poniedziałek, 26 września 2011

Nie wierzę

Patrzę na otaczającą mnie rzeczywistość i normalnie nie wierzę...
Chyba najprościej byłoby wrócić do szpitala, położyć się i poczekać... Obłęd sam nadejdzie :(

Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...!!!

czwartek, 1 września 2011

Zapachniało światem


- Crew, w niedzielę macie zabezpieczenie meczu.
Zlecenie tej treści otrzymałem z /baczność/Prywatnej Placówki Medycznej/spocznij/
- Ok. Mecz, to mecz... - wzruszyłem ramionami.
Za piłką kopaną jakoś nie przepadam, zacząłem więc układać plan na kreatywne spędzenie czasu w karetce.
- Ale to nie jest zwykły mecz. To turniej rugby!
- O... - zdziwiłem się monosylabowo - Czyżby w naszym małym mieście zapachniało Europą?
* * *
W niedzielne przedpołudnie wyjechaliśmy karetką, by monitorować jak rodacy radzą sobie z jajowatą "piłką". Zanim jednak poczułem "zapach Europy", dotarł do mnie tradycyjny, swojski smrodek.
Trawiaste boisko sprytnie ukryte w tłumie osiedlowych bloków, otoczone było ze wszystkich stron (!) ogrodzeniem, drzewami i żywopłotem. Brakowało tylko tabliczek z napisem "HALT!" i prądu w drutach.
- To jest teren sportowo rekreacyjny, czy spacerniak w pierdlu?! - wyraziłem swój sprzeciw wobec zagospodarowania przestrzennego na osiedlu - Gdzie tu do licha jest wjazd?!
Po kilkunastu minutach krążenia, znaleźliśmy magiczną "niewidzialną" bramę, której strzegł łańcuch, kłódka i... zaparkowany beztrosko fiat Punto.
Właścicielkę autka zlokalizowaliśmy i przepędzili precz, jednak na kłódkę nie było mocnych.
- Ksiądz proboszcz ma klucze... - podpowiedział nam jakiś usłużny "kościelny" - ...ale jemu teraz we mszy przeszkadzać nie podobna.
Skoro lokalna parafia ma udziały w sporcie wyczynowym, to demolka bramy nie wchodziła w grę. Kierowca zaparkował ambulans blisko ogrodzenia i jęliśmy oddawać się rozkoszom słonecznej niedzieli. Lokalne zapaszki uleciały w kosmos i zaczynało się nawet robić całkiem miło, gdy wtem:
- Dzień dobry. Panowie medycy na turniej? - do karetki podszedł mężczyzna w pasiastej, czarno-białej koszuli i z gwizdkiem uwiązanym na szyi - Panowie, sprawa jest taka. Żeby nie wiem co się działo nie wchodzicie na murawę dopóki sędzia nie zamacha czapką. Zawodnicy będą padać, wołać karetkę, przeklinać... Nie robicie nic bez zgody sędziego. Jasne?
- Spoko mistrzuniu, będziemy filować na kaszkiet jak sroka w gnat.
- Jeszcze jedno. Jak ktoś dostanie konkretne bęcki i wyjedziecie z nim do szpitala, to my czekamy na wasz powrót i nie gramy. Bez karetki nie ma meczu.
Sędzia pogadał, pogadał i poszedł w zieloność murawy.
- Patrz pan, jaka Europa... - wymamrotał kierowca niuchając za oddalającym się arbitrem - Może sobie przygotujmy torby i sprzęt?
- Nieeee... Daj spokój. Nic się nie będzie działo... - odpowiedziałem tonem leniwca i wystawiłem z karetki twarz ku słońcu.
* * *
Parę minut później sielanka odeszła w niebyt. Aromat starego kontynentu i poczciwej angielskiej rugby ulotnił się, a jego miejsce zajął zapach "dzikiej ameryki". Widać jakaś cząstka huraganu Irene musiała zmienić kierunek nad Nowym Yorkiem, bo na zapomniane przez Boga i ludzi boisko w pd-wsch Polsce przywiało "najprawdziwszych" zawodników futbolu amerykańskiego.
Wypadli na murawę w tych swoich kaskach i ochraniaczach, przy bocznych liniach stanęli ich amerykańscy trenerzy, a chwilę później zaczęła się masakra.
- Hep, hep, hep! - zawodnik pomarańczowych wydał z siebie odgłos żywo przypominający naszych pacjentów haftujących w karetce, a za trzecim "hep", cała zgraja ruszyła na przeciwną drużynę zielonych.
