wtorek, 25 grudnia 2012

Samobieżna choinka vol. 2

Poprzednia część tutaj

Z przerażeniem patrzyłem jak stal noża zagłębia się, rzeźbiąc w skórze szyi nieznaczną bruzdę.
- Nie ma krwi. Gdzie krew? - błyskawiczna myśl przeleciała przez moją głowę, by w ułamku sekundy znaleźć rozwiązanie.
Wykrzywiona w grymasie twarz szaleńca zmieniła wyraz. W jednej chwili złość ustąpiła miejsca błogiemu zadowoleniu.
- Wydygałeś się młody, co? - Urwiłapka przeciągał wyrazy, prezentując perwersyjny uśmiech. Wciąż patrząc na mnie, powoli odwrócił nóż, tym razem ostrą stroną do ciała.
Najwyraźniej mój początkowy przestrach wzbudził w nim chore uczucie przyjemności. Teraz napawał się nim jak spragniony wędrowiec wodą znalezioną na środku pustyni.
- Pierwszy raz tutaj? Za głupi na mnie jesteś. Musisz się jeszcze dużo uczyć. Wszyscy jesteście na mnie za głupi!!! - stopniowo podnosił głos, by po chwili wrzeszczeć na całe gardło.
- Cofnąć się, powiedziałem!!! Cofnąć gnoje!
Odruchowo wykonałem krok w tył i już wiedziałem, że przegrywam.
Błogość znów pojawiła się na twarzy Wojtusia.
- Dobrze gnojki! Bójcie się... Doskonale wiecie, że macie mnie ratować, bo jak sobie coś zrobię to pójdziecie do więzienia! A ja jeszcze powiem, że mnie namawialiście do samobójstwa. Sku.wysyny!
- Jak sobie coś zrobisz, to raczej już nic więcej nie powiesz... - za moimi plecami rozległ się spokojny głos kierowcy, który właśnie wszedł do pokoju - Wiesz, nie każdego samobójcę uda się uratować... - dokończył z bezczelnym wyrazem twarzy i bezceremonialnie zasiadł w fotelu, niecałe dwa metry od Urwiłapki.
- Spie.dalaj z mojego fotela sukinsynu!!! - zawył szaleniec - Nie będę z tobą gadał, ku.wa! Nawet się nie ogoliłeś. Do pracy chu.u jedziesz nieogolony?!? Ty gnoju, ty wszo jedna! Wynoś się z mojego fotela!!!
- Nie, dlaczego mam się wynosić? - odpowiadał niewzruszony kierowca - Przecież nie będę stał. Gdzieś muszę siedzieć, a resztę krzeseł zużyłeś na barykadę. Zaprosiłeś nas i panów policjantów do siebie, a to nieładnie trzymać gości na stojaka. Skoro już po nas zadzwoniłeś, to w czym możemy pomóc?
- Aaaaaaaa!!! Ku.wa, wypie.dalaj stąd szmato jedna! Nie będę cię słuchał! - po całej serii wykrzyczanych inwektyw, Wojtuś jednorącz schwycił stelaż przenośnej suszarki do odzieży i z całej siły cisnął nim w kierowcę.
- Oż ty w ząbek czesany! - kierowca wykonując unik, zmykał z fotela - No tak, to się nie będziemy bawić!
- Ha!!! - triumfował Urwiłapka - Wypie.dalać wszyscy! Zostaje tylko pan policjant, z nim mam do pogadania!

