciszy i...
BUUMS!!!
Eksplozja zakołysała ziemią. Huk rozsadzał bębenki w uszach, wypełniał całą głowę wyganiając jakiekolwiek myśli. Jeszcze jedna... i jeszcze...
Gdzieś blisko grzmotnęło potężnie. Pióropusze ognia i ziemi wzleciały w powietrze. Fala gorąca uderzyła w leżących żołnierzy. Opadające kamienie grzechotały na hełmach jakiś opętany rytm, spadały na mundury, zasypywały broń i oporządzenie. Drobny pył wciskał się do nosa i ust, dławił prowokując do wymiotów.
BUM... BUM...        ...BUM... - świst powietrza i łomot eksplozji.
Nick'T nie słyszał już nic poza wibrującym piskiem w uszach. Przeraźliwe kołysanie ziemi świadczyło o spadających wciąż pociskach moździerzowych. Upuścił karabin i obiema rękami chciwie zagarnął kępy traw. Trzymał się kurczowo jakby w obawie, że spadnie z tej chwiejnej płaszczyzny w jakąś otchłań bez dna.
DOŚĆ... DOŚĆ... PRZESTAAAŃCIE JUŻ! - wrzeszczał wciśnięty w ziemię. Oliwkową zieleń spodni zaciemniła plama moczu, ale sanitariusz nie czuł nic... Wszechogarniający, zwierzęcy strach zawładnął jego ciałem i umysłem. Terepał każdym mięśniem, wyciskał adrenalinę, wyrzucał salwy krwi z tłukącego się serca...
Żołnierz krzyczał wciąż, choć nie słyszał własnego głosu. W zębach chrzęścił piasek, a każdy haust powietrza powodował ból. Słowa przerodziły się w nieartykułowany skowyt...

Ziemia przestała się trząść tak samo nagle jak zaczęła. Pisk w głowie zmienił tonację na niższą...
Chwilę trwało zanim Nick'T uzmysłowił sobie, że ostrzał moździerzowy ucichł. Otworzył oczy i powoli uniósł głowę. Grudki ziemi zsypywały się z hełmu i wpadały za kołnierz mundurowej bluzy.
Ponad trawą unosił się gryzący dym. Przesłaniał ścianę lasu i filtrując promienie słonecznego światła, nadawał polanie jakiś fantastyczny kształt.
Zaciśnięte pięści rozluźniły chwyt, a spomiędzy palców wysunęły się zmięte źdźbła trawy. Wzrok powędrował nieco śmielej na boki.
Nagle obok sanitariusza pojawiła się wykrzywiona w diabelskim grymasie maska. Głowa w amerykańskim hełmie, raz po raz rozpływała się w smugach dymu, to znów wyostrzała ukazując błotno-krwistą skorupę pokrywającą skórę.
Klęcząca postać zbliżała twarz i szarpiąc Nick'a za mundur otwierała szeroko usta. Gałki oczu błyskały paniczną bielą.
- Coś krzyczy... - pomyślał sanitariusz i ze wszystkich sił starał się skupić na ruchu ust wrzeszczącego kolegi. Świst w uszach wibrował i nakładał się na inne dźwięki, które powoli zaczynały docierać do ogłuszonej świadomości.
- Medyk... ..urwa... edyk... kurw... - Głos brzmiał coraz wyraźniej.
- CO?!?
- Kurwa... o kurwa... tam... o kurwa... - żołnierz krzyczał panicznie, zmieniając tembr głosu o kilka oktaw.
- ...Niczym chłopiec z mutacją... - pomyślał oszołomiony Nick'T
Szarpanie ustało...
- Tam... tam... - Marine wskazywał ręką jakiś kierunek. Z każdym wypowiedzianym słowem zakrwawione błoto odpryskiwało z jego twarzy. - Medyk... kurwa... tam...!
Sanitariusz zamrugał oczami. Słuch powrócił i tylko każdy wysoki ton powodował rozsadzający ból całej głowy. Zaczynało docierać do niego, że gdzieś "tam", ktoś z plutonu potrzebuje opieki starszego brata.
Nachylił twarz w stronę klęczącego i krzyknął:
- Prowadź!
- ... O kurwa... o kurwa... - jęknął żołnierz podrywając się do biegu.
Nick'T spiął mięśnie i szarpnął się w górę. Oberwana szelka zachwiała plecakiem, apteczka spadła na ziemię.
- Fuck... - zaklął i zatrzymał się w pół kroku.
Seria suchych klaśnięć potargała liściastą ścianę dżungli. Pociski niczym szerszenie bzyknęły w powietrzu.
Ponad mundurem biegnącego żołnierza pojawiło się kilka dymków, jakby ktoś strzepywał zakurzoną chustkę do nosa... Postać zadrgała i powoli, wytracając impet biegu, osunęła się na trawę.
- Med...yk... - wycharczał ranny marine.
Sanitariusz czołgał się, ciągnąc za sobą apteczkę. Zdyszany dotarł do leżącego na wznak kolegi. Zieloną bluzę mundurową pokrywał ślad czerwonych plam. Niczym trop spłoszonego zwierzęcia, przebiegał ukośnie od lewego ramienia, aż po prawe biodro. Ciemna czerwień rozkwitała, ogarniając coraz większy obszar oliwkowego materiału. Żołnierz oddychał ciężko, a z każdym ruchem klatki piersiowej z otworów buchała rubinowa fala.
Pakiety wojskowych opatrunków rozsypały się na trawę. Nick'T rozdzierał w zębach opakowania i dociskał do krwawiących ran. Jedna, dwie... trzy...
- Nie dam rady tamować wszystkich... - pomyślał rozgorączkowany. Schwycił zakrwawioną rękę żołnierza i położył ją na bielutkiej gazie opatrunku.
- Przyciskaj...tutaj mocno...! Daj drugą rękę...
Ranny świszczał wciągając gwałtownie powietrze. Uniesiona lekko w górę dłoń złapała kurczowo rękę sanitariusza. Żołnierz spojrzał zamglonym wzrokiem na starszego brata i znieruchomiał. Z ust popłynęła czerwona struga rzeźbiąc drogę w zastygłym na twarzy błocie.

Nastająca cisza, dopiero teraz uderzyła w Nicka podwójnym niepokojem. Powoli opuścił wiotką dłoń zabitego kolegi.
Bardziej wyczuł niż zobaczył czyjąś obecność. Odrywając wzrok od zapadniętej twarzy, uniósł głowę. Ostre promienie słońca zmuszały do przymknięcia powiek... Przed nim stała przygarbiona, nieruchoma postać.
Obca barwa munduru i broń skierowana w stronę sanitariusza gasiły wszelkie nadzieje.
- Nie strzelaj... - wyszeptał - ...ja...medyk...
Powolnym ruchem unosił w górę obie ręce.
Błysnęły złowrogo skośne oczy, a z ostro rysującej się lufy karabinu plunął ogień.
- To koniec... - pomyślał czując tępe uderzenie w sam środek klatki piersiowej...

