niedziela, 31 lipca 2011

Nieostry dyżur! Relacja na gorąco cz.1

Pierwsze dwanaście godzin

Godz. 5:40
Po wielu staraniach, wzlotach i upadkach nastroju, wreszcie nadszedł ten upragniony moment. Jadę na dyżur do /baczność/ Najprawdziwszego Pogotowia /spocznij/! 
I to nie na karetkę transportową, ale jako kierownik zespołu podstawowego (to taki biedny koleś, co nie ma nad nikim władzy, a za wszystko i wszystkich w karetce odpowiada).
Godz.  6:00
Moje obładowane autko sunie w stronę małej miejscowości, w której mam zacząć pierwszy dzień nowej pracy. Do pokonania dystans trzydziestu kilometrów, a w bagażniku trzydzieści kilogramów żarcia i sprzętu kampingowego. Dyżur mam przez najbliższe 48 godzin więc spakowany jestem dosłownie jak na wycieczkę :) Śpiwór, kosmetyki, ręczniki, bielizna, klapki, pluszowy miś (eee żartowałem) kubki, miski, sztućce, kosz jedzenia… no i laptop.
Smaczku dodaje fakt, że wczoraj skończyłem rekordowej długości dyżur w /można siedzieć/Prywatnej Placówce Medycznej/można siedzieć/. Sto sześćdziesiąt osiem godzin nieprzerwanej roboty wzbudza we mnie „odrobinę znużenia” więc drę ryja za kierownicą, żeby nie zasnąć:
- Dobry dzień, dobry dzień, tu twoje radio heloł, heloł!
Godz. 6:20
Jestem na miejscu. Budynek pogotowia zatopiony wśród drzew i traw. Koniec świata, psy dupami szczekają. Ogólnie miło, cicho, spokojnie, tylko do sklepu nie ma szans wyskoczyć. Za daleko, no i te psy...
Dobrze, że kosz żarcia w bagażniku leży. Z głodu nie pomrę... Najwyżej z nudów.
Godz. 6:40
Zapoznałem się pobieżnie z „moją” karetką. Z tych oględzin wyniosłem pierwszą dziurę w głowie, gdyż ambulans nie jest imponująco wysoki, a ja wprost przeciwnie. Zaliczyłem zatem czachą o reduktor tlenu w suficie i już teraz grzecznie siedzę na fotelu sięgając ręką po wszystko, co mi do pracy może być potrzebne.
Godz. 6:50
Zapoznałem się, także pobieżnie, z moim zmiennikiem-poprzednikiem, który dosłownie w przelocie zapewnił mnie, że „karetka wysprzątana i wyposażona na cacy”. Potem przywalił mnie stosem papierów oraz kart wyjazdowych i pozostawił w kompletnym osłupieniu.
Godz. 7:00
No to zacząłem dyżur. 
Dostałem pager i służbową komórę, czyli nie usłyszę w środku nocy rozdartego głosu dyspozytorki: "Jedynka do wyjazduuu!"
Trochę szkoda… zawsze to jakiś koloryt.
Pager ma piszczeć w nocy, a komórka wysyłać sms z adresem wezwania… czy odwrotnie..? Wot mechanizacja.
- Chrzanić technologię, boję się tych papierów do wypełniania!
Godz. 7:05
Chodzę spięty jak poślady kulturysty na zawodach. Pracy z pacjentami się nie obawiam, ale te papiery...
- Dżizas, na co komu tyle tego?!
Karta Wykonanych Czynności Medycznych wygląda jak sudoku z mini czcionką. Patrzę i mi się od tych kratek w oczach mieni. W mojej starej firmie nie ma nawet połowy z tego.
-  I ja mam to wszystko wypełnić w drodze do szpitala? Przecież tu jest jeden szpital i 5 minut drogi z każdej strony miasteczka!
Przekładam kolejne kartki.
- Aha… czyli, że to nie koniec..?
Do tego jest jeszcze karta wyjazdowa, karta kontroli karetki, karta zużytych leków i środków medycznych, karta dezynfekcji pojazdu, zeszyt w magazynie…
- Dobra dość! Nie wszystko na raz! To trzeba rozkminić metodycznie.
Godz. 7:30
Na szczęście społeczeństwo w miasteczku trzyma się zdrowo. Cisza, spokój, żadnych wezwań. Skończyłem studiować kartę wykonanych czynności i przeszedłem do karty wyjazdowej. Dobiegłem wzrokiem do kolejnej rubryczki: „Opis wykonanych czynności medycznych wg kodu ICD-9.”
- Co?! Mam napisać kodami wszystko, co zrobiłem przy pacjencie?
Działa to tak, że najpierw ja przez pół godziny szukam właściwych pięciu cyfr, a potem ktoś inny przez kolejne trzydzieści minut wertuje tę samą książeczkę, żeby odczytać, że np. założyłem pacjentowi wenflon.
Głupie nie?
Jak tak dalej pójdzie to NFZ zacznie zatrudniać szyfrantów z plemienia Komanczów, jak USA w czasie wojny. A może atrament sympatyczny? Tajne przez poufne.
Godz. 8:10
Od lektury papierów odrywa mnie brzęczący sms: "Zespół P1 do wyjazdu. Adres...."
Zrywam się spanikowany
- Kużwa, którą kartę mam wypełniać najpierw?!
Lecę na parking i z całej siły ładuję głową o wejście do auta. Moja karetka w starej firmie jest znacznie wyższa, a przyzwyczajenia znacznie silniejsze :( Trzeba się będzie na wejściu nisko kłaniać.
Godz. 8:40
Wyjazd był do „niczego”. Zostawiliśmy starszego pana w domu (brak wskazań do hospitalizacji)i jego córkę również zostawiliśmy… w poczuciu niezadowolenia, że: „Jak to ojciec nie pojedzie do szpitala!?”
Godz. 11:00
Załatwiłem jeszcze jeden wyjazd „bez sensu” i lekko zawiedziony snuję się po całej stacji.
- No i gdzie te wypadki, katastrofy i inne „prawdziwie pogotowiane” doświadczenia?
Póki co wszystko jak u mnie w firmie. Zwiedzając kuchnię rozmyślam o późnym, niezobowiązującym śniadanku. O obiedzie nawet nie śmiem rozmyślać.
Godz. 11:40