- Kuźwa, co robić? Co robić?? - przyglądając się latającym fragmentom suszarki, rozpaczliwie szukałem jakiegoś rozwiązania tej idiotycznej sytuacji. Czułem rozkładającą mnie niemoc. Przypominały mi się strzępy rozmów kolegów ze stacji:
- Jemu trzeba od wejścia pokazać, kto tu rządzi, bo inaczej będzie się wydurniał godzinami... - echo tych słów zabrzmiało w głowie. Postanowiłem trzymać się tej wersji, gdyż wszystkie inne, chwilowo były niedostępne dla mojej stępionej wyobraźni.
- Dobra, stanowczo z nim..! Ale co mam zrobić? Rzucić się? Jeszcze sobie wbije ten nóż... albo, co gorsza, we mnie. Poza tym, zanim przebrnę przez barykadę, ten szaleniec zdąży zrobić milion różnych rzeczy.
Popatrzyłem na młodego policjanta, ale on nadal stał jak zaczarowany. Kierowca wycofał się kilka kroków w stronę drzwi.
- A ty co?!!! Głuchy jesteś?! - Urwiłapka darł się w moją stronę, strzykając wściekłą śliną na pół pokoju. - Jak jesteś głuchy, to sobie posłuchaj!
Podkręcone na maksa radio ryknęło jakimś świątecznym hitem, a Wojtuś, samobieżna choinka, wrzeszczał coś niezrozumiałego tańcząc i machając nożem przy szyi.
- NO WYPIE.DALAJ!!! - dotarł do mnie wyrwany fragment mięsnej wypowiedzi. Poczułem jak zaczyna mną wstrząsać irytacja.
- Nigdzie stąd nie pójdę..! - odkrzyknąłem - I proszę ściszyć radio, bo nie będę się wydzierał!
- Ufff... - zasapał z wściekłości Wojtek. Na moment wyraźnie go zatkało, ale już po chwili złapał fragment oplatającego go kabla z choinkowymi lampkami i przytknął do niego nóż.
- Wypie.dalaj, bo zaraz wszyscy tu będą świecić!!! - wrzasnął i w gniewie wykopał w moją stronę drewniane krzesło.
Tym samym w barykadzie powstał spory wyłom.
- Wcześniej suszarka, teraz krzesło... Dziura w sam raz na dwóch. Tylko te kable... - pomyślałem, a głośno krzyknąłem:
- Nie chcesz gadać po jasności, to ja ci zaraz zrobię mroki średniowiecza!
Przechodząc obok policjanta mruknąłem:
- Szykuj latarkę... i pałę...
Po tych słowach wyszedłem na korytarz. Chwilę trwało zanim znalazłem skrzynkę instalacji elektrycznej. Z pokoju wciąż dolatywały straszne bluzgi i drwiący rechot.
Przez zaciśnięte ze złości zęby wycedziłem sam do siebie formułkę:
- W związku z realnym zagrożeniem dla zespołu i pacjenta, ogłaszam powszechne zaciemnienie aż do odwołania.
Wcisnąłem zapadkę bezpiecznika. Pstryk.
Ciemność zapadła w całym domu... i cisza błoga, przyjemnie szumiąca w uszach. Zgasły lampki, żarówki w żyrandolach, umilkło ryczące radio. Zamilkł też Wojtuś wyraźnie obezwładniony moim bezczelnym zamachem na jego elektryczny szantaż.
- No i po świątecznym klimacie... - powiedziałem wracając do ciemnego pokoju - A teraz przestań rżnąć głupa, oddaj nóż i wyłaź! Dość już się tu z tobą bawiliśmy. Nie mamy całej nocy!
W świetle policyjnej latarki widziałem wielce zaskoczoną, pryszczatą twarz. Wojtuś sapał, nerwowo poprawiając nóż przy szyi.
- No, powiedziałem coś. Koniec przedstawienia. Wyłaź.
- Ty gnoju... - ku mojemu zdziwieniu, zza barykady dobiegł płaczliwy, rozedrgany głos - Ty okropnie wielki gnoju... Nie świeć mi po czach! Oddaj mi prąd, natychmiast! Chcę radio i lampki!
Wojtuś jojczał jak małe dziecko, któremu zabrano ulubioną zabawkę.
- Albo to jest ten moment, albo jestem w strasznym błędzie... - pomyślałem i zrobiłem dwa kroki w stronę wyrwy w barykadzie.
- Nie podchodź! - Urwiłapka zaczął szybciej oddychać i odsunął się bliżej okna.
- Wojtek zrozum, koniec zabawy... - kolejny krok zmniejszył dystans - Oddaj to żelastwo i idziemy do karetki.
Jeszcze jeden powolny krok. Tuż obok pojawił się milczący kierowca, tymczasem ja mówiłem dalej:
- Przecież tego chcesz. Jechać do szpitala i zarabiać na żółte papiery. Prawda?
Ostatni krok i stop. Byliśmy już tak blisko, że czułem woń alkoholu bijącą z każdym oddechem szaleńca. Nagle dotarło do mnie, że jednym zamachem, ten gówniarz może sięgnąć któregoś z nas. Refleksy policyjnej latarki układały się połyskliwie na nożu, który teraz wydawał mi się wielki jak miecz dwuręczny Longinusa Podbipięty.
- Chyba trochę przegięliśmy... - nerwowo przełknąłem ślinę obserwując każde drgnięcie uzbrojonej ręki. W głowie kołatało tysiąc myśli
- Skoczyć..? Wyrwać mu ten nóż..? Zawiesić się na ręce..? A jak nie trafię..? Jak się nabiję na ostrze..? O ja głupi..! Co teraz?
Powoli wyciągnąłem przed siebie dłoń i najbardziej spokojnym tonem, jaki byłem w stanie z siebie wydać zapytałem:
- To jak? Idziesz z nami?
Cisza przerywana szybkim oddechem trwała pięć długich sekund. Nagle ciało Urwiłapki napięło się, a potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie.
- Uuuuuuaaaa KU.WAAAAAA!!! Ryknął na całe gardło i skoczył w stronę okna.
Instynkt samozachowawczy sprawił, że obaj z kierowcą prysnęliśmy w tył jak na sprężynach. Zanim się zorientowałem, że Wojtuś nas nie atakuje, a jedynie zrobił taktyczny odskok, ten był już przy otwartej okiennicy.
- Luuudzieeee!!! - darł się płaczliwie w mroźną noc - Ludzieee! Ratujcie, bo mnie morduuują!!! Pomooocy, bo chcą mnie zabić! Ludzieeee na pomooooc! Tatooo! Tatooo! Kocham cię!!! Tatooo, pogotowie mnie chce zabiiić!!!
Czułem jak krew mi ponownie napływa do ścierpniętych strachem rąk. Przed sekundą, oczami wyobraźni widziałem nóż sterczący spomiędzy własnych żeber. Złość się we mnie zakotłowała.
- Taaak... Drzyj się głośniej! Niech cię cała wieś usłyszy!! No dalej!!! - zachęcałem Wojtusia do wzmożonego wysiłku - Drzyj się ile masz sił! No jeszcze!!! Zmęczysz się, będziesz potem cicho w karetce!!! No drzyj mordę!!!
W pewnej chwili poczułem jak kierowca klepie mnie w ramię
- Daj spokój... - mruknął mi koło ucha. Dopiero teraz zorientowałem się, że w stresie krzyczę głośniej od Urwiłapki. Tymczasem on, zamilkł już i stał wtulony w kąt między oknem a ścianą.
- Wszystko mi zepsułeś... - szlochał żałośnie - Ty miałeś mnie ratować, a zepsułeś wszystko, głupi ku.asie... Ale ja tu coś dla ciebie mam...
Prawa ręka nadal trzymała nóż przy szyi, lewa zaś tajemniczo szurała wśród wysokich roślin doniczkowych. Policjant w dalszym ciągu omiatał latarką twarz szaleńca, pozostawiając resztę jego ciała w mroku.
I nagle, z tegoż mroku wyłonił się błyskawicznie rosnący cień. Zdążyłem tylko uchylić głowę, a już lądował na mnie fikus w metrowej donicy. Poczułem jak impet uderzenia odrzuca mnie do tyłu.
Bums i cisza...
Podwójne mrugnięcie powiek. Tyle trwało bym otrząsnął się z resztek donicy i ziemi. Skoczyłem na równe nogi. Koszmarny Wojtuś stał tuż obok, trzymając nóż skierowany ostrzem w moją stronę.
Cisza... Kolejne mrugnięcie powiek...
- Dobra, już dobra... pójdę do karetki... - wystękał grzecznie i położył nóż na stole.
Tak po prostu, jakby nic przed chwilą nie zaszło. Jak dziecko znudzone zabawą. Koniec gry i idę do domu...
- Chcę tylko najpierw się spakować i wysikać, a potem możemy jechać...
Poczułem, jak puszczają mi nerwy, a nogi miękną w kolanach.
- Żadnego sikania, ani ku.wa pakowania! - warknąłem odsuwając drżącą ręką nóż na bezpieczną odległość - Panowie, macie kajdanki? Skujcie go i koniec pyskówki!

O jakże się myliłem myśląc o końcu tej przygody.
 - Kajdanki?! A ja chcę sikać! - powiedział Wojtuś z groźnym naciskiem i w tej sekundzie poczułem jak całkiem mocny kopniak układa się na moim udzie. Zaraz po nim drugi. Niestety ten ulokował się centralnie między udami... z przodu. W blasku latarki zdążyłem zobaczyć policjanta w zgrabnym locie, z uniesioną do ataku pałą, a potem wszystko przygasło i mrok stał się jeszcze bardziej mroczny.
- Ku.wa chcę szczaaaać! - leżący na mnie Wojtuś wrzeszczał i wił się jak piskorz.
- Szczaj w gacie! - sapał policjant przygniatając agresora własnym ciałem.
- Dokładnie... w gacie! - wtórował mu drugi gliniarz lądując na samej górze tej kanapki.
- Tlenu... - chciałem zawołać z dołu, ale mnie kompletnie przydusiło.
- To ja może skoczę po kaftan? - sapnął kierowca i już go nie było.