Paintballowa kulka rozprysnęła się na torsie plamiąc czerwoną farbą kieszenie munduru.
- Haaaaa! - wrzasnął triumfalnie przeciwnik - Koniec gry..!
Medyk zabity, flaga zdobyta!

poniedziałek, 15 marca 2010

Sanitariuszki vol. 2

"A każdy chłopiec chce być ranny
Sanitariuszki - morowe panny
Bo gdy cię kula trafi jaka
Poprosisz pannę, da ci buziaka - hej!"

Kontynuacja opowieści o egzaminacyjno-kursowych perypetiach harcerskich sanitariuszek (oraz ich instruktorów).
Poprzednią część można znaleźć tutaj.

* * *
"eS" leżał nieruchomo na leśnej ściółce. Wokół pachniało igiełkami. Chciał iść jeszcze głębiej w las, ale egipskie ciemności i nierówne podłoże skutecznie wyhamowały instruktorski zapał.
- I tak będą mieć problem żeby mnie tu znaleźć... - pomyślał i rozrzucił nogi w pozie "strasznego wypadku".
Lato było piękne, ale akurat tej nocy niebo zachmurzyło się i naprawdę zapanował mrok jak w prostnicy u Afroamerykanina.
W odróżnieniu od "eR" i "eŁ" - "eS" był... specyficznie uroczy... Powiedzmy - surowy materiał na rzeźbę dla Michała Anioła. Taki "piękny umysł".
Jednak w myśl powiedzenia: każda potwora znajdzie swego amatora - "eS" na brak zainteresowania ze strony płci pięknej nie mógł narzekać. Widocznie panie lubią takich "z grubsza ciosanych" gentelmenów. :)
- Pewnie do rana się nie wyrobią z tymi ćwiczeniami... - dumał zatroskany. Chciał jeszcze poprawić ułożenie ciała, ale słaby blask czyjejś latarki wyłowił go z atramentu nocy. Znieruchomiał.
- Mamy go! Dziewczyny... mamy poszkodowanego! - radosny wrzask oznaczał koniec rozmyślań. "eS" zamknął oczy i czekał na przeznaczenie. Trzask gałązek przypominał przemarsz stada słoni.
- Tutaj jest! Świeć mi tu... na jego twarz, nie na mnie, głupia..! Oooo to "eS"...
- Jezu dziewczyny, co tam było w kolejności? Co robimy..? - zaaferowane dziewczęce głosy wywołały leciutki uśmieszek na instruktorskiej twarzy.
- Czekajcie... Wzięłam notatnik z wykładów...
- Wzięłaś zeszyt??? Ty to jesteś... Krycha... no po prostu mucha nie siada!
- No wiem... świeć mi tu. Zaraz, zaraz... - szelest przewracanych kartek świadczył o intensywnym przeszukiwaniu notesowych zasobów.
- u, u, u...udrożnienie górnych dróg oddechowych, to nie... upławy... też nie, utonięcia, nie... O mam! Utrata przytomności!
- Czytaj, czytaj...
- ...
- No co tam masz napisane?!
- Świeć mi tu! Nie na niego..! Punkt pierwszy: Sprawdzić czy poszkodowany oddycha...
Miękki kosmyk włosów połaskotał "eS" w nochal. Poczuł leciutki zapach perfum.
- Kurczę, one nawet na nocny alarm się perfumują? - pomyślał zdziwiony - Za moich czasów, jak był alarm, to do namiotu wpadał szef i darł się: Panowie wstawać, ubierać gacie... żółtym do przodu, brązowym do tyłu! I taka toaleta musiała wystarczyć...
Z zamyślenia wyrwał go sceniczny szept
- Oddycha!
- Dobra, teraz punkt drugi... - czytała zaaferowana Krycha - ...wykonać szybkie badanie urazowe...
- To ja zbadam...
Dłonie przesuwały się wzdłuż całego ciała, wreszcie dotarły do prawej nogi.
"eS", zgodnie ze scenariuszem gry, skrzywił się delikatnie i wydał cichy jęk, w ten sposób sygnalizując jakieś obrażenie.
- Oj, coś go tu boli - "głośno" wyszeptała ratowniczka.
- Czekaj... czyli, że coś ma z nogą... Szukam... - znów zaszeleściły kartki... - En, en... no-ga, mam! Ale co z tą nogą?
- Nie wiem, no boli go... Może sprawdź pod "złamanie"?
- Zet, zet, zator... zatwardzenie... zarostu golenie... to nie... złamanie nogi...jest! Punkt pierwszy: Dołożyć nogę zdrową do uszkodzonej. Punkt drugi: Związać nogi razem, w trzech miejscach. Punkt trzeci...
- O matko..! Co się stało? Włącz latarkę! Nic nie widzę! Boję się..!
"eS" otworzył na chwilę oczy. Wokół panowały ciemności. W leśnej głuszy słychać było stłumione szepty przerażenia i odgłosy walki z zepsutą latarką.
- Pokaż mi to dziadostwo... - szeptały dziewczyny
- No nie świeci, może bateria padła...
- Krycha co robimy..? Krycha...? Gdzie jesteś..?
- TU! - Stanowczy głos zabrzmiał tuż przy uchu "eS". Ranny drgnął zaskoczony niespodziewaną bliskością kursantki. - Próbuję namacać poszkodowanego...
Ręce Krystyny błądziły po leśnej ściółce, aż wreszcie dotarły do miękkiego ciała.
- Mam go... Teraz, gdzie noga..? Macanko przemieszczało się w niebezpieczne rejony podbrzusza.
"eS" szeroko otwartymi oczyma próbował przewiercić ciemność. Krótki błysk latarki oświetlił scenę niczym flesz aparatu. Macanko ustało na wysokości spojenia łonowego.
- Ufff - wysapała Krycha - ...mało brakowało... Mam nogę. Spróbuję dołożyć do tej złamanej. Co z latarką?
- Naprawiamy - przejętym sapaniom towarzyszył dźwięk walenia latarki o pień drzewa.
Krysia z wysiłkiem przekładała kończynę nieprzytomnego. "eS" poczuł jak coś twardego uwiera go po wewnętrznej stronie ud.
- Dobra, zrobiłam... Dziewczyny dajcie jakieś chusty trójkątne, bandaże i co tam macie. Będziemy wiązać te nogi... Jest szansa na światło?
- Yyyy... Raczej nie... Szkiełko się stłukło... Musimy teraz namacać apteczkę.
Damski patrol zajął się pętaniem stóp poszkodowanego. Tymczasem "eS" odczuwał narastający ucisk w udach.
- Co jest? - myślał - Patyk mi tam jakiś wsadziły?
Otwieranie i wytrzeszczanie oczu niewiele pomagało. Czuł się jak niewidomy. Delikatnie uniósł rękę i wolnym ruchem próbował zlokalizować obiekt między nogami. W pewnej chwili, jego dłoń natrafiła na sterczący w górę drewniany drążek.
- A jednak patyk... - Przesuwał ręką wzdłuż drążka - Zaraz... to... nie, to niemożliwe... a jednak... to mała choinka..? - Opuścił szybko rękę czując, że sanitariuszki zabierają się do wiązania kolan. Micha mu się cieszyła od ucha do ucha. Szczerzył zęby w mroku, mając świadomość, że i tak nic nie widać.
- Ciekawe co zrobią jak się pokapują? - W duchu dławił się ze śmiechu.
Krzątanina przy kolanach ustała.
- Dziewczyny... coś tu jest... jakiś patyk...
- Gdzie..?
- No między jego nogami...
- To go wyciąg...
- Nie da się...
Zaszeleściły małe gałązki.
- O cholera... to choinka... jest... i rośnie...
- Jak to rośnie..?
- No tu rośnie...
"eS" umierał ze śmiechu. Łzy płynęły mu po policzkach. Dusił się i ostatkiem woli powstrzymywał salwy rechotu.
- Krycha co robimy..? Odwiązujemy..? Krycha..?
- Chwila... Myślę...
Zapadła cisza. Drzewa wokół szumiały jakąś partyzancką pieśń, "eS" konał z radości na leśnym kobiercu.
- Dobra... Mam plan! - zabrzmiało zdecydowane, wściekłe warknięcie.
Chwilę nic się nie działo, po czym do uszu poszkodowanego dobiegł niepokojący dźwięk...
RRRYYTU - RRRYYTU - RRRYYTU...
Uśmiech zastygł na twarzy "eS". Piłowana choineczka drżała między nogami, a twarde ostrze harcerskiej finki regularnie dziabało poszkodowanego w krocze.
- Dobrze dziewczynki... Już starczy tej akcji! - Pisnął nienaturalnie cienkim głosikiem.
Próbował poderwać się z ziemi lecz związane nogi przydusiły go do rosnącego drzewka.
RRRYYTU - RRRYYTU - RRRYYTU... - zawzięcie niosło się po lesie.

