Kolejny fragment opowieści o zadawaniu bliźnim bólu.
Tym razem o sztuce robienia zastrzyków i sztuce ich ZNOSZENIA.
- Halo... Cześć Crew. - zabrzmiał znajomy głos w słuchawce.
- Cześć... - przywitałem koleżankę pielęgniarkę z mojej nowej firmy - Co tam?
- Mam ogromną prośbę do ciebie... Poszedłbyś za mnie na dyżur świąteczny? Plisss... Nie mam co z dzieciakami zrobić... - dziewczyna mistrzowsko zmieniała głosik z zalotnego na proszący.
- Słuchaj... Ja nie wiem, czy sobie poradzę. Nigdy tam nie...
- Spokojnie sobie poradzisz! - przerwała napalona - Doktorek jest fajny na dyżurze, a w niedzielę kompletnie nic się nie dzieje. Najwyżej wyciągniesz jakąś kartę pacjenta z rejestracji, ale weź sobie coś do czytania, bo się zanudzisz...
Po pięciu minutach trajkotania wiedziałem już, mniej więcej o co chodzi.
W firmie istniała jedna placówka ambulatoryjna, która pełniła dyżur całodobowo, świątecznie i we wszelkich możliwych konfiguracjach. Pacjenci zapisani do naszych przychodni mogli w każdej chwili przyjść i liczyć na pomoc medyczną. W niedzielę dyżurował zespół w składzie: Lekarz - szt. 1, Pielęgniarka - szt. 1.
Ja miałem zastąpić wspominaną pielęgniarkę.
- Dzięki Crew! Jesteś dobry chłop! Zaczynasz od ósmej do dwudziestej. - uradowana zakończyła rozmowę.
- ONO -
Parę minut przed ósmą pojawiłem się na posterunku, obładowany książkami i laptopem.
- Coś przez te dwanaście godzin trzeba robić... - myślałem, zapinając białą bluzę medyczną.
Usiadłem, włączyłem komputer, rozłożyłem mądre podręczniki...
- Dzień dobry - dobiegło zza lady
- Dzień dobry - odpowiedziałem podnosząc się z krzesła. (
Ech... Gdybym wtedy wiedział, że nie usiądę przez najbliższe dziesięć godzin...) - Słucham... W czym mogę pomóc?
- Przyszliśmy na zastrzyk - młoda kobieta mówiła do mnie łagodnym głosem.
- My... to znaczy kto? - pomyślałem nie widząc nikogo poza rozmówczynią.
Wychyliłem się lekko za blat i dopiero wtedy zobaczyłem małego brzdąca, trzymającego mamę za rękę.
- O... w życiu... - myślałem lekko spanikowany
- Powiedz kobieto, że tobie mam ten zastrzyk robić, nie dziecku...
Niestety. Moje zaklęcia nie podziałały. Młody miał dostać domięśniowy.
Jako, że nigdy dotąd nie robiłem dzieciakom zastrzyków, zacząłem węszyć kłopoty. Podejrzliwie patrzyłem na chłopczyka, poszukując jakichkolwiek oznak lęku. Nic takiego nie dostrzegłem. Mały "sznycel" rozglądał się ciekawie dookoła.
- W takim razie chodźmy do zabiegowego.
Nabrałem lek do strzykawki, zmieniłem igłę, przygotowałem waciki, środek odkażający. Dzieciak nawet nie pisnął. Coś tam z mamą sobie rajdał uśmiechnięty.
Widząc takie reakcje, wyluzowałem się w optymistycznym porywie.
- No to możemy robić... - powiedziałem do kobiety i wtedy młody włączył syrenę okrętową. Buczał jak ORP GROM podczas alarmu bojowego.
Całe szczęście mama wiedziała jak trzymać dziecko na kolanach. Odsłoniła leżącemu pośladki i przysłoniła ręką głowę. Nawet nie wierzgał mocno. Przetarłem wacikiem spięty pośladek.
- Nie ma mowy... - myślałem zrozpaczony
- Powyginam igłę, a nie nie wbiję w taki kamień.
Dzieciak płakał jednostajnym wyjcem.
- Ale kanał..!
Naraz, w jakimś desperackim przebłysku świadomości, przypomniałem sobie opowieści doświadczonych pielęgniarek. W pamięci błysnął Patent na Iniekcje u Spanikowanych Pacjentów Pediatrycznych.
- Próba nie strzelba - pomyślałem po myśliwsku.
- No dobra. Robimy! - powiedziałem głośno. Luźną dłonią lekko plasnąłem dzieciaka w prawy pośladek. Syrena zawyła z podwójną wartością decybeli. Pośladki spięły się niczym stal. Czekałem cierpliwie w pełnej gotowości. Kilka sekund później nastąpiła przerwa w buczeniu. Dziecko robiło gwałtowny wdech. Pupa się rozluźniła i wtedy właśnie szybciutko wbiłem igłę w lewy "półdupek". Nawet nie drgnął. Nie wrzasnął, nie wierzgał.