Kotłowaliśmy się na podłodze, od ściany do ściany. Z plątaniny rąk i nóg, co rusz dobiegały odgłosy walki.
- Pan... dzielnicowy... zawsze mi..! auuaaa ku.wa..! zawsze mi... pozwalał... się spakować!!! - dyszał Urwiłapka i trzymając oburącz moją nogę, udowadniał, że swoje nazwisko nosi nie od parady. Chwilę później zamilkł, gdyż jego paszcza zajęta była zagryzaniem kończyny, któregoś z policjantów.
- Aaaaaa ku.waaaaa!!! - wrzasnął właściciel kończyny i ze wszystkich sił próbował uwolnić się z uścisku straszliwych szczęk. Szarpał przy tym tak mocno, że cała splątana czwórka potoczyła się wartko po podłodze, by podróż zakończyć malowniczym grzmotnięciem o szafę.
Jakaś drewniana skrzynka spadła z szafy, waląc drugiego z policjantów w głowę.
Bęęę... Rozległ się jęk sprężyn i mógłbym przysiąc, że usłyszałem wyraźne, mechaniczne "ku-ku".
Wojtuś rozluźnił zgryz i w dalszym ciągu szarpiąc moją nogę, sapał głośno.
- O wy... ch.je niemyte..! To był... zegar po dziadku!!!
Wreszcie wśród jęków i stękań zabrzmiał charakterystyczny zgrzyt zapinanych kajdan.
- Mamy go!!! - wrzasnął tyleż szczęśliwy, co zamroczony glina i odtańczył zwycięską lambadę na pobojowisku.

* * *
Podróż do szpitala zdawała się nie mieć końca. Urwiłapka leżał na noszach, w pozycji "foki na brzuchu". Zapięte z tyłu kajdany i komplet pasów na noszach znacznie lepiej się sprawdziły niż lichy kaftan bezpieczeństwa, który zazwyczaj działa jedynie na pobudzone staruszki po trzech kawach i to wyłącznie jako efekt placebo.
Zatem spakowany niczym baleron Wojtuś zbliżał się nieuchronnie ku szpitalnemu przeznaczeniu, wyrzucając z siebie nieskończone potoki bluzgów, tak strasznych, że nawet ja czułem zażenowanie.
Eskortujący nas policjant był nieustannie czerwony jak burak i trudno mi było dociec, czy kolor jego twarzy jest efektem Wojtusiowych dewiacji wokalnych, czy skutkiem zakrzywienia czasu, w postaci dziadkowego zegara lądującego na bani.
Kilometry uciekały spod kół karetki. Ja wypełniałem papiery, policjant się czerwienił, a Hannibal Lecter powiatowych "niespokojnych" bryzgał jadem nienawiści, dosłownie i w przenośni. Uspokoił się dopiero przed obliczem lekarza psychiatry.
"Dobry wieczór, proszę, dziękuję... bułkę przez bibułkę". Normalnie nie ten człowiek. Ludzie mówią, że mamy kiepski system ochrony zdrowia, a tu proszę... Jeszcze go nawet nie zbadali, a on zdrowiutki.

- Myślę, że panowie ratownicy nie będą nam już potrzebni..? - powiedział psychiatra patrząc badawczo na Urwiłapkę po reinkarnacji. - Chyba mi pan nie zrobi krzywdy?
- Ależ skąd, doktorze. Gdzieżbym śmiał...
- Wobec tego dziękujemy panowie.
- Tak, dziękujemy... - powiedział (już nie) szalony Wojtuś i spojrzał na mnie dłuższą chwilę.
- A ciebie znajdę, jak stąd wyjdę, za dwa tygodnie... i wtedy specjalnie podziękuję. Wesołych świąt... - dodał, a w jego oczach znów zamigotało czyste, chłodno wykalkulowane zło.

sobota, 22 grudnia 2012

Samobieżna Choinka vol. 1

Ciemność okryła przedświąteczną tajemnicą służbowy pokój ratowników. Tylko drobna, mleczna smuga płynęła z korytarza, wprost przez szparę, tam gdzie drzwi wzięły brutalny rozwód z podłogą.
Cisza... To niezwykle rzadkie w mojej stacji zjawisko akustyczne nawiedziło mnie wraz z alarmowym wyjazdem pozostałych zespołów. Cisza nastała i mamiła fałszywym spokojem, jakby chciała oszukać tę słynną Cre(w)masterową "czujność" i wmówić mi, że wraz z pierwszą gwiazdką ludzie przestaną chorować.
Sflaczały spokój duszy i ciała... A przecież, jako jedyny na cały powiat, wolny zespół wyjazdowy, należało mi być uważnym i napiętym.
- Oj tam. Chrzanić powiat... - pomyślałem czujnie i zjeżdżając na kraj służbowego wyrka, wtuliłem się w płaski grzejnik, bezduszny twór nowoczesnej aranżacji industrialnych wnętrz.
Ciemność, cisza i ciepło ogarniające moje plecy oraz ich wysunięte w dół rubieże. A za oknem robiło się coraz ciszej i jakoś mniej aromatycznie. To mróz po omacku przechodził z trzaskającego w siarczysty.
- Skoro wokół ciemno, po cóż oczy trzymać w otwartym pogotowiu?
Szemrana filozofia podstępnie wbiła sztylet w plecy zawodowej aktywności i mleczna smuga spod drzwi zniknęła za zasłoną "uważnie" zamkniętych powiek.
Zasnąłem, a czekające mnie wydarzenia nadchodzącej nocy, równie dobrze mogły być sennym koszmarem. I tak, Drogi Czytelniku, powinieneś je traktować. Po japońsku: Jako Sen Jeno ;)