C.D.N...

sobota, 13 marca 2010

Breath

Niniejszym zakończyłem tygodniowy maraton dyżurów i powoli osiągam dziesięć punktów w skali dorozadowolenia :)
Zanim nastąpił upragniony weekend, na finiszu zdążyłem wyczerpać skalę Wulgary i teraz jestem jałowy jak kleszczyki chirurgiczne Kochera przed operacją.
W przyszłym tygodniu rozpoczynam kolejny maraton. Tym razem szkoleniowy, ale póki co...

MAM DWA DNI WOLNE! :)

Do zobaczenia (przeczytania) w poniedziałek.

P.S. Moje ratownicze obowiązki w nadchodzącym tygodniu przejmie Spoko Stefa ;)
(jak ona w tych majtkach po śniegu będzie latać?)

piątek, 12 marca 2010

Panic attack

Post niniejszy, w żadnym razie nie wyraża krytyki, bądź negatywnej oceny przedstawionych sytuacji. Jest jedynie swoistym studium przypadku, ludzkich zachowań i reakcji w sytuacjach podwyższonego poziomu katecholamin. Opracowanie nie zawiera drastycznych scen, ostrych aktów przemocy ani wątków erotyczno-pornograficznych, a zatem:
TEGO POSTA (chyba) MOŻE CZYTAĆ TWOJE DZIECKO.



WATER PANIC

Na leśnej polance, w głuszy mazurskich lasów, grupa przyszłych instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy, roztrząsała dylematy wartości dydaktyki w pracy z młodzieżą. Jednym słowem: Nuda.
Tymczasem kilkaset metrów dalej, nad brzegiem jeziora, ekipa instruktorów-wykładowców szykowała niezapowiedziany alarm  ratownictwa wodnego.
Pięć knujących postaci oporządzało trzy ratownicze łódki wiosłowe. Jeszcze ostatnie ustalenia i jedna z wiosłówek odbiła od brzegu unosząc konspiratorów na głęboką wodę.
Na polance trwały zajęcia. Wykładowca monotonnie cytował książkowe mądrości, muchy sennie brzęczały w popołudniowym słońcu, a kursanci ziewali dyskretnie zasłaniając twarze notatnikami. Spośród wszystkich aktorów tej scenki tylko muchy i kursanci nie byli świadomi zbliżającej się akcji. Wykładowca celowo starał się uśpić słuchaczy, aby spotęgować efekt zaskoczenia.
- Przystań do obozu... - rozdarło się radio - ratunek, ratunek, ratunek!
A na jeziorze panował spokój. Szalupa delikatnie kołysała się na wodzie. Piątkę instruktorów od brzegu dzielił dystans stu pięćdziesięciu, może dwustu metrów. Za zieloną ścianą lasu rozlegały się alarmowe gwizdki.
- No... zaczęło się - mruknął Słodycz i odrzucił wiosło.
Słodycz był instruktorem ze wszech miar nietuzinkowym. Rosły chłop postury niedźwiedzia i gołębiej duszy. Bardzo przyjacielski wobec kursantów. Świetnie grał na gitarze i doskonale śpiewał. Ulubieniec dziewcząt i kobiet w każdym innym wieku. Niestety ze względu na masę ciała, był także najczęściej omijanym pozorantem podczas alarmów i gier ratowniczych. Po prostu nikt nie był w stanie Słodycza udźwignąć.
- Panowie, włazić do wody - zakomenderowałem i zanurzyłem stopę w tafli jeziora - O ja pierniczę, jaka zzzimna... - wystękałem z cierpieniem. - nie dam rady wskoczyć...
Słodycz poprawił zapięcia wielkiej kamizelki ratunkowej
- LECĄ..! - wrzasnął i popchnął mnie do wody.
Cztery synchroniczne pluski świadczyły o tym, że "ofiary" znalazły się za burtą. Na łódce pozostał jedynie "ranny" sternik.
Woda na chwilę zamknęła mi się nad głową. Gwałtowne zimno uciskało klatkę piersiową.
- zamarzam... - pomyślałem - ... ale jak? W lipcu..? - dokończyłem rozważań i wynurzyłem się na powierzchnię.
Na brzegu rozgrywały się dantejskie sceny. Ratownicy-kursanci biegali tam i z powrotem. Ktoś próbował spychać na wodę pozostałe łodzie.
Rozejrzałem się wokół. Kilka metrów w prawo, dryfował "nieprzytomny" Słodycz. Dwóch pozostałych pozorantów, zgodnie ze scenariuszem ćwiczeń, płynęło w stronę brzegu.
- Muszę się trochę rozruszać... - czułem nieznośne zimno i drętwienie całego ciała - ile ta woda ma stopni..?
Z całych sił zacząłem drzeć pyszczydło i co jakiś czas zanurzałem się dramatycznie pod wodę.
- RATUN... bul bul bul.... RATU... bul bul...
Przy kolejnym wynurzeniu zauważyłem płynącą w moim kierunku łódkę. Druga wiosłówka dopiero odbijała od brzegu, ale co to..? Dlaczego ci na łodziach nie mają kapoków..? Jakieś małe ludziki wskakują do wody i płyną wpław..?
- niedobrze... - pomyślałem - nie tak miało być...
Chwilę później leżałem na dnie wiosłówki. Niby lipiec i słonecznie, ale autentycznie terepało mnie z zimna. Próbowałem symulować utratę przytomności. Spod przymkniętych powiek zdążyłem jeszcze zaobserwować jakąś szamotaninę na wodzie. Druga szalupa zawróciła do brzegu.
- Gdzie jest Słodycz? - zadawałem sobie w myślach pytanie... i nagle...
- On ma hipotermię..! - darł się jakiś głos nad moją głową - trzeba go ogrzewać! - Po tym okrzyku, kursant o pseudonimie Klucha przywalił mnie swoim cielskiem, wyłączając mi chwilowo wizję i fonię.
Tymczasem na wodzie trwała "walka". Ranny sternik krzyczał wniebogłosy. Dwóch rozbitków zabrała do brzegu szalupa. Kilku kursantów, płynąc wpław holowało nieprzytomnego Słodycza. Powoli dopływali do "mojej" łódki.
- Wciągajcie go..! Wysapała z wody dzielna dziewczyna.
- Gdzie?! Tu nie ma miejsca! - krzyczeli "marynarze".
- Cholera bierzcie go! Ta woda ma chyba minus pięćset stopni!
- Nie ma mowy! - Klucha poderwał się w szalupie, pozwalając mi zaczerpnąć powietrza. Fonia też mi wróciła, więc mogłem nasłuchiwać.
- Chłopaki musimy go wrzucić na tą łajbę! - zakomenderowała ratowniczka. Nagle poczułem jak łódź ostro przechyla się na burtę. Do środka wdarło się trochę zimnej wody. Otworzyłem oczy gotowy do nagłego zanurzenia. Wiosłówką mocno kołysało. Tuż za burtą zobaczyłem niebieskiego na twarzy Słodycza. Zastanawiałem się czy twardziel udaje nieprzytomnego, czy faktycznie już się wychłodził.
Ci w wodzie starali się wsunąć jego wielkie cielsko na pokład i to właśnie było przyczyną kołysania.
Ku mojemu zaskoczeniu załoga, miast pomagać w akcji, przystąpiła do rozpaczliwej obrony jednostki przed intruzami.
- Wynocha! - krzyczeli - Płyńcie stąd! - Werbalne próby nie przynosiły rezultatu. Zdesperowani "marynarze" chwycili za wiosła i... zaczęli nimi okładać ofiary w wodzie. Łódka chwiała się coraz mocniej. Scena jak z tonącego Titanica...
Nagle, ponad ogólny gwar walki, wzleciał trwożny wrzask. Siedzący dotąd nieruchomo drobny "majtek" krzyknął piskliwie:
- Ludzie kuźwa... przestańcie! Ja nie umiem pływać!!!
- Dobra... dość tego... - pomyślałem i podnosząc się z dna łodzi próbowałem ogarnąć sytuację.
- Spokój! Siadać na tyłkach! - wrzasnąłem do załogi. Zapanowała cisza - Dacie radę płynąć wpław? - spytałem ratowników w wodzie. Pokiwali twierdząco głowami, a wargi im się trzęsły jak operatorom młota pneumatycznego.
- Słodycz... żyjesz..? - lustrowałem unoszącego się na powierzchni instruktora.
- Żyję... ale do cholery pospieszcie się z tym ratowaniem - warknął i ponownie zamknął oczy.
- O.K. kontynuujemy akcję... tylko SPOKOJNIE... - położyłem się i znów byłem "nieprzytomny".
Ostatecznie dotarliśmy do brzegu. Ja w łódce, a Słodycz... na lince, ciągnięty za wiosłówką. Wszystko przez masę ciała...