Posmarowałem kromki, zaparzyłem herbatę, sięgnąłem po słoik z sałatką i… sms: "P1 do wyjazdu."
Godz. 11:46
Właśnie dostałem pierwszą zawodową nauczkę: „Jeśli rodzina pacjenta chce aby pojechał do szpitala, to go zabierz… bo prędzej, czy później i tak dopną swego i w najgorszej dla ciebie chwili będziesz dymał na szpital.” 
Zostawiłem sałatkę i zawieźliśmy pana z pierwszego zgłoszenia. Mój kierowca był wyraźnie wk… poruszony był. Nie wiem tylko, czy na córkę, że się uparła na ten szpital, czy na mnie, że nie zabrałem pana za pierwszym razem.
Godz. 12:03
„Zespół P1 (czyli my) powrócił do stacji”, a ja myślami wracam do sałatki. Niestety…
- Weź posprzątaj i odkaź cały przedział. Tylko dokładnie. – powiedział „poruszony” kierowca i poszedł w siną dal. 
Przynajmniej się wyjaśniło na kogo się wk... poruszył. 
W mojej duszy rodzi się sprzeciw.
- Co jest?! Kto tu jest kierownikiem zespołu? Nie będzie mi dyktował kiedy mam sprzątać. Posprzątam jak zechcę, o!
Godz. 15:00
Trzy godziny sprzątania! W przedziale wali środkiem dezynfekcyjnym i wszystko lśni. Lśnią też trzy nowe guzy na moim czole. Wiem już, gdzie na suficie są uchwyty, gdzie reduktory i znam dokładnie kąt nachylenia górnej szafki. Ma się ten łeb nie od parady ;)
Godz. 15:02
W ostatniej szafce znajduję śliczne, czerwone kaski ochronne. Lekceważąc ewentualność ośmieszenia się w oczach nowych kolegów, usiłuję ubrać kask na czasokres dalszych prac porządkowych… niestety guzy na głowie przekreślają moje szanse na rolę Boba Budowniczego. Głowa  się nie mieści. Kontynuuję sprzątanie bez nakrycia ochronnego.
Godz. 16:00
Zasiadłem do sałatki i jednocześnie studiuję papierologię. Teraz na warsztat idzie Karta Kontroli Karetki. 
Cały ważniejszy sprzęt jest tu wpisany i każdego dnia kolejni kierownicy zespołów potwierdzają, że wszystko jest na miejscu i wszystko działa. Patrzę na rzędy równiutkich plusów.
- A wypełnię sobie i będzie spokój… - zaczynam stawiać plusy i nagle doznaję nieprzyjemnego przeczucia. Słyszę jak głos sumienia szepcze mi do ucha: "Wszystko w karetce masz, ale sprawdziłeś, czy działa?"
Godz. 16:03
Chrzanić sałatkę! Pełen złych obaw lecę do karetki i sprawdzam kolejno wszystkie elementy. Przy okazji wiem już, że ssak jest zbyt nisko zamontowany. Aby go uruchomić, trzeba się mocno schylić, a wówczas głowa jest na wysokości defibrylatora. Czwarty guz!
Ssak - działa, respirator - działa, defibrylator (mimo walnięcia głową) - działa, kapnometr - działa, glukometr - działa, laryngoskop - świeci, worek ambu… nie działa (jedna, mała gumowa uszczelka, a znikając potrafi wszystko zepsuć)
- Wiedziałem kuźwa!
Godz. 16:04
Wzbogaciłem się o kolejną mądrość: „Nigdy, ale to nigdy nie ufaj ratownikowi (choćby nie wiem jak poczciwie wyglądał), który po nocy mówi ci, że wszystko w karetce jest, wszystko działa i, że on to osobiście sprawdził!” Dałem się podejść jak gówniarz.
Godz. 16:05
Czas jakby nagle przyspieszył swój bieg.
W panice przeszukuję karetkę w poszukiwaniu zapasowego worka ambu. Niestety nie ma.
Godz. 16:15
Latam po magazynie jak oparzony szukając tego pieprzonego zapasowego ambu. Oczyma wyobraźni widzę siebie robiącego sztuczne oddychanie usta-usta (bo nie ma ambu) jakiemuś obleśnemu chlorowi. Pod wpływem tej wizji zagęszczam ruchy.
Godz. 16:25
W magazynie nie ma żadnego zapasowego worka. Nerwowo przenoszę obszar poszukiwań na pozostałe karetki, co spotyka się z gwałtowną reakcją innych kierowników zespołów wyjazdowych. Nie przebierając w słowach komunikują mi abym „sobie poszedł”.
Godz. 16:26
- Kuźwa mać! Tej gumki nie da się tak po prostu zgubić!
Zaczynam sądzić, że to jakaś prowokacja, rodzaj chrztu nowicjusza lub odezwał się mój stary przyjaciel Straszny Pech. Jeśli jednak chrzest, to wyjątkowo durny. Zostać bez ambu przy reanimacji to… jak zostać bez gumki na dyskotece (wybaczcie rynsztokowe porównanie) można sobie podmuchać, ale jakiś niesmak zostaje ;\
Godz. 16:30
Wkurzony jak sto pięćdziesiąt decyduję się na MakGajweryzm. Rozkręcam pediatryczne ambu i przekładam gumkę (uszczelkę znaczy...O dyskotece zapominamy).
- Spokojnie... - przekonuję samego siebie - ...prawdopodobieństwo, że na karetce „P” pojadę do dziecka jest minimalne…
Dziesięć minut później jest wezwanie do dwulatka.
Godz. 16:40
Na szczęście do dzieciaka pojechał drugi zespół, a ja wreszcie zjadłem sałatkę… prosto ze słoika. Po co kusić los?
Podsumowałem braki w karetce. Oprócz ambu nie ma też jednorazowych nerek i brakuje worków na wymiociny. Został ostatni woreczek, którego będę bronił jak niepodległości. 
- W końcu nie po to sprzątałem karetkę trzy godziny, żeby mi ją teraz ktoś zarzygał w pięć minut!
Godz. 19:00
Do końca dziennego dyżuru był spokój.
- Jeszcze tylko trzy takie dwunastki i do domciu…
Siedzę i piszę bloga, a w głowie błąka się niespokojna myśl o tych brakujących workach na wymioty. Coś wisi w powietrzu.