* * *
Dzyń, dzyń, dzyń... Dźwięk delikatnych dzwonków roznosił się wśród nocnej ciszy. Był coraz bliżej.
- Mikołaj, u nas w pogotowiu?
Stanąłem w oknie szukając na ciemnym niebie, błyskającego czerwonym blaskiem, nosa renifera Rudolfa. Ogarnęły mnie wątpliwości dotyczące niedbale rozrzuconych obok łóżka skarpet
- Ubierać, czy zostawić jako zasobniki na prezenty..?
Dzyń, dzyń, dzyń... Całkiem blisko, tuż za plecami.
- Niemożliwe, żeby zaparkował sanie w naszym pokoju. Toż profil płozy na to nie pozwoli...
Dzyń, dzyń, jebut!!! Poczułem jak mikołajowy dzwonek wali mnie prosto w twarz.
- Dzyń dobry! Zasnąłeś na służbie, hoł, hoł, hoł!!! - darł się jegomość w czerwonym wdzianku, tarmosząc mnie za bluzę. - Nie będzie prezentów!!! Dzyń, dzyń! Wstawaj!!! Będzie rózga!!! Dzyń, dzyń! No wstawaj Crew!!!
Dzwonki modulowały na różnych częstotliwościach, aż w końcu osiągnęły sygnał alarmowego brzęczka pagerów wyjazdowych. Brodata, mikołajowa twarz stopniowo zmieniała zarys, by ostatecznie przyjąć kształt kierowcy naszej karetki.
- Wstawaj! - darł się i szarpał moje ciuchy - Wyjazd mamy!
- Wiem, no już wiem! Nie śpię!!! - mruczałem rozbudzony - Prezentów nie będzie..! - wyrwało mi się z kontekstu sennych marzeń.
- Co nie będzie? Prezentów? - uradował się szyderczo - Zobacz tylko jaki podarek nam dyspozytorka wyszykowała! - to mówiąc podał mi kartę wyjazdową.
Zmrużyłem oczy, masując na twarzy odcisk w kształcie płaskiego żeberka grzejnika. Zaspany wzrok ogarniał kolejne rubryki karty.
Powód wezwania: Zaburzenia psychiczne, myśli samobójcze.
Dane pacjenta: Wojtuś Urwiłapka*
- O jasna dupa Mikołaja! - zakląłem szpetnie, tracąc resztki szans na podarki od świętego.
- Dokładnie... - przytaknął trwożnie kierowca i ukradkiem przeżegnał się.
Powody do obaw były nader oczywiste. Wojtuś Urwiłapka, znany w powiatowym światku medycyny katastrof jako Hannibal Lecter lokalnych "niespokojnych", był pacjentem legendarnym. Ten dwudziestokilkuletni "chory" wzbudzał dreszcze na plecach zespołów wyjazdowych pogotowia, regularnie wzywając karetki i pozostałe służby do dokładnie wyreżyserowanych spektakli. Tematyką przewodnią tych przedstawień była jego (Wojtusia) groźba próby samobójczej. Za każdym razem inna, genialna w swej głupocie i za każdym razem nieudana... gdyż Wojtuś tak do końca szalony nie był. Kiedyś nawet, w chwilowym przypływie słabości, zwierzył się ratownikom, że on tak trochę udaje, gdyż zbiera na "żółte papiery" do renty, ale:
- I tak mi nic nie możecie zrobić, bo kto głupiemu uzna winę?! Ha!
Myśl ta z gruntu słuszna, stawiała młodego Hannibala na wygranej pozycji, a nas zmuszała do podjęcia nierównej walki. I w ten oto sposób młody Urwiłapka, co kilka tygodni przypominał o swej osobie, dręcząc pracowników pogotowia kolejnymi pomysłami. Czego to on już nie wymyślał...
A to stał na dachu domu i groził, że skoczy. Wrzeszczał do ratowników, policjantów, strażaków i połowy wsi, by wreszcie po trzech godzinach zejść i grzecznie udać się do karetki. Innym razem biegał między samochodami, wołając, że wpadnie pod TIRa. Co się chłopaki za nim naganiali...
Były też groźby wysadzenia chałupy w powietrze, ewentualność wypicia substancji żrących i wiele innych. Za każdym razem akcja trwała godzinami, gdyż najwyraźniej Wojtuś odczuwał perwersyjną satysfakcję z naszej bezradności. Któż bowiem zaryzykuje podejście do gościa stojącego na krawędzi dachu i wrzeszczącego "Jeszcze krok a skoczę!"? Kto weźmie za to odpowiedzialność? W trzeciej godzinie wysłuchiwania wulgarnych i obscenicznych bzdur pod własnym adresem, chciałoby się krzyknąć: "Stul pysk i skacz już ku.wa!", ale iść do więzienia za idiotę?
Zatem milczeli wszyscy, a Urwiłapka bez przeszkód mógł napawać się chwilową władzą. Potem (kiedy już się zmęczył) oddawał się w ręce służb, by po krótkiej podróży, triumfalnie wkroczyć do szpitala psychiatrycznego, skąd wychodził po góra trzech tygodniach i cała historia się powtarzała.
Barwną postać Urwiłapki znali wszyscy pracownicy pogotowia, ale mnie, jakimś cudem, udawało się omijać dyżury, na których wystawiał swoje przedstawienia. Słuchałem tedy z niedowierzaniem opowieści o geniuszu autodestrukcji, ciesząc się jednocześnie z własnego szczęścia. Aż do tej, mroźnej, przedświątecznej nocy...

* * *
- No to... jesteśmy na miejscu - chrząknął niepewnie kierowca, zatrzymując karetkę przed domem.
- Ty naprawdę pierwszy raz u niego..?
- Pierwszy... - zmieliłem w ustach krótką odpowiedź.
- No to w imię ojca i syna... - pobłogosławił mnie i delikatnie wypchnął z szoferki.
Nabrałem głęboko w płuca mroźnego powietrza i czując autentyczny stres, ruszyłem na spotkanie potwora.
Na podwórku panowała ciemność. Przy drzwiach wejściowych majaczyła czarna postać z telefonem przy uchu
- ...kiedy panie komendancie znów grozi, że się zabije. Nie wiemy co robić... - dobiegły mnie stłumione słowa.
- Cześć... - powitałem czarnego stróża prawa - ...można wejść do środka?
W odpowiedzi kiwnął twierdząco głową i powrócił do rozmowy telefonicznej:
- Tak jest panie komendancie. Melduję, że pogotowie już jest, oni sobie poradzą.
- Nie no, rewelacja..! - usłyszany komentarz sprawił, że poczułem się jak świąteczny superman, niosący pomoc potrzebującym - ...tylko, że niby co ja zrobię?!
Stanąłem w korytarzu. Dobiegające zza kolejnych drzwi pokrzykiwania bez pudła wskazywały miejsce akcji.
- No to wdech, wydech... Może mnie ten Hannibal nie zabije? W końcu sobie chce zrobić krzywdę.
Cichutko i delikatnie nacisnąłem klamkę, a moim oczom ukazał się widok przyprawiający o... atak śmiechu.