Żadna symulacja nie jest skończona dopóki nie zostanie podsumowana. Podczas omówienia analizowaliśmy poszczególne etapy akcji.
- Klucha... - zwróciłem się do kursanta - możesz mi powiedzieć, w jakim celu mnie przywaliłeś swoim cielskiem w łodzi?
- Chciałem ogrzać... bo hipotermia... Ech... spanikowałem...
- A reszta..? Chcieliście się pozabijać tymi wiosłami?
"Marynarze" pochylili głowy
- Nam też nerwy puściły...
- A druh Płotka..? Jak to możliwe, że nie umiesz pływać?
- Umiem, ale tak się wystraszyłem... że zapomniałem...


LAND PANIC

- Ej, jak to było z tą ostatnią reanimacją w firmie? - Spytałem kolegę skręcając karetką na asfaltową szosę. Wracaliśmy do stacji po kolejnym transporcie. Przed nami godzina drogi i długie rozmowy o wszystkim i niczym.
- Weź stary, nie pytaj nawet. - Ratownik machnął ręką.
- No mów... Słyszałem, że niezła jatka była..?
- Jatka to mało powiedziane. Zawołali mnie na dializy, bo pacjent nie dycha... Pobiegłem, sprawdzam... faktycznie nie dycha.
Mówię do pielęgniarki, że robimy trzydzieści na dwa i zaczynam uciskać klatkę, a ona: Co robimy?
Ja robię trzydzieści uciśnięć, a ty potem dwa razy machniesz ambu. Umiesz? Ona mówi, że nie bardzo... Trudno... rób jak umiesz. Przyleciała reszta ekipy... O cokolwiek prosiłem to: Nie ma...
Intubacja... laryngoskop nie świeci, rury nie ma w rozmiarze... Próbowałem intubować, ale to takie gmeranie było... nie dałem rady. Tlen chciałem podpiąć pod worek... nie ma wężyka... Mówię ci masakra. Wszyscy spanikowali... sam się z wszystkim musiałem szarpać... totalna porażka. Nawet lekarka spanikowała...
- No to ładny młyn - mruknąłem. Jechaliśmy chwilę w ciszy.
- A mieliście go podpiętego pod jakiś monitor? - ponownie nawiązałem do tematu reanimowanego pacjenta.
- Tak... miał elektrody zapięte.
- A właściwie, w jakim rytmie on się zatrzymał..? Co tam się pisało na monitorze?
- A wiesz, że nie popatrzyłem nawet... - wyjąkał osłupiały kolega - Kurczę... spanikowałem...

* * *
Ot... panika...

czwartek, 11 marca 2010

Pobożność - osiem

motto: A owoc żywota twojego je ZUS...

Ratownicy medyczni to w gruncie rzeczy, bardzo religijny i przesądny ludek.
Wstępną falę pobożności poczułem w chwili pierwszej wypłaty. Pamiętam jak żarliwie szeptałem wtedy: "Matko Boska..."
Idąc do pracy po udanym weekendzie, niejeden z nas wzywał wszystkich świętych na pomoc. A ileż to razy powtarzaliśmy w myślach kultowe: "Dżizus, k..., ja p..." taszcząc jakiegoś walenia na uginającej się desce ortopedycznej.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem chorego z gorączką i masą ciała powyżej 150 kilogramów - klepałem zdrowaśki, żeby tylko nie chciał jechać do szpitala.
W przypadku paramedyków, religijność ma wymiar ponadnarodowy. 
Nawet nasi amerykańscy koledzy, widząc rozsmarowanego na asfalcie pieszego, nadają mu kategorię "Oh my God - patient". 