Śpijcie smacznie - ja czuwam ;)
Dobranoc.

sobota, 16 lipca 2011

Wstrząśnięty nie zmieszany

To było bardzo dawno temu :) Mijał może drugi miesiąc mojej pracy w /baczność/ Prywatnej Placówce Medycznej /spocznij/. Jako absolutny świeżak zdążyłem mniej więcej zorientować się w topografii i zwyczajach panujących w firmie.
Moim głównym zadaniem było wożenie pacjentów na dializy, a dodatkowo, od czasu do czasu trafiała się jakaś bardziej ratownicza robótka. Te dializy strasznie dawały mi w kość, bo jeździło się w zasadzie na okrągło, całą dobę.
Nie trudno zgadnąć jakie dyżury i kursy dostawał świeżak. Same najgorsze.
Tamta noc miała wyglądać tak samo jak wszystkie poprzednie: Odwózka pacjentów, przywóz następnej zmiany, dwie godzinki snu lub nudy przed kompem, odwózka pacjentów i tak do rana...
Stało się jednak całkiem inaczej.

* * *
- Hej Crew, masz dodatkową robotę! - wrzasnął w moją stronę Najstarszy Dyspozytor Świata.
- Jaką, jaką? - udałem zaciekawienie, gdyż jako swieżak nie mogłem manifestować znużenia pracą.
- Weźmiesz małą karetkę i podjedziesz do szpitala. Tam są nasi chłopcy z pacjentem. Zamienisz ich i popilnujesz pacjenta, a potem go przywieziesz do firmy.
- A co to za pacjent? - tym razem zaciekawienie nie było udawane.
- Nie wiem. Nasza lekarka wysłała go z dializ na RTG klatki piersiowej, ale spoko, gość siedzi i nic mu nie jest. Nie jaraj się tak, nie podziałasz sobie nic.
Parę chwil później byłem już pod szpitalną pracownią rentgenowską i zwolniłem chłopaków, którzy raźnym truchtem udali się na spoczynek.
Pacjent siedział grzecznie na wózku zaparkowanym pod ścianą szpitalnego korytarza.
Mężczyzna po trzydziestce, całkiem przytomny, wyglądał dość zdrowo. Kremowa pidżamka w paseczki, gazetka na kolankach. Nuda.
- Zdjęcie już pan miał robione?
- Mhm... - mruknął potwierdzając.
- Czekamy na opis?
- Mhm...
- No to czekamy...
Z nudów zacząłem studiować jego papiery:
Lat 35. Przywieziony ze szpitala powiatowego na ostrą dializę. W rozpoznaniu: Zatrzymanie moczu, ostra niewydolność nerek (?), a dalej coś nieczytelne. Wykonano cewnikowanie żyły podobojczykowej w celu przeprowadzenia hemodializy. Skierowany na RTG klatki piersiowej do potwierdzenia prawidłowości cewnikowania.
Dalej były wyniki laboratoryjne i zlecenia na transport w pozycji siedzącej.
- Nuda... - ziewnąłem przeciągle i chciwym wzrokiem zacząłem spoglądać na gazetkę, która nadal spoczywała na kolanach mojego pacjenta.
- Pożyczy? Da poczytać? - zerknąłem spod byka raz i drugi, a mężczyzna ni stąd ni zowąd zainicjował proces zmiany kolorów na twarzy.
- Zbladł jakby, czy w tym świetle taki..? - zacząłem się zastanawiać nad zagadnieniem kolorystyki ludzkiej skóry w aspekcie światła jarzeniowego. Tymczasem pacjent zrobił się jakiś dziwny. Rozglądał się nerwowo na boki i nieznacznie przyspieszył oddech.
- Wszystko w porządku? - rzuciłem najgłupsze pytanie jakie można  zadać pacjentowi w szpitalu.
- Mhm... - na chwilę zatrzymał na mnie rozbiegany wzrok, a ja wiedziałem już, że to "Mhm" było całkiem inne niż piętnaście minut wcześniej.
Nie miałem przy sobie żadnej torby medycznej, apteczki, ciśnieniomierza, nic... Nawet głupiego stetoskopu nie miałem.
- Masz głowę, to myśl! Masz ręce, działaj coś..! - myślałem intensywnie.
Złapałem pacjenta za nadgarstek, aby zmierzyć tętno. Jego skóra była blada, chłodna i mokra od zimnego, lepkiego potu. 
- Szybkie... ze sto dziesięć będzie jak nic!
Faktycznie tętno na obwodzie było przyspieszone i słabo wyczuwalne. Na domiar złego pacjent znacznie przyspieszył oddech. Wentylował teraz ponad trzydzieści razy na minutę. Był wyraźnie pobudzony i coraz bardziej blady.
- Muszę wstać..! - odezwał się nagle.
- Nie można teraz... Dobrze się panu oddycha? - zapytałem podejrzliwie
- Tak... Nie... Sam nie wiem... - próbował się podnieść z wózka.
- Niech pan siedzi! - przytrzymałem go za ramię i natychmiast cofnąłem rękę. Koszula była cała mokra od zimnego potu.
- Ups... Będą problemy?
Noc. Pusty korytarz w obcym, śpiącym szpitalu. Cisza wokół i żadnej formy życia poza nami dwoma. Z czego jedna forma (ja) ledwie żywa ze strachu i druga (on) ledwie żywa... nie wiadomo czemu.
- Spokojnie... - myślałem nad dalszym działaniem - ...Co mu może dolegać? Jest blady, spocony, ma słabe i szybkie tętno na obwodzie, szybko oddycha. Do tego jest pobudzony i chyba zaczyna mieć zaburzenia świadomości. To mogą być objawy...
------------------
I tu należy zrobić "dramatyczną" pauzę.
Każdy medyk, bez większych problemów dokończy urwane zdanie mówiąc: "To mogą być objawy wstrząsu!" Sprawa prosta i można lecieć dalej z opowieścią.
Niestety u laików czytających tego posta mogą wystąpić pewne niejasności. Przypuszczalnie każdy, kto zadał sobie tyle trudu, aby dotrzeć w lekturze aż do tego momentu, chciałby z pełnym zrozumieniem dokończyć historię, poznać puentę, wyciągnąć wnioski i zadumać się nad "głupotą" świeżego ratownika ;)
Dlatego wybaczcie Państwo Medycy, ale ja muszę pokrótce wyjaśnić Niemedycznym Czytelnikom, co to jest wstrząs. Będzie to wersja mikro, pisana całkowicie z głowy więc na ewentualne poprawki, dodatki, erraty, suplementy itp. serdecznie zapraszam do komentarzy.
WSTRZĄS (nie mylić z wstrząśnieniem mózgu!) - pisząc w ogromnym uproszczeniu, jest to stan wywołany dysproporcją pomiędzy zapotrzebowaniem organizmu na substancje odżywcze i tlen, a ich podażą. Duży popyt i słabiutka podaż. Na przykład: wilczy apetyt, a w lodówce tylko światło. :)
Jak powszechnie wiadomo, komórki naszego organizmu potrzebują "jedzonka" (substancji odżywczych) i tlenu (aby to "jedzonko" spalić). Kiedy coś lub ktoś im to "jedzonko" i/lub tlen zabiera, wówczas zaczynają wyprawiać różne, dziwne i nie do końca bezpieczne dla nas rzeczy, które mogą prowadzić do wstrząsu i niestety śmierci.
Przykład:
Krew jest nośnikiem tlenu i substancji odżywczych. Trochę jak pociąg z wagonikami, na których wieziony jest towar. Pociąg dociera do komórek, te pobierają towar z wagonów, spalają go i jest git. Czysta fizjologia ;)
Teraz robimy w torach wielką wyrwę (rana, uszkodzenie naczyń krwionośnych, intensywny krwotok). Wagoników jest coraz mniej (krew się wydostaje poza łożysko naczyniowe), towaru nie ma, "jedzonka" brakuje, tlenu brakuje... Oj będzie draka! Wstrząs murowany!
Wówczas organizm uruchamia procesy, dzięki którym próbuje nadrobić zaległości w dostawach. Między innymi przyspiesza akcję serca i oddech, obkurcza drobne naczynia krwionośne, aby zwiększyć ciśnienie. Stąd właśnie charakterystyczne objawy:
Bladość powłok, skóra chłodna i wilgotna. Przyspieszone tętno, słabo wyczuwalne na obwodzie (czyli np. na nadgarstku). Szybki, płytki oddech. Pobudzenie i niepokój.
Jeśli te zabiegi organizmu są nieskuteczne (w naszym przykładzie krwi nadal ubywa), dochodzi do niedotlenienia ważnych życiowo narządów i tkanek. Procesy regulacyjne załamują się i chory jest bliski śmierci.
Jest to tylko jeden z wielu przykładów powstawania i przebiegu wstrząsu, bo i rodzajów wstrząsu jest sporo.
Ten z powyższego przykładu nazywany jest wstrząsem krwotocznym. Oprócz niego wyróżniamy m.in: wstrząs anafilaktyczny (ostra reakcja uczuleniowa), wstrząs pooparzeniowy (utrata osocza), wstrząs septyczny (zakażenie organizmu), wstrząs kardiogenny (niewydolność serca jako pompy) i jeszcze kilka innych.
Czynniki, które mogą pogłębić już istniejący wstrząs to przede wszystkim:
Dalsza utrata krwi, pogłębienie urazów, ból, lęk, wychłodzenie organizmu.
W takim wypadku poprzednie objawy stopniowo ustępują, a ich miejsce zajmują: osłabienie i zaburzenia świadomości, aż do całkowitej utraty przytomności. Zwolnienie akcji serca i niewydolność krążeniowo-oddechowa z zatrzymaniem krążenia włącznie.
I to pokrótce tyle. Jeśli ktoś chce więcej i bardziej szczegółowo, odsyłam do mądrych książek.
Na koniec asekuracyjnie dodam, że jest to autorska i bezczelnie krótka próba analizy oraz wyjaśnienia zjawiska wstrząsu. W najprostszych podręcznikach do patofizjologi wstrząs opisywany jest na kilkunastu stronach, drobnym maczkiem :)
Dość wykładu! Musimy wracać na szpitalny korytarz, gdzie mój pacjent naprawdę źle się czuje...
----------------------
- Spokojnie... - myślałem nad dalszym działaniem - ...Co mu może dolegać? Jest blady, spocony, ma słabe i szybkie tętno na obwodzie, szybko oddycha. Do tego jest pobudzony i chyba zaczyna mieć zaburzenia świadomości. To mogą być objawy... Wstrząsu? Niemożliwe, przecież nie krwawi... chyba...
Mój kulawy proces myślenia przebiegał zgodnie z kulawym procesem nauczania. Niemal każdy nauczyciel tłumaczy zjawisko wstrząsu w oparciu o przykład krwotoku (he he, patrz przykład powyżej). W efekcie pomijane lub umniejszane są inne patomechanizmy również wywołujące wstrząs. Dlatego spora liczba studentów kojarzy fakty na zasadzie:
wypadek = krew = wstrząs, ewentualnie oparzenie = wstrząs. 
Nie ma wypadku = nie ma krwotoku (oparzenia) = brak wstrząsu. Genialnie proste, ale zgubne myślenie.
Dumałem i dumałem, a mój pacjent się wyraźnie pogarszał.
- Skąd niby ten wstrząs u niego ma być? Przyjechał na dializy, wsadzili mu cewnik... Może odmę zrobili, albo krwotok wewnętrzny?
W tej sekundzie na korytarz wyszła kobitka z RTG
- Wszystko w porządku. - powiedziała do mnie - Na zdjęciach czysto. Opis wyślemy za pół godziny do waszej firmy.
Złapałem za służbowy telefon.
- Stacja dializ? Pani doktor, dobry wieczór...
- ...
- A bo mi się zdaje, że ten pacjent z cewnikiem ma objawy wstrząsu...
- ...
- Nie... Przytomny jest, ale dziwnie wygląda...
- ...
- Oczywiście, że się nie znam. Wobec tego jedziemy z powrotem.
Schwyciłem rączki wózka i zacząłem gnać w stronę windy i podjazdu dla karetek.
- Muszę do wuceta..! - wystękał pacjent słabym głosem i złapał ręką za klamkę toalety.
Co było robić? Podjechałem blisko drzwi i niechętnie zezwoliłem na chwilę odosobnienia. Już od studenckich czasów samotne wycieczki pacjentów do toalety źle mi się kojarzyły.
- Jeszcze mi tam gdzieś padnie i co będzie? - Pełen złych przeczuć obserwowałem jak chory wstaje z wózka. Pacjent powolutku podniósł się i w tym momencie dostrzegłem na jego kremowych spodniach małe plamki krwi. Były dokładnie poniżej pośladków.
Zamurowało mnie do tego stopnia, że pozwoliłem mu niezdarnie wejść do toalety i zaryglować drzwi.
Nastąpiło nieznośnie długie oczekiwanie.
- No to teraz jak się coś stanie, to będzie na mnie... - myślałem nerwowo - Po co ja go tam puściłem?!
Kończyłem już obgryzać paznokcie u rąk, kiedy usłyszałem upragniony szczęk zamka. Mężczyzna szurając nogami wyszedł z kabiny i... padł. A dokładniej, z jękiem osunął się na podstawiony przeze mnie wózek.
- Co się dzieje?! - zapytałem przerażony.
- Ech... - jęknął i zamknął oczy.
- Boli pana coś?!
- Ech...
- Krwawi pan gdzieś? Ma pan krew na pidżamie... Może była krew w stolcu?!
- Nie... ech - wystękał i zawisł wiotko na wózku.
Drżącą dłonią wybierałem numer na stację dializ.
- Pani doktor, to znów ja...
- ...
- Tak, tylko, że ten pacjent naprawdę źle wygląda i może zamiast do nas, to ja bym go odwiózł tu na izbę przyjęć..?
- ...
- Oczywiście, że się nie znam, ale w takim razie proszę o karetkę z noszami, bo on jest raczej nieprzytomny.
Musiałem mieć nieźle wystraszony głos, bo zanim zdążyłem dotrzeć wózkiem do podjazdu, już się wtoczyła nasza karetka na sygnałach. Pięć minut później byliśmy na stacji dializ.
Pacjent był kompletnie nieprzytomny, ciśnienie miał "w piwnicy". Krzątał się już przy nim tłumek pielęgniarek, a ja skromniutko stałem w progu.
- Faktycznie wstrząs... - podrapała się po głowie lekarka - ...ale z czego?
- Miał krew z tyłu na pidżamie... - cicho wydukałem.
- E tam, krew... - odburknęła dyżurna i zleciła podaż wszystkich leków kończących się na "ina".
Kilka chwil później, wobec braku jakiejkolwiek poprawy, pani doktor wykonała konsultację telefoniczną przedstawiając problem:
- Tak kolego. Jest nieprzytomny, bardzo niskie ciśnienie... Godzinę temu był w pełnym kontakcie... Nie wiem z czego...
- A może jednak ta krew..? - wtrąciłem i zrobiłem unik przed nadlatującą ręką lekarki.
- Nie to nie! - myślałem obrażony i podszedłem do pielęgniarek.
- Miał krew na spodniach. - powiedziałem konspiracyjnym szeptem - Obejrzyjcie pidżamę...
- Przecież ma czyste spodnie! - fuknęła cicho piguła.
- Ale na dupie miał krew! A teraz leży na plecach i dupy nie widać, nie?! - czułem napływającą złość - To chociaż mu zaglądnijcie do tych gaci!
Posłuchały... Jedna z pielęgniarek zerknęła na wciąż rozmawiającą przez telefon lekarkę i lekko odchyliła spodnie.
- Ma pampersa... - relacjonowała z przejęciem - ...i on jest... zakrwawiony..! Pani doktor! Pani doktor! On ma krew na pampersie!
Poszły w ruch nożyczki. Opadła pocięta pidżama i nasiąknięte pieluchomajtki, a naszym oczom ukazał się paskudny i absolutnie niespodziewany widok.
Pacjent po wewnętrznej stronie ud miał zdartą skórę i co gorsze, koszmarnie obrzękniętą mosznę. W życiu takiej wielkiej nie widziałem. Była dosłownie wielkości piłki do...
- Hmmm... - przeleciałem w myślach wszystkie dyscypliny sportów z kulistym rekwizytem i szybko dopasowałem wymiary - Tak... piłka ręczna będzie o.k.
- O ja pier..! - wyrwało się pielęgniarce - ...co on z tym robił..?!
- Nie wiem, ale chyba wezwiemy karetkę "eS"..?
Tkwiliśmy wszyscy w osłupieniu. Pacjent we wstrząsie, my wstrząśnięci i tylko pani doktor zdawała się być wstrząśnięta i... zmieszana?
Zupełnie jak dziewczyna Bonda ;)
* * *
Kilka dni później pacjent poczuł się na tyle dobrze, że sam uzupełnił historię choroby.
Ponoć w domu ściągał ze ściany meble i jak twierdził, wielki telewizor spadł mu na krocze (tere-fere). Trafił do szpitala w małym miasteczku, a że mu zatrzymało mocz - wysłali go do nas na ostrą dializę, bez wyjaśnień. Póki leżał na noszach i łóżku, jakoś dawał radę, ale jak go przesadzili na fotel w karetce, a potem na wózek... Każdy facet, który choć raz oberwał w krocze na pewno zrozumie, co czuł ten biedak siedząc na własnej "piłce". 
I to nie krwotok, a właśnie ostry ból był przyczyną tej gwałtownej reakcji wstrząsowej. Ot i wyjaśniła się zagadka.
Opisywany przypadek nauczył mnie kilku ratowniczych prawd:
1) Jeśli widzisz objawy wstrząsu, to znaczy. że on JEST! (i nie ważne co mówi twoje mizerne doświadczenie i doktor przez telefon)
2) Jeśli już uznasz, że pacjent jest we wstrząsie, zrób z nim SZYBKO coś mądrego (bo wstrząs może rozwinąć się znacznie szybciej niż piszą o tym w podręcznikach)
3) Badanie polega również na oglądaniu CAŁEGO pacjenta. (zwłaszcza jeśli nie wiesz czemu on się coraz bardziej "psuje")
4) Nawet jeśli doskonale przyswoisz sobie powyższe trzy prawdy i tak, jeszcze nie raz, będziesz czuł się w pracy WSTRZĄŚNIĘTY I ZMIESZANY...
5) ...bo ratownik jest jak 007. Czasem zdarza mu się popełnić jakiś Błond... James Błond.