W pokoju, tuż przy drzwiach zamarł w bezruchu drugi policjant. Jego uniesiona w dramatycznym geście dłoń zdawała się mówić do szaleńca: "nie rób tego!". Tymczasem w głębi pomieszczenia, za barykadą ze stołu, krzeseł i pomniejszych mebli stał niepozorny chłopczyna. Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, koszulina z krótkim rękawkiem, pryszczata twarz. Delikatne, druciane okularki zsuwały się z perkatego nosa, którego kolor świadczył o niemałym spożyciu napojów wyskokowych. Chłopczyna miał owinięte wokół szyi i tułowia kable z choinkowymi lampkami, które migały radośnie zmieniając kolory. Nie wiedzieć czemu, natychmiast przypomniały mi się świąteczne reklamy coca-coli z oświetlonymi kolorowo ciężarówkami, a w głowie zabrzmiała znana melodia "Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta. Zawsze gwiazdka, tylko coca-colaaaaa..."
Zamiast coli, w dłoni szalonego Wojtusia spoczywała puszka z piwem, które ten co i rusz popijał. Z wyjącego głośno radia płynęły znajome słowa piosenki: "A kto wie, czy za rogiem nie stoją anioł z bogiem..."
- I to ma być ten słynny geniusz zła? Ten Hannibal Lecter "niespokojnych"?? - pytałem w myślach, czując jak rozluźnienie ogarnia moje ciało - Przecież to jakaś choinkowa popierdółka jest...
Tłumiony uśmiech jakoś sam wypłynął mi na twarz. Nie wytrzymałem parskając śmiechem. I to był błąd...
- A ty co się cieszysz gówniarzu jeden!?! - Urwiłapka cienkim, drgającym z oburzenia głosem rzucił w moją stronę stek wyzwisk.
Ten głos, postura, te lampki... Cały widok tej samobieżnej, nawalonej choinki sprawił, że nie mogłem powstrzymać śmiechu, choć ze wszystkich sił walczyłem o powagę.
- Dobry wieczór... - wykrztusiłem z siebie dławiąc śmiech gdzieś na poziomie pępka.
- Ty ch.ju, ty peda.e je.any..! Wynoś się stąd natychmiast!!! - Wojtuś darł się wniebogłosy. W końcu odwracając się do policjanta, zakrzyknął:
- Powiedz mu, żeby wype.dalał, bo jak nie to sobie poderżnę gardło!!!
Półobrót w stronę gliniarza sprawił, że dopiero teraz mogłem zobaczyć całą postać Urwiłapki. To co ujrzałem natychmiast starło uśmiech z mojej twarzy.
W lewej dłoni Wojtuś trzymał sporej wielkości nóż kuchenny, którego ostrze właśnie zmierzało w stronę gardła, by spocząć na wysokości krtani. W patrzących na mnie zza drucianych oprawek oczach, pojawił się błysk szaleństwa i czyste, chłodno wykalkulowane zło.
- Wynoś się... - zawarczał szaleniec i przeciągnął nożem wzdłuż szyi.

C.D.N.

---------------------
* Nie ulega wątpliwości, iż Wojtuś Urwiłapka jest koszmarnym wytworem mojej wyobraźni, podobnie jak wszystkie opisane tu zdarzenia. Wszelka i ewentualna zbieżność z postaciami i zdarzeniami realnymi jest doprawdy niesamowicie przypadkowa ;)

czwartek, 8 listopada 2012

Mistrz scrabble

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Tytułem autorskiej przedmowy:
Nie lubię policjantów (nie oznacza to, że ich zawodowo nie szanuję, po prostu nie żywię do nich szczególnej sympatii) Za co?
Ci stróże prawa, z którymi miałem okazję się spotkać już dobrze wiedzą za co ;) Choćby za to, że:
- notorycznie wyczekują na karetkę, gdy tuż za zakrętem ludzie potrzebują pomocy (no ale żeby jej udzielić trzeba wiedzieć jak... A żeby wiedzieć jak, trzeba chcieć się nauczyć. Oni nie chcą.)
- potrafią się zatrzymać przy trwającej ulicznej reanimacji i przez uchylone okienko radiowozu walnąć na całe gardło: "No panowie ratownicy, będzie zgonik? Bo nie wiemy, czy pisać papiery..."
- mimo ostrzeżeń i podpowiedzi, nie potrafią skutecznie obezwładnić pacjenta psychiatrycznego, na czym cierpią moje genitalia... (za ten ostatni powód szczególnie ich nie lubię i więcej im nie pomogę przy obezwładnianiu... nawet jeśli zechcą obrączkować małe i słabe dziewczynki).
Mimo całej niechęci jaka we mnie wzbiera na widok policjanta, muszę uczciwie przyznać jedno:
W szeregach funkcjonariuszy policji kryją się najprawdziwsze diamenty wszelakich umiejętności i talentów. Wielu z nich wymaga oczywiście gruntownego szlifowania, ale niektórym wystarczy tylko troszkę przytrzeć nosa i już wyłazi brylantowy blask miszcza świata ;)

Do rzeczy:
Na początek tematyczny "suchar" (czyli stary i niezbyt śmieszny dowcip) Wybaczcie staroć, ale mi pasuje do kontekstu:

Dwaj młodzi ludzie rozmawiają, stojąc na przystanku tramwajowym:
- Wiesz czemu policjanci chodzą na patrole parami? - pyta jeden z nich
- Czemu? - odpowiada drugi
- Bo jeden potrafi tylko pisać, a drugi tylko czytać.
- Ha, ha, ha...
W tej samej chwili, zza pleców konwersujących mężczyzn wyłania się patrol prewencji
- Tak bardzo to panów śmieszy? - zapytuje wyraźnie wkurzony dowcipem policjant - poproszę dokumenty!
Młodzi ludzie posłusznie wyciągają dowody osobiste. Policjant zbiera od nich plastiki i mówi do kolegi z patrolu:
- Spiszemy dane. Ja będę dyktował, a ty Józek notuj!

Z pewnością każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, zna niejeden dowcip o policji i jej funkcjonariuszach. Jedne są lepsze gatunkowo, inne słabsze, a jeszcze inne zdecydowanie poniżej poziomu policyjnego pasa. Rzecz jednak nie w ich jakości, lecz w tak zwanej prawdzie historycznej. Ilekroć słyszę jakiś policyjny kawał, zastanawiam się, skąd ludziom przychodzą do głowy takie opowieści..? Zmyślają? Możliwe... lecz wszyscy wiemy, że każda, nawet najbardziej nieprawdopodobna opowieść, zawiera w sobie gorzkie ziarnko prawdy.
Poniższa króciutka opowiastka jest w całości takim właśnie ziarnkiem (pominąwszy nazwiska, które jak zwykle pozmieniałem)

Historia dwudziesta pierwsza - Mistrz scrabble.

- Do czego jedziemy? - zapytał zdyszany Maks wsiadając do karetki.
- Próba samobójcza... - warknął kierowca i splunął przez otwarte okienko.
- Ale, czy udana..? - Maksiu puścił pytanie w próżnię niepewności, szykując się w myślach na ewentualną reanimację.
- A ch... go wie... - kierowca natychmiast wypełnił próżnię swą wulgarną osobowością - Na miejscu obczaimy, a teraz musimy zapie.dalać! - charknął jeszcze raz za okno, po czym przeraźliwie zawył sygnałami i ruszył z piskiem opon.