Tak, tak... Religia i mistycyzm są ciągle obecne w ratowniczym fachu.
Krzyżowanie palców na kwadrans przed zakończeniem dyżuru, czarowanie pacjentów "pod wpływem" i zaklinanie kolegów, żeby akurat w ten piątek zamienili się na dniówki. Nie mówiąc już o tym, że każdy porządny "ratowacz" ma swój własny krzyż... który go nawala przy zmianie pogody lub w innych, najmniej oczekiwanych momentach...

* * *
Trzasnąłem drzwiami karetki i zezując w kartę wyjazdową, starałem się zapiąć pas.
- Pacjent po udarze kilka miesięcy temu. Stabilny krążeniowo i oddechowo. Bez kontaktu z otoczeniem. Transport na zlecenie lekarza rodzinnego do placówki zdrowia. - Przeczytałem kierowcy nazwę wioski i ruszyliśmy, ciągnąc za sobą tumany śniegu.

W ciepłej izbie, na drewnianym łożu, leżał drobny dziadeczek. Patrzył tępo w sufit. Wychudzona twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Dzień dobry... - przywitałem się z rodziną chorego - Dzień dobry panie Dziadeczek - przyjaźnie podniosłem głos do leżącego. Odpowiedziała mi słynna "zerowa reakcja" - niemal katatonia z katalepsją...
- Pojedziemy panie Dziadeczek do szpitala, co? - mówiłem łagodnie - Ale najpierw się pobadamy troszkę.
Zmierzyłem ciśnienie, cukier, sprawdziłem, czy założony przez ośrodkową pielęgniarkę venflon jest drożny. Wykonałem jakąś tam prostacką, podstawową "neurologię" i na tym koniec.
Podczas badania chory nie reagował w zasadzie na nic. Nie współpracował, ale i nie przeszkadzał. Był w jakimś swoim świecie.
- No dobrze... - powiedziałem do rodziny - to zabieramy pana.
Kierowca podjechał noszami do krawędzi łóżka. Stanąłem za głową chorego, kolega złapał pod kolana.
- Proszę pana - mówiłem głośno, żeby pacjent na pewno usłyszał - podniesiemy pana w górę, proszę się nie bać. No Lesiu na trzy: Raz, dwa, trzyyyy...
Dźwignąłem z jękiem. Barki chorego uniosły się kilkanaście centymetrów ponad łóżko i dalej ani drgnęły.
- O jaki ciężki... - pomyślałem ze zdziwieniem. Dźwignąłem jeszcze raz z całych sił. Obręcz barkowa zasprężynowała i została na poprzedniej wysokości. - Co jest do diabła..?.  
- Toż on się rękami trzyma..! - Wysapał kierowca.
Zerknąłem nieco w skos. Faktycznie, pacjent obiema rękami trzymał się brzegów łóżka. A siły miał zadziwiająco dużo. Szarpanie nie miało sensu. Rodzina chorego rzuciła się do pacyfikacji. Odczepiali powoli każdy palec z osobna, a my staraliśmy się unosić wyżej pacjenta. W końcu wszystkie "cumy" odczepiono. Szybkim ruchem chcieliśmy przesunąć korpus nad nosze, gdy nagle STOP. Ręka chorego wylądowała przy platformie i zaparta z całych sił, blokowała przemieszczanie.
- No panie Dziadeczek... na litość boską, tak się nie będziemy bawić - przechyliłem się w lewo odciążając jedną rękę. Już miałem sięgnąć do noszy... CHRRRUP...
- O mój Boszsze... - wystękałem. Gorący prąd przebiegał przez moje plecy, pośladek i stopę. Tam i z powrotem... CHRRUP... Ostatkiem sił szarpnąłem chorego nad powierzchnię noszy i w akcie kapitulacji... upuściłem.
Dziadeczek lekko klapnął na pomarańczową dermę karetkowego materaca.
- O mój Bo... - zabrakło mi powietrza. Zamarłem w nienaturalnej pozie. Pobożność mi wzrosła do ośmiu w skali Judasza*.
Tymczasem niewielkie klapnięcie na nosze, musiało wywołać w pacjencie krótki impuls społecznej aktywności. Dziadeczek zamrugał powiekami i zyrając na mnie, bełkotliwą, dyzartryczną mową wyseplenił
- Łoż ty skurwysyński bandyto..!** - po tych słowach wpatrzył się nieruchomo w punkt i zastygł.
- Dziadku..! - powiedziała z wyrzutem najmłodsza część rodziny...
- Tato..! - dorzucili starsi...
- Jezus Maria! CUD! - spuentowała babcia-nestorka...
- Lesiu... ratuj... - zamknąłem scenę ja.

--------------------
*Skala Judasza - określa paramedyczną religijność, wyrażoną w ilości okrzyków "imienia Pana Boga swego na daremne" / min.
** Skala Wulgary - wiadomo w czym się wyraża :)
(istnieje również tzw. iloczyn Judasza-Wulgary, ale to już hardcore jest)

środa, 10 marca 2010

Sanitariuszki vol. 1

Wybacz Akemi - znów mi wyszedł długi post... A tak się starałem...  ;(

Wczorajszy temat o szkoleniach i kursantach przywołał serię wspomnień w mojej łepetynie. Do większości z nich się uśmiecham... i to całkiem szeroko.
Pamiętacie taką reklamę w tv, chyba jakiegoś wafelka... Princessa bodajże..?
Harcereczki w szarych mundurach słuchają przystojnego druha nauczającego o pierwszej pomocy. Wszystkie marzą... Chcą być zauważone, docenione i zaproszone na środek, do prezentacji (zapewne usta-usta). Wszystkie zgłaszają akces poprzez uniesienie dłoni. Niestety wybrana zostaje tylko jedna i jak się chwilę później okazuje, ma pecha. Przystojnego druha zastępuje bowiem "spora" pani, która oblizując wydatne usta, zabiera się do demonstracji technik ratowniczych na nieszczęsnej ochotniczce. Morał z tej krótkiej formy reklamowej był taki, że od słodkich marzeń bezpieczniejsza jest słodycz wafelka.
Nie o wafelkach jednak dziś chcę pisać, ale o druhenkach. O naszych kursantkach, które zaaferowane, zasłuchane i zapatrzone w instruktorów jak gekon w muchę, pokazywały do czego zdolna jest kobieta - harcerka, na kursie pierwszej pomocy.
Osobom całkowicie niezorientowanym w temacie winien jestem drobne wyjaśnienie.
Po pierwsze: Metodyka nauczania na harcerskich kursach pierwszej pomocy opiera się w głównej mierze na praktyce. Ćwiczenia odbywają się nie tylko na manekinach, ale również na instruktorach (oczywiście w granicach bezpieczeństwa). Działanie polega na udzielaniu pomocy w symulowanym zdarzeniu, w którym instruktor gra rolę poszkodowanego.
Po drugie: Taka specyfika pracy z młodzieżą i dorosłymi zmusza niejako do przekraczania pewnych granic czy barier. Mam tu na myśli choćby dotyk podczas badania urazowego (spieszę wyjaśnić, że nie rozbieraliśmy się do rosołu ;) ). W związku z powyższym instruktorzy muszą naprawdę uważać, aby wszystko odbywało się zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami przyzwoitości. Jakiekolwiek podteksty lub odchyły od profesjonalnego traktowania kursantów są natychmiast wychwytywane i tępione. Taki "nieprzyzwoity" instruktor może od razu pakować manatki i szukać szczęścia w innej organizacji.
Zasady te są przestrzegane (mam nadzieję) do dnia dzisiejszego... lecz kodeks instruktorski nie obowiązuje kursantów ;) A jak wszyscy wiemy, w sytuacji mocno stresowej, człowiek zaczyna się dziwnie zachowywać. Jeśli teraz zestawimy śliczną, acz roztrzęsioną druhnę i leżącego u jej stóp "nieprzytomnego" instruktora płci męskiej, to możemy sobie wyobrazić jaki cyrk przyjdzie nam zaraz oglądać.