środa, 6 lipca 2011

Ratownicze cuda w telefonie cz.1

Tytułem wstępu:
Powszechnie wiadomym jest, że telefon od dawna nie służy już tylko do rozmów. Poczciwe melodyjki, kalkulator, a nawet gry w komórce, nie robią na nikim wrażenia. Wkroczyliśmy w erę groźnie brzmiących smartfonów i chcąc nie chcąc, tkwimy w niej obiema nogami. W naszych kieszeniach i torebkach błyszczą małe, elektroniczne okienka na szeroki świat i narzędzia o całkiem sporych możliwościach.
Ilość aplikacji pisanych na smartfony oraz ich zakres tematyczny mogą przyprawić o gigantyczny zawrót głowy.
Wespół z  "komórką" możemy dziś oglądać tv, buszować w necie, gotować i piec, uczyć się, uprawiać mnóstwo dyscyplin sportowych, czytać e-booki i BLOGI, zasypiać i wstawać, planować dzień, robić zakupy, mierzyć, warzyć, fotografować, edytować [...głęboki wdech...] i wiele, wiele innych.
Aż strach pomyśleć, co się stanie, gdy nasz hiper-piper-mega smartfon się rozładuje ;)

Postanowiłem zanurkować w morzu tych wszystkich programików-pomocników i wyłowić kilka narzędzi pomocnych (mniej lub bardziej) w pracy ratownika medycznego.
Co jakiś czas chciałbym zamieścić małą recenzję na temat wybranych aplikacji. Wszystkie sukcesywnie będą wrzucane do działu: "Technicznie rzecz biorąc", być może komuś się przyda...

Zainteresowani techniką klikają "czytaj więcej" (na lewo i lekko w dół), niezainteresowani mogą kliknąć "X" w prawym, górnym rogu monitora, albo jakiś inny, ciekawy linek ;)

poniedziałek, 4 lipca 2011

Telefony w mojej głowie

Mieliście kiedyś takie nieznośne uczucie, że Wasza praca jest bezsensowna, bezproduktywna i absolutnie nikomu, w tym Wam samym, niepotrzebna? Czuliście namacalny niemal brak samorealizacji i spełnienia zawodowego? Że co? Że tylko ja tak mam od ładnych kilku miesięcy?
--------------------
- Ej spoko... już nie mam depresji, a to ma być "lekki" i okazjonalny post ;)
--------------------
Taka, dajmy na to, pani Konserwator Powierzchni Płaskich...
W biały dzień łazi z odkurzaczem po biurze, schyla się, dźwiga z podłogi te śmietki, papierki i spinacze, mrucząc pod nosem swoje: "Nogi w górę na chwilę!"
A wokół nienawistne spojrzenia, zniecierpliwienie i brak akceptacji, brak akceptacji, brak... i jeszcze złośliwość.
Bo kiedy tylko zalśni czysta ścieżyna za Panią Konserwator, kiedy odkurzony pas wykładziny, niczym lodołamacz wbije się w paskudnie brudne otchłanie biura, już PAC... PAC... wszyscy kładą z powrotem te swoje giry (jakby nie mogli wytrzymać choć godzinkę z nogami w górze!). Już lądują pierwsze śmieci, spinacze, a nawet (o zgrozo!) okruchy jedzenia (tak!). I znów niechlujna kra zamyka się tworząc nieprzebyty krajobraz biurowej chlew-pustyni.
Pani Konserwator, z bladym uśmiechem na spracowanej twarzy, wyłącza odkurzacz.
- To nic, nic to... - powtarza dobrodusznie - jutro znowu przyjdę, to przelecę raz, dwa...
A w jej myślach trwa burza i gromy biją w ubrudzoną ziemię.
- Oż to biurwy bez szkoły..! Toż ja dopiero zmietła, a tu już jak w oborze! Ta jutro znów mnie tu przyjść trza i szukać akceptacji, szukać akceptacji, szukać akceptacji....