Na miejscu rychło okazało się, że próba była jak najbardziej udana. Świadczył o tym napięty sznurek oraz widoczne tu i ówdzie znamiona pewnej śmierci.
- Dawaj nóż... - westchnął Maks - ...musimy go odciąć i zrobić wydruk ekg do dokumentacji.
- Poczekaj kurna... - kierowca syknął z chytrą miną. W jego łysej łepetynie najwyraźniej kiełkował jakiś plan, którym natychmiast podzielił się z młodszym kolegą.
- Co, sam go chcesz dźwigać?! Jak tu jechaliśmy, to w krzaczorach stała schowana psiarnia. Czekali na nas, żeby broń boże nie dojechać na pierwszaków. Zara tu wpadną, to w bonusie kurna dostaną ćwiczenie z siłowni... Martwy ciąg... Hie, hie...
- Fuuu... - Maksiu skrzywił się zniesmaczony. Nie miał najmniejszego zamiaru czekać na przybycie niebieskiej kawalerii.
- Daj ten nóż... - poprosił kierowcę o zdobyczny scyzoryk (ten sam nad którym siedemdziesiąt lat temu pochylił się dziadek szofera i wycierając go z germańskiej krwi powiedział: "No zacny ten kordzik. Można by nim nawet żabę omiśkować...")
- Dawaj albo pójdę do karetki po nożyczki... - Maks nie zdążył wprowadzić w czyn swej groźby, gdyż na podwórze z piskiem opon wpadło granatowe, policyjne pikaczento.
- Oho... Wpadli kurna! - ironizował kierowca - ...że niby zgrzani i zziajani. Tfu! - po tych słowach przybrał swą twarz najmilszym z uśmiechów szydercy i wykrzyknął w stronę gramolących się z auta funkcjonariuszy.
- Zapraszamy panowie do nas! Ktoś musi pomóc ponieść "odpowiedzialność"!
Jednak policjanci, widząc "odpowiedzialność" wiszącą w otwartych drzwiach stodoły, nie kwapili się do czynności pozasłużbowych.
- Najpierw obowiązki, a potem przyjemności..! - nieszczerze uśmiechnął się starszy rangą i tuszą gliniarz, po czym popchnął chudego gliniarczyka w stronę gapiów.
- Dość tego! Ja idę go ściągać, a ty rób co chcesz! - warknął wkurzony Maks i ruszył w stronę stodoły.
- Oj dobra, już dobra... - sapał kierowca, lecąc za Maksiem - Pięć minut w te, czy wewte... Wiatru kurna ni ma, to się nie rozbuja, ani nigdzie nie odleci.

Pięć minut później zespół ratowniczo-szoferski kończył smutne obowiązki badania. Z defibrylatora wyłaniał się pasek z płaską linią asystolii, a Maks przystąpił do wypełniania dokumentacji wyjazdowej. Tymczasem za plecami ratowników, cichcem skradali się policjanci.
- Hm..mm... - chudy policjant odchrząknął scenicznie i popchnięty przez grubszego niepewnie zagaił rozmowę z kierowcą.
- Panowie macie może jakieś dokumenty denata? Bo nam trzeba do raportu i zgłoszenia...
- Ano mieliśmy... - odburknął szofer z niechęcią - ...ale schowaliśmy z powrotem do spodni... Żeby dokument nie zginął gdzieś przed przybyciem policji - dodał.
- Do spodni? - chudy zamrugał oczami i zerknął na leżące zwłoki.
- Ano do spodni... a konkretnie do tylnej kieszeni. Dać rękawiczki?
Szofer zrobił minę niewiniątka i sięgnął do własnej kieszeni po lateksowe, pożółkłe relikty medycznej przeszłości.
- Nieee... dziękuję... - wzdrygnął się chudy i spojrzał na starszego rangą kolegę.
- Ech... Patrz i ucz się! - mruknął gruby i podszedł do piszącego papiery Maksa.
- Można zerknąć? - zapytał z lisią miną.
- Nie można! - wołał ze złością kierowca - To dokumentacja medyczna objęta tajemnicą. A poza tym on pisze jak kura pazurem!
- Bardzo proszę - Maks uchylił kawałek karty wyjazdowej, na którym znajdowały się dane pacjenta.
- Co tu pisze..? - gruby wsadził nos w papiery, wyciągając z kieszonki munduru denkowe okulary.
- Ha! Mówiłem kurna, że nie rozczyta..! - triumfował kierowca
- To jest nazwisko... - tłumaczył Maksiu i odczytał głośno
- Linderberger
- Jaaaak?- zdumiał się starszy policjant
- Linderberger. Faktycznie brzmi obco.
- O Matko Boska, daj pan odpisać... - westchnął gruby i ubrał na nos okulary.

* * *
- Linder... ber... - funkcjonariusz mozolnie pisał nazwisko w swoim służbowym notesie. W procesie pisania uczestniczył nie tylko długopis, ale całe ciało policjanta, ze szczególnym uwzględnieniem wysuniętego na brodę jęzora.
- Ber...ger! Skończyłem! - gruby schował język i z dumą wypalił w stronę kolegi.
- Widzisz młody? Tak się pracuje! - sekundę później zerknął ponownie w notes i wymalowany na twarzy uśmiech zmienił się w pełne boleści zafrasowanie.
- Choroba... to nikt z naszej wsi... Znaczy obcy. Trza będzie zgłosić przez radio - mruknął drapiąc się po czuprynie.
- Zero jeden zgłoś się dla zero siedem! Pszszt.
Z radiotelefonu popłynął charakterystyczny szum puszczanego klawisza nadawania.
- Zero siedem, ja zero jeden zgłaszam się. Pszszt.
- Zero jeden, ja zero siedem, mam dla ciebie dane denata, do weryfikacji. Pszszt.
- Podawaj zero siedem. Pszszt.
- Linderberger... Karol. Pszszt.
- Karol... jak? Pszszt.
- Linderberger. Pszszt.
- Jaki??!! Pszszt.
- Linderberger! Pszszt.
- JAK?!? Ku.wa!? Pszszt.
- LINDERBERGER! Pszszt.
- Ja pie.dolę! Zero siedem, weź mi to przeliteruj! Pszszt.
Gruby otarł pot spływający strużką po zmarszczonym czole.
- Nie dość, że debil, to jeszcze głuchy! Wszystko mu trzeba jak dziecku literować - warknął policjant i głęboko nabrał tchu.
- Zero jeden, literuję nazwisko. Pszszt.
- Literuj zero siedem. Pszszt.
- eL jak Elżbieta...
Pszszszszszszszszsz...