- Znaczy, nie poczuł - pomyślałem z satysfakcją, a głośno dodałem - JUŻ po wszystkim! Teraz leżymy chwilę, żeby naciągnąć spodenki. - To mówiąc, spokojnie podawałem lek w mięsień. Buczenie słabło z każdą chwilą.
Skończyłem, usunąłem igłę i zacząłem składać cały majdan.
- Byłeś bardzo dzielny - powiedziałem do dziecka, które tymczasem przestało płakać.
Mama stojąca obok zerknęła na synka i spytała
- No..? Co się mówi..?
Młody stał już na własnych, małych nóżkach i trzymając się rączką za pupę, patrzył na mnie załzawionymi oczami. Chwilę milczał, jakby toczył jakąś dziecięcą walkę z samym sobą, po czym zrobił minę jak kotek z filmu Shrek i żałosnym głosikiem powiedział:
- Dziękujęęę... (No po prostu nie da się opisać tego biednego tonu. Ja, dorosły facet, a serce mi się skroiło na drobne kawałeczki)
- ONA -
Wychodziłem z gabinetu, czując jak pot spływa mi po plecach.
- Uff... Pierwszy pediatryczny odfajkowany - odetchnąłem z ulgą i skierowałem kroki w stronę lady.
- Dzień dobry... - Przede mną stało dwoje dorosłych - My na zastrzyk - powiedziała kobieta.
- Tak..? A gdzie zgubiliście dzieciaka..? - pomyślałem z rozpaczliwą ironią.
- Oboje państwo? - spojrzałem pytająco.
- Nie. Tylko ja. - odpowiedziała pani - Mąż mnie przyszedł pilnować. - zażartowała.
- Wobec tego, proszę do gabinetu. - chciałem zrobić w tył zwrot.
- Chwileczkę, a gdzie jest pielęgniarka?
- Nie ma. Dzisiaj ja jestem na dyżurze - to mówiąc, podsunąłem kobiecie przed oczy swój identyfikator.
- I pan mi będzie robił zastrzyki??
- Owszem, a coś jest nie w porządku?
- Nie... Tylko to trochę dziwne. Mężczyzna, zastrzyki będzie robił... kobiecie.
Weszliśmy do gabinetu zabiegowego.
- Przepraszam, ale pan zechce poczekać na korytarzu... - zamknąłem mężusiowi drzwi przed nosem.
- No wie pan... - mówiła kobieta - Trochę się obawiam...
- Zupełnie niepotrzebnie, droga pani. To ile tych zastrzyków? Jeden, dwa... pięć?
- Dwa... - odpowiedziała z wahaniem - ...ale może ja dzisiaj tylko jeden wezmę..?
- Jak pani sobie życzy. Może być i jeden.
Zrobiłem zastrzyk i wyjąłem igłę.
- To już?!? - spytała zaszokowana. W odpowiedzi pokazałem jej pustą strzykawkę.
- Całkowicie już - uśmiechnąłem się
- No powiem panu, że nikt dotąd... - i tu popłynęła obszerna wypowiedź na temat moich umiejętności kłucia bliźnich. Przez wrodzoną skromność ominę ten nudny fragment ;)
- Wie pan... W takim razie ja poproszę jeszcze ten drugi zastrzyk...
Zrobiłem i drugi. Miałem wrażenie, że po nim zachwyt pacjentki wzrósł. Uśmiechnięta, rozgadana wychodziła z gabinetu.
- I co? - ponurym głosem spytał mąż. Łypał przy tym podejrzliwym spojrzeniem.
- Słuchaj... - wypaliła żona - Jakie pan ma boskie ręce! Nic nie czułam! Naprawdę sama przyjemność! I jaki uprzejmy i miły... Bardzo panu dziękuję... - rozentuzjazmowany potok słów cichł w drzwiach.
- Idziemy Krystyna!! - wściekły małżonek ciągnął swoją połowicę do wyjścia.
- A jutro też pan będzie? Bo ja całą serię mam wziąć... Do widzenia...
- Wyłaź Kryśka!!
- ON -
Dorosły, dobrze zbudowany facet. Przyszedł w dwunastej godzinie dyżuru. Przyniósł jakiś śmieszny malutki zastrzyk do zrobienia.
Syczał kiedy wbiłem igłę, skwierczał kiedy podawałem lek. Jęczał naciągając spodnie.
A na koniec spytał czy jutro będzie pielęgniarka. Kiedy uzyskał odpowiedź twierdzącą powiedział ze złością.
- To dobrze, bo za takie zastrzyki jak pan robi, to ja bardzo dziękuję!!! - strzelił focha i wyszedł.
Nie dogodzisz... :)
* * *
Niedziela - "Spokojny i nudny dzień, książki można poczytać, w necie pobuszować..."
Doktorek w swoim gabinecie, przez dwanaście godzin "pocinał" w World of Warcraft, a ja NIGDY na jednym dyżurze nie zrobiłem tylu iniekcji.
Dobrze, że nikt mnie nie prosił o zmianę w dzień powszedni. ;)