Oto klasyczny przykład zawodowego bezsensu, przyziemienia i... braku akceptacji.
Albo taki Pseudo Operator Pseudo Infolinii (czyli dyspozytor), ten to dopiero ma bezsensowną robotę... Zresztą sami popatrzcie.

* * *
Złociutka bułka śniadaniowa od godziny bezwstydnie spoczywała na mym biurku. Jej apetyczna woń mieszała się z mocno "specyficzną" wonią Pani Halinki - Konserwatorki Powierzchni Płaskich.
Aromat jaki bił z tego zestawienia skutecznie odstraszał mnie od zamiaru rychłej konsumpcji śniadania.
- Nogi w górę na chwilę... - mruknęła Pani Halinka i zanurkowała pod blatem. Szczotka odkurzacza, niczym pijana kobra na indyjskim targu, krążyła chwiejnie wokół moich ud.
- Panie, za cóż mnie tak ukarałeś..? - westchnąłem i wzniosłem w niebosa jedno me oko. Drugim zaś bacznie lustrowałem szybkie ruchy szczotki. Wiedziałem bowiem, że na jej dalszym końcu znajduje się niebezpieczna i zdesperowana ręka pani Konserwator.
Dryńńń, dryńńńń... - ostry dźwięk telefonu przedarł się przez jednostajny pomruk odkurzacza.
- Prywatna Placówka Medyczna, Najstarszy z Możliwych Ratownik Medyczny Cre(w)master przy telefonie słucham. - wypowiedziałem magiczną Formułkę Zgodną z Europejską Normą Odbierania Telefonów.
- Halo? Czy to prywatne pogotowie? - skrzecząco-sepleniący głos nie wróżył nic dobrego. Niósł ze sobą jakiś chłód przejmujący, dziwne uczucie zagadki i nadciągającą geriatrię.
- Mniej więcej pogotowie. W czym mogę pani pomóc? - lekko podniosłem głos, starając się przekrzyczeć odkurzacz. Jednocześnie drugą ręką pod blatem, dawałem pani Halince kategoryczne znaki nakazujące zaprzestania pracy.
- Proszę pana... Ja dzwonię w takiej skomplikowanej sprawie...
- Chwileczkę, droga pani... - przerwałem wywód - ...jedna sekundka...
Schyliłem się pod biurko i z całych sił wrzasnąłem
- PANI HALINKO!!!
- A na co mie woła, a? - blond loki naszej konserwatorki wypłynęły ponad płaszczyznę blatu - Ja tu pracować muszę!
- JA TEŻ WŁAŚNIE! - huknąłem błagalnie i wymownym gestem wskazałem na słuchawkę telefonu.
I o dziwo nastała błoga cisza.
- To nic, nic to... - sapała pani Halinka ciągnąc za kabel zelmerowskiego potwora - Jutro mie tu przyjść trza, to przelecę raz, dwa...
Ostatnim słowom towarzyszył ogromny i złowrogi łomot zamykanych drzwi. Po konserwatorce pozostała tylko "specyficzna" woń i cichy łoskot kolejno strzelających w oddali wrót.
- Teraz słucham panią z należytą uwagą.
W ciszy jaka zapanowała mogłem popisywać się profesjonalnie niskim rejestrem głosu. Tymczasem w słuchawce znów zaskrzeczało nieprzyjemnie.
- Proszę pana, ja mam taką skomplikowaną sprawę. Czy u państwa można wynająć karetkę?
- Oczywiście... - nabrałem w płuca mnóstwo powietrza, aby profesjonalnie wyrecytować cenniki, przebiegi i przeliczniki taryf.
- Doskonale! - kategorycznie przerwała starsza pani, a mi powietrze jakoś tak nagle uleciało w przestrzeń biura.
- Bo widzi pan, ja mam taką skomplikowaną sprawę. Nazywam się Mecenas Przechwałek* i jestem już na emeryturze. Chora się czuję od kilku lat, to i lekarz mnie konsultuje na bieżąco. Teraz wykrył jakiś problem z oczami i kieruje mnie na badania specjalistyczne do kliniki w Wielkim Mieście, a oprócz choroby oczu mam też kłopot z...
Czując nadciągającą niekończącą się opowieść postanowiłem uciąć zapędy oratorskie mojej rozmówczyni.
- Proszę pani - rzuciłem szybko - Możemy zawieźć panią, gdzie tylko pani zechce. Cena za godzinę opieki wynosi...
- A chwileczkę, bo ja jeszcze nie skończyłam. Jak już mówiłam, nazywam się Mecenas Przechwałek. Ja dzwoniłam do waszego dyrektora i on mnie podał ten numer. No to jak już mówiłam, oprócz choroby oczu mam też problemy z nogami. Chodzić nie mogę, siedzieć też nie bardzo... - słowa lały się wartkim strumieniem.
Poczułem się bezsilny wobec dyrektorskiego argumentu. Przełączyłem aparat w tryb głośnomówiący i sięgnąłem po apetyczną bułkę śniadaniową.
- Niech sobie teraz gada ile wlezie - pomyślałem dumny z takiego rozwiązania technicznego.
Głos z telefonu skrzeczał i seplenił, a ja rozkoszowałem się cudnym smakiem bułki. Zacząłem nawet rozglądać się za kubkiem i pudełkiem herbaty, gdy nagle w głośniku zasyczało:
- Proszę pana, czy pan mnie słucha?!
- Oczywiście... - nerwowo przełknąłem twardy kęs śniadania.
- To dobrze, bo jak już mówiłam, ja mam oszczędności, tylko teraz chcę mieć wiedzę, ile to będzie kosztowało?
Ponownie nabrałem powietrza, czując, że oto nadchodzi moja wielka chwila.
- Opiekę naliczamy za każdą rozpoczętą godzinę i...
- Halo..? Proszę pana, ja słabo słyszę...
- Tak... Ja powtórzę. Opiekę naliczamy za...
- Ja bardzo pana przepraszam, ale czy mógłby pan mówić troszkę głośniej?
- Oczywiście... - zmieniłem swój profesjonalny rejestr głosu na nieco wyższy - ...opiekę naliczamy za każdą rozpoczętą godzinę, a do tego należy doliczyć koszt za kilometry przejazdu.
- Za przejazd..? Ja nie wiem, czy dobrze usłyszałam... Bo widzi pan, oprócz problemu z oczami i nogami mam też kłopot ze słuchem...
- Tak, widzę to... - burknąłem pod nosem.
- Co pan powiedział..?
- Że naliczamy też za przejazd. To będzie jakieś trzysta sześćdziesiąt kilometrów po...
- Nie proszę pana, tak to my się nie dogadamy. Ja bardzo proszę, aby pan mówił głośniej! Ja jestem starszą, schorowaną osobą i ja nie rozumiem, co pan do mnie mówi!
- Dobrze. - przełączyłem tryb cichy i przycisnąłem słuchawkę do ucha.
- Teraz mnie pani słyszy!?! - podniosłem głos.
- Cokolwiek lepiej, młody człowieku. A czy w tej karetce macie państwo nosze?
- Oczywiście. Mamy pełen standard...
- Halo..?
- Mamy pełen standard!!
- Proszę powtórzyć..!
- TAK, MAMY NOSZE!!! -wrzasnąłem i odsunąwszy nieco słuchawkę rzuciłem cichym bluzgiem w ścianę.
- O teraz pana dobrze słyszę..! I kolejne moje pytanie. Czy macie jakieś krzesełko do noszenia po schodach, bo ja sama nie dam rady zejść. Jak już mówiłam, mam chore nogi i...
- Tak proszę pani, mamy krzesełko! Proszę podać adres!
- Słucham..?
- ADRES! MUSZĘ MIEĆ PANI ADRES!!!
- Ale, czy macie krzesełko?!
- TAK! kuźwa MAMY KRZESEŁKO I NOSZE I MATERAC PRÓŻNIOWY!!! I hamak też mamy... - dodałem ciszej.
- Jaki hamak..?
- Aaaa, czyli teraz mnie pani słyszała..!?
- Halo..?
- To ja się pani pytam, halo!
- Ja bardzo proszę, aby pan mówił nieco głośniej
- PROSZĘ PANI! NIE MOGĘ JUŻ MÓWIĆ GŁOŚNIEJ, BO DRĘ SIĘ DO TELEFONU JAK WARIAT i zaraz jasny szlag mnie trafi!!! CZY PANI MNIE ROZUMIE?!?
- Ale po co pan tak krzyczy? Rozumiem pana. Nie jestem głucha, tylko trochę słabiej słyszę. Jestem przekonana, że gdyby pan się TROCHĘ bardziej skupił, udało by się nam porozumieć.
- JESTEM SKUPIONY do jasnej cholery! ZAWSZE SKUPIAM SIĘ NA SWOJEJ PRACY I STARAM SIĘ JĄ WYKONYWAĆ JAK NAJLEPIEJ!!!
- Nie słyszę pana!
- Nie nooo! K.... to jest jakiś obłęd. Ja to wszystko *#$%#*&% i jeszcze %$#**&^%, a w ogóle to *&%%$##*&%!!!!!!!!
Właśnie w tym momencie do pokoju weszła koleżanka.
- Crew! Co ty robisz?! - spytała wielce zbulwersowana moimi bluzgami - Z kim ty rozmawiasz?!?
- A z klientką *#$%##**! - odburknąłem wściekły jak sto diabłów.
- Oszalałeś?! Do klienta w ten sposób??!!
- To może sama spróbuj porozmawiać? - wystawiłem zachęcająco słuchawkę.
- Oczywiście, że porozmawiam! A ty się lecz na głowę, furiacie jeden!
Wyrwała mi telefon i natychmiast zmieniła ton na aksamitno-miodny.
- Dzień dobry, ratownik medyczny Ptaszyna przy telefonie. W czym mogę pomóc?
- ...
- Mówi ratownik medyczny Ptaszyna! - podniosła nieco głos.
- ...
- Oczywiście, że mogę mówić głośniej! Czy teraz mnie pani słyszy?!
- ...
- Nazywam się Ptaszyna i jestem ratownikiem medycznym!!
- ...
- PTASZYNA!!! - wrzasnęła do słuchawki Ptaszyna, a na mojej twarzy wykwitł paskudny uśmiech.
- ...
- Chcesz rozmawiać? - koleżanka próbowała oddać mi telefon. - Ona mówi, że "z tym poprzednim panem się lepiej dogadywała".
- Ależ kontynuuj, świetnie ci idzie! - szydziłem na całego - Ja się aktualnie leczę na głowę, tak że nie przeszkadzaj sobie.
Mijały minuty. Kończyłem konsumować śniadanie w akompaniamencie dzikich wrzasków Ptaszyny.
- ALE NIE MOGĘ JUŻ MÓWIĆ GŁOŚNIEJ *%$^#*#!!
- ...
- PRZECIEŻ *^$&^^# WRZESZCZĘ NA CAŁE GARDŁO!!!
- ...
- PROSZĘ PANI JA JESTEM SKUPIONA!!! NIE WYTRZYMAM *&^%$^#@ JA TO *#^@%*&# DO JASNEJ &$*#&@(