Normalnie nieoszlifowany, diamentowy miSZCZ scrabble! :)


wtorek, 23 października 2012

Ludzie są debilami

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Żeby nie było, że nie ostrzegałem...
Ostrzegam. Na końcu jest "nieprzyjemnie".

Historia dwudziesta - Ludzie są debilami.
 
* * *
 - Dajcie jeszszsze wódki! - Kazimierz Gałązka* zwany przez damską część imprezy Atrakcyjnym, kierując przymglone spojrzenie w stronę aneksu kuchennego, złożył kolejne zamówienie na alkohol.
Z zawodu hydraulik, z powołania Casanova-amator, z usposobienia lokalny pajac, stanowił ozdobę każdej popijawy, na którą nieopatrznie go wpuszczono. Gdziekolwiek się pojawił, niezmiennie zmierzał na szczyt towarzyskich (j)elit, rozsiewając wokół czar i osobisty urok wioskowego głupka. Jego tajemniczy magnetyzm przyciągał okoliczne panienki i sprawiał, że już po kilku chwilach każda rozchichrana śmieszka gotowa była oddać Kazikowi swoje największe posikane ze śmiechu skarby.
Atrakcyjny Kazimierz korzystał z tych "dotacji" skwapliwie, czym nieustannie narażał się odstawionej w kąt, męskiej części balangi. Tak było i tym razem.
Gałązka niczym kolarz, oderwał się od peletonu wkurzonych samców i w pocie czoła gnał na lotny finisz, przy którym już czekały na niego cztery rozemocjonowane dzierlatki.W celu zdobycia damskich względów pobił już dziś kilka debilnych rekordów i wygrał parę zakładów. W jego holu sławy, złotą zgłoską wyryły się takie osiągnięcia jak jedzenie pieprzu kajeńskiego, picie coli z mentosami w gębie oraz absolutnie brawurowy pokaz fireshow, czyli podpalanie własnych pierdów.
Właśnie trwał kolejny konkurs picia wódki na czas.
- Wódy!!! - wrzasnął Kazik, widząc jak zwycięstwo wymyka mu się z rąk. Jego konkurent kończył dwunastą kolejkę, podczas gdy on obalił dopiero dziewięć "shotów", z czego ponad połowę wylał na stół.
- Więssej wódy..!
Za późno. Zawartość piętnastego kieliszka zniknęła w rozchylonych ustach Grubego Zenka.
- Koniec, koniec!!! - zapiszczały dziewczynki - Zenuś wygrał! Ze-nuś, Ze-nuś!!
- Haaaa!!! - ryknął zwycięsko Zenek wylewając przy tym z ust reszki spiru - Kasssek, to dupa, nie fassset! Do wódy cza mieć łeb i głębokie gardło..!
Po tych słowach zwycięska góra mięsa zatoczyła się i zasypiając w locie, rypnęła z impetem na podłogę.
- Sssoooo..? - Atrakcyjny Kazimierz, widząc jak jego towarzyskie akcje tracą na wartości, podjął ostatni intelektualny wysiłek, by objąć prowadzenie i ostatecznie zwyciężyć.
- Ja ci pok... pokażę głębokie gardło... - błędnym wzrokiem spojrzał na stojące przy stole panienki, następnie z dłoni Rudej Gieny wyrwał kolorowego drinka z palemką i długą, zakręconą rurką.
- O so się założyszsz, że połknę tą słomkę w ssałości..?! No o so?!
- Ooooch Kaziu... - zawyły z zachwytu dziewczątka.
Niestety wyzwany na pojedynek rywal aktualnie znajdował się w krainie, gdzie alkohol nie szkodzi, a panienki są zawsze piękne oraz chętne i z tychże przyczyn nie był w stanie podjąć rzuconej rękawicy.  Wobec tego Kazik zdecydował się na samotne zmagania z plastikową materią i anatomią własnego przewodu pokarmowego.
Walka była ciężka. Po kilku odruchach wymiotnych, które jako żywo przypominały ryk jeleni podczas godów, wydawało się, że konkurs zostanie poddany walkowerem, lecz Gałązka okazał się prawdziwym specem od hydrauliki. Po dłuższym czasie końcówka rurki zniknęła w czeluściach Kazikowych ust.
- Kaziu, nasz bohater..! - podchmielone panienki w liczbie czterech, usiłowały zmieścić się na kolanach nowego lidera.
- This is Spartaaa! - zdawał się ryczeć bohater, choć zgromadzeni w kącie panowie przysięgali później, że nie był to żaden okrzyk, tylko ordynarne, aczkolwiek imponująco długie beknięcie.
Tymczasem skąpany w glorii i chwale Kazimierz zaczął odczuwać niepokój i uwieranie dobiegające, gdzieś z wnętrza jestestwa. Jako rasowy skurczybyk, zgryzotę sumienia wykluczył już na wstępie i wszelkie podejrzenia skierował w stronę rurki, która tkwiła gdzieś w przełyku. Wiercił się przy tym niespokojnie na krzesełku, aż rozchichrane śmieszki pospadały z kolan.
- Coś cię gryzie Kaziu? - panienki spoglądały na coraz bardziej zatroskaną minę, z której na pierwszy plan wyłaniały się wielkie, wytrzeszczone gały bohatera.
- Huhh... to dhobiazg... Po phostu huha mi nie chce zmięknąśśś...
- Hi hi hi... ależ on się dowcipas zrobił! Rura mu nie mięknie! To chyba dobrze? - próbowały ponownie władować się na jego nogi, lecz Kazik stanowczo zaprotestował.
- Kuhwa mać! Dosyśśś! Ghyzie mnie ta huha, że ja piehdolę!!! - wymówienie tego zdania było kolejnym nie lada wyczynem, gdyż Gałązka, budując tę karkołomną składnię, jednocześnie gmerał paluchami w gardzieli, usiłując wyrwać narzędzie tortur. Niestety...
- So.!? Ja sobie z duhną huhką nie pohadzę?!- szamotał się w ciżbie płaczących ze śmiechu niewiast.
Ano właśnie, nie poradzi sobie? On, bożyszcze zgromadzonych kobiet, naczelny samiec imprezy, specjalista hydraulik?
- O co się założycie, że się pozbędę tej słomki?! - chciał wypowiedzieć butne pytanie, lecz zamiast tego, z gardła popłynął cichy bulgot.
- Z dhogi!!! - wycharczał i wpadł do łazienki.
- Nie takie rury człowiek w robocie przetykał... - przekonywał samego siebie, przewalając półkę z chemią gospodarczą.
- Ha! To będzie w sam raz! - pomyślał, po czym w stojącej na umywalce szklance po sztucznych zębach rozpuścił sporą ilość granulek Kreta i duszkiem wypił tego Drinka na Dobranoc.
Trzy minuty później, uczucie uwierania w przełyku wzmogło się, co ciągle jeszcze przytomny Kazimierz odebrał jako przejaw słabego działania specyfiku.
- Du dupy z rozpuszczaniem! Tu potrzebny jest koncentrat! - pomyślał i wsypał do ust pół opakowania kretowych granulek do udrożniania rur. Była to ostatnia myśl w życiu magika-hydraulika.