Podczas, gdy na trawie trwała regularna naparzanka, wokół boiska latał chłopczyna rozdając ulotki z ogólnymi zasadami gry w futbol amerykański. Niech kibice coś z tego rozumieją.
Nim jednak dotarł do nas, na własne oczy zobaczyliśmy, o co w tym sporcie chodzi.
Zielony biegł z brązowym jajem, zwanym dalej piłką. Z przeciwnego kierunku, z siłą lokomotywy pędził pomarańczowy.
- ZIABIJ, ZIABIJ!!! - wrzeszczał amerykański trener i żeby nie było żadnych językowych wątpliwości dodał - KILIM, MADAFAKA!!!
Odległość między zawodnikami szybko malała, a potem nastąpiło przeraźliwe uderzenie... Nie. Źle napisałem. To było najprawdziwsze pie.dolnięcie. Łomot ochraniaczy i trzask kasków był taki, że natychmiast poderwałem się, by przygotować hurtowe ilości środków opatrunkowych.
* * *
Mijały minuty i kwadranse rozgrywek. Przestaliśmy już reagować na dobiegający z boiska trzask sportowego sprzętu ochronnego i okrzyki w stylu "o ku.waaa, o ku.waaa!". Ot jak na wojnie. Strzelają, to i huk musi być, a i rannych trochę.
Niektórzy zawodnicy wlekli się do karetki o własnych siłach, po innych sędzia machał białą lodziarką. Wszyscy jednak prędzej, czy później wychodzili z naszej "lecznicy". W bandażach i plastrach, ale na własnych nogach.
W pewnej chwili, do auta podszedł "pomarańczowy" w asyście dwóch rosłych drabów trenerów.
- Pan mu zerknie na rękę... - powiedział do mnie "rosły" - ...bo coś mu tam chrupło.
- Gdzie konkretnie boli? - zapytałem oglądając mały skrawek ciała wystający spod wielkich ochraniaczy.
- Nie boli, tylko ruszać za bardzo nie mogę - odpowiedział dziarsko zawodnik, a potem dorzucił z fantazją - Chciałbym wrócić na boisko...
Trenerzy wyłuskali chłopaka ze zbroi, bo "o żadnym cięciu nie ma mowy! Pan wie ile to kosztuje?".
Jedno chrupnięcie w okolicy zniekształconego obojczyka i już wiedziałem, że delikwent wymaga co najmniej RTG. Ruchomość w stawie oceniłem na jakieś pięćdziesiąt procent. Czucie w kończynie zachowane, tętno na obwodzie obecne. Kolor i ciepłota skóry w normie. Pacjent nie zgłaszał bólu i chciał wracać do gry.
- Panowie, opcje są dwie... - zacząłem przedstawiać aktualne możliwości działania - Albo pojedziemy karetką, ale wtedy przerywacie rozgrywki, albo pojedziecie własnym samochodem do szpitala.
- Eee... to się nie pali... - bagatelizował "rosły" - ...doczekamy do końca meczu i chłopaka zawieziemy.
- No jednak zalecałbym szybszą wizytę... - próbowałem namówić opiekunów, ale nie chcieli skorzystać z żadnej opcji. Cała trójka żwawo oddaliła się w stronę boiska. Przez krótką chwilę podziwiałem pomarańczowego twardziela za upór i wytrzymałość.
Długo jednak podziwiać nie zdołałem, bo chwilę później, w okolice karetki przywiało dziwnego osobnika. Z młodej twarzy i mizernej postury do złudzenia przypominał mi Szczura Ogryzka, postać ze starej kreskówki. Kręcił się wokół auta, kręcił, aż w końcu wypalił:
- Panowie, proszę w tej chwili wezwać drugą karetkę!
- Słucham..? - zdziwiłem się jego napastliwym tonem.
- Wezwać drugą karetkę do tego zawodnika z uszkodzoną ręką. I to już!
- Nie mam takiej możliwości... - odpowiedziałem całkiem jeszcze spokojnie - ...technicznie nie mam drugiej karetki. Ale ponawiam propozycję. Możemy chłopaka zawieźć naszym ambulansem, tylko zaczekacie z dalszą grą na nasz powrót...
- Powiem panu, co pan zrobi... - zaperzył się szczurek - Weźmie pan grzecznie telefon i zadzwoni po drugą karetkę! Ja jestem głównym menadżerem zespołu Łorsoł-Biedrons* i ostrzegam, że mogę narobić kłopotów.
- Chyba sobie... - powątpiewałem w myślach, a głośno zapytałem:
- Czemu nie chcecie jechać własnym autem?
- Bo nie będziemy ślęczeć po pięć godzin na izbach przyjęć! No, telefonik w łapkę i dzwonimy po karetkę!