Dup!
Telefon z impetem trzasnął o biurko.
- I święty spokój! - zawyrokowała wściekła Ptaszyna - A teraz oboje idziemy się leczyć na głowę!

Ot bezsensowna robota!
* * *
Myliłby się jednak ten, kto uznał sprawę za rozwiązaną. Chwilę później w słuchawce brzęczał zły głos /baczność/ Dyrektora do spraw Medycznych /spocznij/, a już kilka dni po pamiętnej rozmowie, nerwowo pukałem do drzwi mieszkania pani Mecenas Przechwałek. Mnie bowiem zły los wyznaczył do przewiezienia pacjentki na badania.

Puk, puk.
- Idę, idę... - rozległ się znienawidzony skrzecząco-sepleniący głos. Słychać było coraz wyraźniejsze szuranie i wreszcie w uchylonych drzwiach stanęła... hmm... Jakby to opisać?
(Oglądaliście kiedyś Muminki? Tak? No to jesteśmy w domu...)
W drzwiach stanęła Mała Mi, osiemdziesiąt lat po tym jak wystąpiła w Muminkach. Dosłownie, kropka w kropkę Mała Mi :)

Co było dalej, to się nie nadaje nawet na tego bloga.
Wystarczy powiedzieć, że Mała Mi.... hmm..hmm... pani Mecenas Przechwałek była "dość trudną" pacjentką.
Taką co to na przykład rozmawia przez telefon z reklamówką na głowie (bo bakterie są w słuchawce). A to nie jedyne jej dziwactwo... Miał się o tym już wkrótce przekonać cały personel /baczność/ Prywatnej Placówki Medycznej /spocznij/

* * *
Jak to zwykle bywa, życie dopisuje kolejne rozdziały wielu opowieści. O Małej Mi też coś naskrobało... Oto bowiem kilka dni temu na moim biurku wylądowała dokumentacja z wyjazdu innego zespołu medycznego. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to nazwisko pacjenta: Przechwałek, a zaraz potem odręczna notatka następującej treści:

"Pacjentka nie wyraziła zgody na transport z powodu braku krzesełka do znoszenia pomimo że mieliśmy bezpieczny środek transportu po schodach w postaci nosidełka. Pomimo naszej namowy pani Przechwałek odmówiła transportu odmawiając podpisania odmowy."

Sądząc po brawurowej stylistyce, składni i semantyce, piszący notatkę ratownik musiał być w ciężkim szoku. Może zobaczył Małą Mi w reklamówce na twarzy? ;)

----------------------
* nazwisko pani Mecenas z żalem musiałem zmienić na mniej prawdziwe ;>

piątek, 1 lipca 2011

Król Transportu

Zaczęło się kilka miesięcy temu od dobrych chęci. Wszyscy wiedzą, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a mi się zachciało...