* * *
"eR" był klasycznym typem instruktora-przystojniaka. Cytując barmankę z filmu Shrek 2: "Michał Anioł twarz mu dłutem haratał". Kiedy "eR". prowadził jakiś wykład, wszystkie druhny obecne na kursie, wzdychały cichutko i pilnie śledziły każdy jego ruch, chłonęły każde słowo... Lecz nie dla psa kiełbasa. "eR" był doskonałym instruktorem i nigdy się nie dał sprowokować (poza tym był już zaklepany). Wobec tego druhnom pozostawała tylko Princessa :)
Trwał egzamin kończący szkolenie. "eR" leżał w sali symulując utratę przytomności, drugi instruktor z arkuszem punktowym i długopisem zajął wygodne miejsce obserwacyjne. Do pomieszczenia weszła kolejna "ofiara" przystępująca do egzaminu praktycznego. Śliczna druhna "siedemnastka"... najwyżej "osiemnastka", już od progu odpaliła na stresory.
- Ochchch... - wyrwało się z drobniutkich usteczek... - Druh "eR" tu leżyyy..?
Szybkie wprowadzenie w scenariusz, krótka informacja czego oczekujemy i start... Druhna już podczas intra wykazywała oznaki zdenerwowania. Raz po raz spoglądała w stronę leżącego "eR".  Nerwowe spojrzenia poparte drżeniem kolan, nie wróżyły nic dobrego.
- Spokojnie - powiedział instruktor prowadzący egzamin - jeśli jesteś zdenerwowana możemy poczekać.
"eR" spod przymkniętych powiek lustrował całą sytuację.
- Zzzaczynajmy... - zająknęła się druhna - chcę to mieć już za sobą.
No i się zaczęło. W pierwszej minucie druhna całkowicie straciła głowę.
- O rany on jest nieprzytomny... - powtarzała z zakłopotaniem - Ty jesteś nieprzytomny, Skarbie... Co ja mam z tobą zrobić..?
"Nieprzytomny" skarb ani drgnął. Nawet najmniejszy muskuł nie poruszył się w chwili, gdy zrozpaczona druhna walcząc o jego życie  (i swój egzamin) zaczęła głaskać poszkodowanego po twarzy.
- Skarbie, Kotku, Misiu... proszę otwórz oczka... Karetka już do ciebie jedzie... błagam powiedz coś... - druhna siedząc przy rannym, wyraźnie wpadała w panikę. Drżący głosik ledwo wydobywał się z zaciśniętej krtani, a w błękitnych oczach zaiskrzyły łezki.
- Co ja mam z tobą zrobić..? - powtarzane płaczliwie pytanie wyraźnie wskazywało, że podczas wykładów druhna bujała w obłokach (zapewne z "eR" u boku).
Nagle jakieś straszliwe postanowienie odcisnęło na twarzy niewiasty piętno desperacji i zdecydowania.
Poszkodowany, mając zamknięte oczy, nie mógł dostrzec oznak zbliżającej się katastrofy, usłyszał tylko chlipanie:
- Wiem... wiem... - druhna oddychała coraz szybciej - wiem co ci zrobię...
"eR" poczuł na swej twarzy dotyk obu dłoni i nagle...
CCCCCMooooK...
Otwarte szeroko oczy pozoranta kontrastowały z zaciśniętymi powiekami całującej go "sanitariuszki". W panującą ciszę wdarł się łomot upadającego na posadzkę długopisu.
Dziewczyna z lekkim szlochem wybiegła z sali. "eR" leżał nieruchomo z otwartymi oczami, palcami dotykał swoich ust...
- Jaaaa cieeee... - powiedział instruktor prowadzący i schylił się po długopis.