- Panie główny menadżerze... - rozpocząłem dłuższą wypowiedź łagodnym tonem znanym z oddziałów psychosomatycznych
- Organizator turnieju wynajął jeden ambulans i za to płaci. Nie mam drugiej karetki do dyspozycji, ale powtarzam, możemy zawodnika zabrać naszym ambulansem. Już, teraz, natychmiast...
- A pogotowie?! - przerwał mi Ogryzek - Chyba macie w tej mieścinie pogotowie?!
- Nie widzę wskazań do wezwania zespołu ratownictwa medycznego - odpowiedziałem już nieco zagotowany - Pacjent chodzi o własnych siłach, nie zgłasza bólu, co więcej, chce dalej grać, a pan mi każe wzywać regularną karetkę? Proszę wziąć swój telefonik, w swoją łapkę i wystukać trzy dziewiątki, skoro pan uważa, że konieczna jest interwencja pogotowia...
- I tak zrobię... - zasapał wściekły menadżer - ...a zaraz potem zniszczę was obu! Pana nazwisko i nazwę firmy poproszę!
Przedstawiłem się z dziką rozkoszą i patrzyłem jak szczurek dopełnia "dzieła zniszczenia".
Wezwał pogotowie mówiąc, że chłopak ma złamany obojczyk i jest "w bardzo poważnym stanie". Po takim zgłoszeniu zespół P przypędził na baniach, co wywołało triumfalny uśmiech na szczurzej twarzy.  Zdziwili się chłopcy-ratownicy widząc, jak ten "bardzo poważny stan" raźno idzie do karetki, poganiany przez głównego menadżera Łorsoł-Biedrons. Zapakowali pacjenta i odjechali już bez sygnałów, a za ambulansem, niczym cień, potoczył się prywatny samochód Biedronek.
Tymczasem pan menadżer, niczym wściekła osa, krążył między karetką i grupą sędziów. W przelocie kilkukrotnie powtórzył swoje "zniszczę was" oraz nowość "złożę skargę i doniesienie". Za którymś tam nawrotem udało mu się nawet w spór wplątać przygodnych kibiców. Jak zwykle społeczeństwo podzieliło się na dwie frakcje. Jedna grupa przyznawała rację Ogryzkowi, podczas gdy inni podzielali mój pogląd, że karetki na sygnale bardziej potrzebne są w innych miejscach.
Zdarzenie przyjmowało już rozmiar niezłej awantury, gdy emocje rozładował nieco gwizdek sędziego. Naparzanka zwana meczem skończyła się i pan menadżer, jak za dotknięciem magicznej różdżki poleciał do stóp amerykańskiego trenera. Razem gdzieś pojechali. Domyślałem się, że do szpitala.
* * *
Popsuta niedziela upływała pod znakiem nerwów i domysłów. Szykowałem już wstępny raport dla szefa i ewentualnych prawników, kiedy nagle w otwartym oknie karetki pojawiła się szczurza twarz.
- Wróciliśmy ze szpitala... - powiedział spokojnym (o dziwo) głosem - Obojczyk jest złamany w dwóch miejscach.
- Tak przypuszczałem... - mruknąłem oczekując kolejnej awantury, a tymczasem:
- Chciałem panów przeprosić... - wyjąkał menadżer fundując nam zdziwienie roku - ...emocje mi opadły i nie będę składał żadnych skarg. Szybko nas w szpitalu załatwili, tak że dziękuję i przepraszam...
Po tych słowach szczurek oddalił się szybkim krokiem, by znów tańczyć u stóp amerykańskiego guru FA, a my przez następną godzinę zbieraliśmy żuchwy z podłogi.
* * *
I tak to w naszej mieścinie, wraz ze sportowymi atrakcjami, miało "zapachnieć szerokim światem", tymczasem jedyna woń jaka się rozeszła to szczurzy zaduch "warszawki"**.
A swoją drogą... ciekawe, co pan menadżer usłyszał w szpitalu, że wrócił taki miękki w nogach jak laboratoryjny szczurek po eksperymentalnej szczepionce?

------------------
* W rzeczywistości nazwa odzwierciedlała inne waleczne zwierzę, ale biedronki mi tu lepiej pasowały. Brzmią znacznie bardziej pokojowo :)
** Nie smućcie się i nie złośćcie na mnie - obywatele miasta stołecznego. Jestem bowiem pewny, że pan menadżer pochodził zewsząd, ale na pewno nie z Warszawy. Tak mi podpowiada mój ratowniczy nos :)