Po trzech latach "spokojnej" pracy w /baczność/ Prywatnej Placówce Medycznej /spocznij/ uznałem, że nadeszła najwyższa pora, aby przypomnieć sobie co nieco z teorii ratowniczego rzemiosła.
Z ciężkim sercem i duszą na ramieniu zapisałem się na tyle /baczność/ certyfikowanych szkoleń /spocznij/ ile zdołał udźwignąć mój portfel (i styrana mózgownica).
Kursy szły spokojnie, jeden za drugim. O dziwo nie zwariowałem od tej wiedzy. Co więcej, na jednym ze szkoleń zauważono mój "wkład oraz poświęcenie" i zaproponowano udział w kursie dla przyszłych/potencjalnych instruktorów.
Ach... poczułem silne, wewnętrzne rozpieranie i byłem przekonany, że to duma mnie rozpiera... Zaraz jednak okazało się, iż odczucie pochodzi raczej z jelit i szybko się ulotniło.
Kurs owszem, udało mi się przebrnąć w sympatycznej atmosferze i nawet pozytywnie ukończyć. A potem padło sakramentalne pytanie:
- Gdzie Ty właściwie pracujesz, Crew?
Poderwałem się w postawie "na baczność" i wypaliłem:
- W Prywatnej Placówce Medycznej, proszę pana instruktora!
- A macie tam umowę z NFZ na Ratownictwo Medyczne?
- Nie, proszę pana instruktora... - ach ta moja niewyparzona gęba
- ...ale mamy całe tabuny własnych, prywatnych pacjentów i...
Chciałem dodać, że dla nich jesteśmy jak pogotowie, ale "pan instruktor" wpadł mi w pół słowa:
- Ooo... to ty jesteś Mistrz Sportu - Król Transportu!
I tym stwierdzeniem sprowadził mnie do mentalnego parteru.

Żeby zostać "full instruktorem" musiałem jeszcze zaliczyć dwa kursy jako instruktor-stażysta. Po drugim stażu usłyszałem następującą informację zwrotną:
- Nie widzisz pacjentów, Crew. Nie czytasz ich parametrów. Od razu widać, że pracujesz w transporcie.
Znów poczułem rozpieranie w dolnej części brzucha, ale tym razem już znałem to uczucie i wiedziałem, że "g..." z tego będzie.

* * *
I odtąd ten "Król Transportu" wlókł się za mną niczym cień.
W akcie desperacji poskładałem podania o pracę we wszystkich okolicznych stacjach Najprawdziwszego Pogotowia Ratunkowego.
I wszędzie słyszałem:
- O, to pan niedoświadczony...
- A wy tam, w tych prywatnych firmach, to nic nie robicie...
- Niestety nie możemy pana przyjąć...
Czas mijał, a ja popadałem w coraz czarniejszą rozpacz i frustrację. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym sięgnąłem DNA (i nie chodzi mi tu o kwas deoksyrybonukleinowy, ale o najprawdziwsze, wielkie DNO)
A było tak:

- Crew, sprawa jest! - Głos w słuchawce telefonu zabrzmiał niezwykle świeżo i obiecująco
- Trzeba, żebyś przygotował i poprowadził duże szkolenie. Musisz tylko przynieść zaświadczenie z roboty, że jeździsz na karetce i masz staż pracy.
- Ok. Żaden problem. Zaraz pójdę terroryzować sekretarkę (czyli podłożyć jej bombonierkę).
Pół godziny później trzymałem w dłoni poplamiony czekoladką papierek o następującej treści:
Zaświadcza się, że pan Cre(w)master zatrudniony jest w /baczność/ Prywatnej Placówce Medycznej /spocznij/ na stanowisku Ratownik Medyczny i od "wielu, wielu lat" pełni swe obowiązki w zespole wyjazdowym "P".
Dwie godziny później ten dokument trafił na biurko Kogoś Bardzo Ważnego w Urzędzie Wojewódzkim, a następnego dnia mój telefon rozdzwonił się żałosnym tonem.
- Dzień dobry, mówi Bardzo Ważny Ktoś...
Na wszelki wypadek postanowiłem uklęknąć z szacunkiem
- Niestety nie możemy zatwierdzić pana kandydatury na kierownika tego szkolenia. A w zasadzie w ogóle pan nie może na tym szkoleniu prowadzić zajęć...
- A czemuż to? - wstając z klęczek wyraziłem żywe zainteresowanie powodem takiej decyzji.
- Mam przed sobą Ustawę o Państwowym Ratownictwie Medycznym i z niej właśnie takie przepisy wynikają. Nie pracuje pan w Najprawdziwszym Pogotowiu Ratunkowym, to nie ma pan wymaganego stażu pracy.
- Ale przecież pracuję jako ratownik medyczny i wykonuję dokładnie te same czynności, co moi koledzy w pogotowiu.
- Mam przed sobą Ustawę i nie pracuje pan w Najprawdziwszym Pogotowiu Ratunkowym...
- Ale mam dokładnie ten sam zakres obowiązków, poświadczony dokumentami i umową o pracę...
- Mam przed sobą Ustawę i nie pracuje pan w...
- Tak, wiem! Nie pracuję w Najprawdziwszym Pogotowiu Ratunkowym, to nie mam stażu pracy, doświadczenia i ogólnie jestem nikim! Dziękuję bardzo za opinię i życzę miłego dnia za lśniącym biurkiem!

W ten oto sposób, jakiś urzędas z ustawą na biurku sprowadził mnie na samo DNO zawodowej reputacji.
Och jak wtedy sklinałem na cały świat. Kląłem odkładając słuchawkę i w drodze do domu. Ciskałem gromy w pracy i w czasie od niej wolnym. Otwierając rankiem oczy sypałem bluzgami na "k", a wieczorami miałem już przerobiony cały słownik wulgaryzmów. Dno, depresja i ogólna dupa... Aż do przedwczoraj.

Z pewnością wszystkim znana jest ogólna prawda, która głosi, że od każdego dna można się wreszcie odbić.
Opadasz coraz niżej i niżej, aż w końcu dostrzegasz zarys gruntu, jakiś punkt zaczepienia...
- Halo. Dzień dobry, panie Crew. Pan składał podanie o pracę w naszej Najprawdziwszej Stacji Pogotowia. Kiedy pan może podpisać umowę?

I wtedy spinasz się jak gepard do skoku. Radośnie sprężasz każdy mięsień w oczekiwaniu na moment odbicia.
- Na razie mamy dla pana trzy dyżury w miesiącu... 

Dobre i trzy. Byle jak najszybciej, jak najwyżej wypłynąć i zaczerpnąć powietrza.
Dotykasz stopami dna i...
- Będzie pan dyżurował na karetce TRANSPORTOWEJ.

Ja pierdzielę! Dno i sześć metrów mułu...
Mistrz Sportu - Król Transportu... k... jego mać!