* * *
"eŁ" nie był tak przystojny jak "eR". Można by rzec, że Michał Anioł testował na nim swoje nowe dłuta... Braki w fizis "eŁ" zastępował innymi przymiotami. Wieczorami przy świecach, wyciągał gitarę, śpiewał rzewne ballady i wówczas notowania "eR" spadały :)
Pewnej zimowej nocy "eŁ" leżał pod zwałami śniegu udając jednego z turystów przysypanych lawiną. Trwała gra ratownicza. Zadaniem harcerzy było odnaleźć wszystkich poszkodowanych, ewakuować ich ze strefy zagrożenia do pobliskiej szkoły i tam założyć punkt segregacji i pierwszej pomocy.
Ekipy poszukiwawcze wyruszyły już w teren, a w szkole trwało alarmowe urządzanie pomieszczenia. Młodzi ratownicy pod kierunkiem energicznej druhny szykowali materace, koce, gorące napoje, zestawy ratunkowe i wszystko co potrzebne do pomocy wychłodzonym turystom.
Tymczasem "eŁ" przez wąski otwór w śniegu obserwował fragment gwieździstego nieba. Nagle usłyszał zbliżające się głosy. 
- Jest, jest..! - Damski okrzyk podniecenia świadczył o bliskim kontakcie.
- Ciekawe którego z nas dostrzegli? - pomyślał "eŁ" i w tej sekundzie śnieg zasypał mu twarz. - Czyli, że mnie... Jak szybko nie odkopią to się uduszę...
- Kopać panowie..! - stłumiony okrzyk zwiastował rychłe wybawienie. Chwilę później "eŁ" został wydobyty ze śniegu.
- Kto to? - dziewczęcy głosik przebił się przez sapanie ratowników. Strząsnęli śnieg z twarzy poszkodowanego, zdjęli kaptur z głowy. 
- To "eŁ". - zasapał jakiś chłopak - Jest nieprzytomny. Dawać nosze i targamy go do szkoły.
- Chwileczkę... - ponownie rozległ się damski głos. - Ja tu dowodzę. Najpierw go zbadamy!
"eŁ" usłyszał zgrzyt rozsuwanego zamka błyskawicznego i poczuł jak śnieg sypie mu się na szyję, brzuch i do spodni. Ciepłe, drobne dłonie przesuwały się po jego ciele w "poszukiwaniu obrażeń".
- Wszystko będzie dobrze, drogi "eŁ". Nie martw się... najgorsze już za tobą. - druhna ewidentnie kłamała, najgorsze miało dopiero nadejść.
Miarowe kołysanie noszy usypiało rannego turystę. Ratownicy sapali z przejęcia i wysiłku, a szefowa patrolu dzielnie dodawała "nieprzytomnemu" otuchy. Tak dotarli do szkoły.
- Tutaj go połóżcie i proszę o raport. - kolejny kobiecy głos wyrwał "eŁ" z letargu.
- Poszkodowany "eŁ" jest nieprzytomny, wychłodzony, oddycha samodzielnie. Prawdopodobne obrażenia wewnętrzne brzucha i klatki piersiowej - szefowa patrolu zdała szybkie sprawozdanie.
Wychłodzony turysta został ułożony na polowym łóżku i przykryty warstwą śpiworów.
- Dziękuję - odpowiedziała kierowniczka punktu segregacji - przejmujemy poszkodowanego, jesteście wolni.
- Ale jak to, wolni? Może chłopaki są wolni i niech idą szukać dalej... ja nigdzie nie idę.
"eŁ" poczuł jak pod śpiwór wsunęła się ciepła dłoń i dotknęła jego dłoni.
- Zostaję przy poszkodowanym!
- Ależ druhno..! Poszkodowany jest teraz pod moją opieką! - pod śpiwór wsunęła się druga ciepła dłoń i złapała "eŁ" za drugą rękę. Druhny siedziały po obu stronach łóżka. W powietrzu wyczuwało się rosnące napięcie.
- Mój biedaku, już jesteś bezpieczny w szpitalu... - Ranny poczuł, że ktoś głaszcze go po głowie.
- Jesteś bezpieczny, bo ja cię nigdy nie zostawię - dopowiedział inny głos, a czyjaś ręka błądziła po policzku pozoranta.
- Zbadam poszkodowanego, odsuń się... - powiedziała szefowa szpitala polowego.
- Nie ma potrzeby - odpowiedziała szefowa patrolu - ja go badałam... 
- Ale taka jest procedura... i proszę stąd wyjść!
- Ale ja go sobie znalazłam i nigdzie nie pójdę!
"eŁ" czuł jak pod śpiworem, damskie paznokcie coraz mocniej wbijają się w jego dłonie.
- Idź mi stąd flądro jedna NATYCHMIAST!!!
- FLĄDRO??? JA CI POKAŻĘ..!
Ciepłe ręce wysunęły się spod śpiwora i nad "nieprzytomnym eŁ" rozgorzały kobiece zapasy. 
- Ach puszczaj..! ŁŁŁUP!
- Ała..! Ty puszczaj pierwsza! PLASSSK!
- Ależ druhny... przestańcie... - stękał cudownie ozdrowiały "eŁ"

...a za oknami gwiazdy świeciły tak spokojnie i beznamiętnie.

C.D.N...

wtorek, 9 marca 2010

Nadgorliwość gorsza od...

Szanowni Państwo. Proszę sobie wyobrazić taką scenkę:

Przeciętne miasto w Polsce, przeciętnie ruchliwa ulica z przejściem dla pieszych, na które nagle wkracza przeciętny mężczyzna. Zostaje potrącony przez pojazd. Na skutek odniesionych obrażeń, traci przytomność i przestaje oddychać. Wokół tej sceny gromadzą się przeciętni ludzie. Widzieli wypadek ewentualnie pojawili się chwilę później...

Czy na podstawie własnych doświadczeń lub zasłyszanych historii, możecie Państwo powiedzieć, że świadkowie zdarzenia, osoby obecne na miejscu wypadku, będą chętnie udzielać pomocy rannemu mężczyźnie?

* * *
Tak zazwyczaj zaczynam większość szkoleń z podstaw pierwszej pomocy, celowo konstruując w ten sposób pytanie.
Jest ono bowiem tak samo tendencyjne, jak model zachowania członków naszego społeczeństwa. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby w jakiejkolwiek grupie kursowej rozgorzała dyskusja na temat: Ratujemy chętnie, niechętnie, czy wcale?
Niemal wszyscy zgodnie przyznają, że Polacy zazwyczaj nie udzielają sobie pierwszej pomocy.
Pada kolejne pytanie:

Dlaczego tak się dzieje? Czemu się nie ratujemy?

Oczywiście przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele i można by godzinami pisać: dlaczego, skąd i kto za tym wszystkim stoi? (przecież ktoś za tym stać musi - powołajmy sejmową komisję śledczą). Jeśli jednak "przyciśniemy" naszych kursantów tym problemem do umysłowej ściany, uzyskamy kilka prostych odpowiedzi:
- Bo nie potrafimy... /woła, siedząca przy oknie pani sklepowa /
- Boimy się... (odpowiedzialności, powikłań, własnego zachorowania, zakażenia itp.) /nieśmiało odzywają się koleżanki, przedszkolanki/
- Bo nie mamy świadomości, że "gołymi rękoma" można coś dobrego zdziałać... /podpowiada prowadzący/
- Bo nam to zwisa i powiewa... /mówi pan biznesmen w ostatnim rzędzie i ziewając ostentacyjnie gapi się w sufit/

Wszyscy Państwo macie rację... - uśmiecha się prowadzący, zadowolony, że choć trochę zaktywizował grupę :)

I teraz, na scenę, powinien wkroczyć SuperInstruktor (niekoniecznie w obcisłych, błyszczących gatkach i czerwonym płaszczu), który rozprawi się z jak największą ilością powyższych dylematów "Bo", a w umysły laików wleje odrobinę wiedzy, umiejętności praktycznych, otuchy i wiary, że warto próbować komuś pomóc.
Jak to osiągnąć?
- Pomoce naukowe..! - zawoła spora grupa instruktorów...
Kiedy zaczynałem "instruktorską przygodę" do dyspozycji miałem taśmę klejącą, szary papier i markery (nazywane wtedy mazakami lub flamastrami). Ponadto na podłodze leżał wysłużony manekin do resuscytacji krążeniowo oddechowej (czyli sławetnego masażu serca i legendarnego "usta-usta"). Resztę musiała załatwić wyobraźnia, inwencja twórcza i zapał.
Współcześnie, prowadzący zajęcia, mają do dyspozycji tak niesamowitą ilość przenośnych pomocy dydaktycznych, że planując program szkoleniowy można dostać multimedialnego bzika.
Obraz statyczny i ruchomy, teksty, animacje, dźwięk, profesjonalne manekiny, imitacje ran, modele anatomiczne, programy komputerowe, gry, symulacje... (przerwa na wdech) i wiele, wiele innych.
Niestety, użycie nawet wszystkich, wyżej wspomnianych, środków przekazu, nie gwarantuje nam pełni pedagogicznego szczęścia. Aby zwiększyć szanse na sukces warto (czyt. należy) uruchomić wiedzę i osobowość.
I tu, powoli dochodzimy do sedna sprawy, gdyż każdy instruktor ma osobowość "jakąś".
Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby zauważyć, że zmęczony wykładowca dukający prelekcję z kartki lub czytający slajdy = śpiący, ziewający słuchacze i stopniowo pustoszejąca sala.
Instruktor-żartowniś, opowiadający przez osiem godzin wyłącznie dowcipy i śmieszne anegdotki, prędzej czy później sprawi, że na twarzach słuchaczy pojawia się wyraz politowania, a zaplanowany proces dydaktyczny pozostaje, w najlepszym razie, niepełny.
Zawodowiec-medyk, który przyszedł zarobić na szkoleniu trochę grosza, "wyprodukuje" kolejnych, nafaszerowanych teorią sceptyków (o rany, to jest takie skomplikowane, że my sobie z tym nigdy nie poradziiiimy).
Już dawno zauważyłem, że najlepszy dla laików jest instruktor-laik, czyli człowiek, który zawodowo omija "służbę zdrowia" szerokim łukiem (ale posiada wiedzę i umiejętności potrzebne do nauczania pierwszej pomocy). Właśnie taki "ktoś" zaprezentuje algorytm postępowania, nauczy techniki prostych zabiegów i zmotywuje do działania. A wszystko to na odpowiednio zbalansowanym poziomie zaawansowania, zapału i determinacji.
- Patrzcie - powie z uśmiechem - jestem taki sam jak wy.. i potrafię ratować!
I takich właśnie ludzi nam potrzeba:
Kompetentnych, ale nie rutyniarzy;
Doświadczonych, ale nie wypalonych zawodowo;
Z pasją, ale nie "zboczeńców"...

A dewiacje czyhają na każdym kroku, niczym wilk na Czerwonego Kapturka.
Chyba najgorszy rodzaj instruktorskich schorzeń stanowi model:
"Let's go, uratujemy cały świat!"
Główne objawy to:
- Huraoptymizm;
- Przekonywanie kursantów, że we wszystkim są najlepsi i ZAWSZE sobie poradzą...;
- "...a pogotowie jest ZŁEM"
Jeśli przyjmiemy założenie, że taki wykładowca prowadzi szkolenie dla młodych, bezkrytycznie napalonych ludzi, to po zajęciach, z sali wybiegnie stadko czerwono-zielono-białych "pierwszopomocników"
(o kolorach typów ratowniczych pisałem tutaj).
Będą nosić w plecakach tony środków opatrunkowych (igieł, strzykawek, skalpeli i innych, niezwykle potrzebnych w pierwszej pomocy gadżetów), przeprowadzać na siłę, staruszkę przez jezdnię i błędnym wzrokiem spoglądać wokół, komu by tu pomóc, no komu?
A jeśli już wyłowią z tłumu jakiegoś nieszczęśnika... wtedy zaczyna się jazda:

* * *
Protazy wolnym krokiem wracał ze szkoły. Osiem godzin w licealnych murach odcisnęło na nim piętno zmęczenia i rezygnacji.
- Dzięki Bogu, wieczorem mam spotkanie grupy Turbo-Ratowników... pomyślał i natychmiast poczuł jak wstępują w niego witalne siły. Czule pogładził wiszącą przy pasie, oczojebnie czerwoną apteczkę.
- Moja ty miłości jedyna... Dziś znów cię uzupełnię... - Zagadywał pieszczotliwie. Saszetka z paramedycznym krzyżem podskakiwała radośnie w rytm jego kroków. Doskonale się rozumieli...
- A co to za zbiegowisko..? - Prot zmarszczył brwi i lustrował grupę ludzi stłoczonych po drugiej stronie ulicy. Wśród falujących damsko męskich odnóży zobaczył korpus leżącego człowieka.
- O RANY... WYPADEK! Nareszcie... nareszcie coś się stało... - Myślał gorączkowo rozgarniając gapiów - Wszyscy w grupie ratowników już komuś pomagali tylko ja i Lewus jeszcze nie...
Na chodniku, tuż przy pasach dla pieszych, leżał "przeciętny" mężczyzna. Nie poruszał się, miał zamknięte oczy.
- Ja wam teraz wszystkim pokażę - Protazy próbował ubierać rękawiczki na trzęsące się dłonie.
- Proszę się w tej chwili rozejść! - wrzasnął do ludzi - Tu nie ma nic do oglądania!
Tłumek zafalował i... pozostał w tym samym miejscu.
- Co jest? Nie tak było na szkoleniu... Aha... Trudny scenariusz..? No to zobaczymy... - zawziął się.
- Proszę pana - zawołał do stojącego najbliżej mężczyzny - niech pan odsunie tych ludzi na bok...
- A daj mi spokój, człowieku... - odburknął facet.
- No dobra... To tłum mamy z głowy... Co teraz było w kolejności..? - Protazy klęknął przy leżącym 
- Raz - odchylić głowę i podtrzymać żuchwę, dwa - sprawdzić oddech nie dłużej niż dziesięć sek...
- Co tu się stało? - drobna kobieta w popielatym, krótkim płaszczyku, pochylała się nad JEGO poszkodowanym.
- Proszę stąd natychmiast iść!!! - wrzasnął jakoś tak nienaturalnie cienko i zgromił babę dzikim wzrokiem.
Podziałało... Przestraszona, odruchowo wykonała dwa kroki w tył.
- Jeszcze do tyłu!!! - Huknął zadowolony z efektu.
- Co teraz było w kolejności..? Aha sprawdzę jeszcze raz ten oddech...
Zbliżył policzek do ust poszkodowanego i zaczął nasłuchiwać...
- Cholera, ciężko powiedzieć... coś tam syczy... - Ludzie patrzyli w milczeniu. - Muszę coś robić, bo się gapią... 
Grając na zwłokę, grzebał w ukochanej apteczce.
- Mogę ci pomóc... - Kobieta znów zaczęła przybliżać się do nieprzytomnego.
- Co ja mówiłem??!! Nie podchodzić, tak?!!! - Protazy darł się jak najęty  - Poradzę sobie!!!
- Co robić..? Co robić..? - myślał gorączkowo. Cała kolejność działania wyparowała mu z głowy. - Przez tego babsztyla... - dokończył gniewną myśl.
Na zmianę, nerwowo poprawiał sobie lateksowe rękawiczki, to znów lekko poruszał kurtką poszkodowanego. Z dramatycznej zadumy, na ziemię sprowadził go spokojny, damski głos:
- Jak, w swoim algorytmie postępowania, dojdziesz do punktu: "wezwanie pomocy medycznej", to ja już jestem...
Po tych słowach, młoda pani anestezjolog, wyciągnęła z kieszeni szarego płaszczyka telefon,wybrała numer 999 i nacisnęła klawisz zielonej słuchawki.

* * *
Protazy wyrósł na inteligentnego biznesmena. Ukochaną apteczkę wozi w bagażniku pięknego audi. 
Dziś sam prowadzi szkolenia... Nie... nie z pierwszej pomocy. Uczy młodych "rekinów finansjery" jak podgryzać i kąsać konkurencję. 
I jedną rzecz wie doskonale:

Nadgorliwość INSTRUKTORA jest gorsza od... 
...wszystkich totalitaryzmów świata!



---------------
Do zobaczenia na szkoleniach ;)