* * *
- Ja pie.dolę! - ratownik medyczny Sławomir Brzózka** z niekłamanym przestrachem wpatrywał się w wywalone na wierzch, przekrwione gały mało już atrakcyjnego Kazimierza.
- Daj rurę. Spróbuję zaintubować... - niepewnie wypowiadał kolejne słowa, usiłując otworzyć koszmarnie obrzęknięte usta pacjenta.
Łyżka laryngoskopu dotknęła poparzonych tkanek i w tej samej chwili, na oczach Sławomira Brzózki, język Gałązki, zwiększając objętość, zrobił "psssss... i pfft!" - cicho pękł na dwie połowy.
Tak oto, z cichym puknięciem odszedł najbardziej wystrzałowy hydraulik z przedmieścia.

Ludzie są debilami!



--------------
* Kazimierz Gałązka - odebrał pośmiertną nagrodę Darwina pod innym, prawdziwym nazwiskiem.
** Sławomir Brzózka - żyje pod zmienionym nazwiskiem i ma się dobrze, podobnie jak inni bohaterowie tej opowieści.
"Bo pić trza umić!" - Gruby Zenek

wtorek, 25 września 2012

Jak igła

Klęska jest jak ostra igła, na której usiadłeś... Cholernie boli, ale za to jaka motywacja, żeby natychmiast się podnieść...


Zimny, porywisty wiatr gnał po nocnym niebie kłęby ciemnych chmur. Zielony tunel z koron drzew przesuwał się nad drogą, omywany reflektorami pędzącej karetki. Koła ambulansu raz po raz podskakiwały na kocich łbach, przyprawiając w ten sposób załogę o nową porcję mdłości.
- P1 zgłoś się dla dyspozytora! - radiotelefon emitujący z wyświetlacza przygaszone, zielonkawe światełko, rozbłysnął nagle tęczą kolorowych kreseczek.
- Oho... nowa robota - pomyślałem zacisnąwszy mocniej dłonie na kierownicy.
- P1 dla dyspozytora..! - ponaglał głos z "innego świata" ciepłej i suchej stacji.
Ratownik medyczny Ptaszyna westchnęła przeciągle i widząc moją niemą agresję wobec elektroniki nadawczo-odbiorczej, złapała gruszkę mikrofonu:
- Zgłaszamy się.
- Zespół P1, przyjmijcie kolejne wezwanie... - głos zakłócany trzaskami i piskiem makrokosmosu, brzmiał jak wyrok długoletniego pozbawienia wolności, odczytany w stalowej beczce po ogórkach.
- Jesteśmy gotowi - odpowiedziała zrezygnowana Ptaszyna i pokazała język schowanej za sitkiem mikrofonu dyspozytorce.
- Miejscowość Zasiódmągórą, remiza strażacka. Wbite szkło w rękę.
- Przyjęłam, jedziemy... - burknęła ratowniczka i odwieszając "majka" na haczyk dodała:
- Mam złe przeczucia...

* * *
- No i dokąd teraz? - spytałem mijając zieloną tablicę z nazwą miejscowości.
Odpowiedź nadeszła błyskawicznie:
- Za... pięćdziesiąt... metrów... skręć... w lewo! - wyjaśniła sztuczna inteligencja z nawigacji GPS i aby rozwiać wszelkie wątpliwości dodała
- Skręć... w lewo... teraz! Jesteś u celu.
- Gdzie? Tu?! - zirytowałem się, zapominając, że kobiecy głos z pudełka przy szybie, to tylko kilka megabajtów zer i jedynek.
- Jesteś u celu. - powtórzyły zimne zera i jedynki.
- No chyba ty! - warknąłem przystąpiwszy do wzrokowych poszukiwań remizy.
- Może to tam..? - milcząca dotąd Ptaszyna wskazywała na majaczącą w mroku grupę ludzi oraz ognisko prześwitujące zza drzew.
- No to jazda! - zakrzyknąłem skręcając z asfaltu. Z animuszem odbiłem kierownicą, fantazyjnie depnąłem gaz i... utopiłem ambulans w błocie.
- Jesteś u celu. - odezwała się "pani" z GPS i zginęła pod moim wściekłym ciosem "z karata".

* * *
- Tutaj, tutaj! Szybko..! - niemiłosiernie ubłocona karetka wtoczyła się na plac rozganiając sprzed remizy tłumek imprezowiczów.
- Na miłość boską, szybciej! Ona tam krwawi! - czarnowłosa dziewczyna dobijała się do drzwi szoferki.
- A może by tak ubrać kaski..? - spytała Ptaszyna spoglądając na spore zbiegowisko falującej młodzieży
- Nie ma czasu! - odkrzyknąłem wyskakując z auta.
- Tutaj! Niech pan idzie tutaj! - Czarna prowadziła wprost do największej sali z dyskoteką. Poprawiłem szelkę plecaka na ramieniu i przyspieszyłem kroku.
Wewnątrz remizy opasał mnie tłok tańczących ciał. Dym z wytwornicy, kolorowe stroboskopy i dudniąca muza owinęły moje zmysły niczym duszny koc zarzucony na głowę.
- Gdzie..?! - nachylając się nad przewodniczką, wrzeszczałem wprost do ucha.
- Tam... w rogu! Za stołem! Ja muszę wracać do pracy! Do grilla! - wykrzyczała i rozpłynęła się w dymie.
W jedynym, ciemnym kącie sali siedziała zwinięta w kucki kobieta. Kurczowo ściskała prawą dłoń, z której powoli spływały strużki krwi. Chciałem odruchowo sięgnąć do kamizelki po latarkę, lecz moja ręka zamarła w pół drogi.
- Latarkę masz na kasku... w karetce... Buraku! - podpowiedziało w myślach moje drugie, niewarzywne "ja".
Miętoląc w ustach przekleństwo, ruszyłem za stół. Zachrzęściło pod butami rozbite szkło.
- Proszę mi pomóóóóc..! - kobieta zanosiła się histerycznym płaczem, który przewyższał nawet techno-decybele.
- Co się dzieje?! - wrzasnąłem zupełnie jak idiota, gdyż refleksy dyskotekowych świateł wyraźnie odbijały się w tafli szkła przenikającego drobną, damską dłoń.
- Pomoooocy..! - krew spływała po ręce tworząc na podłodze mozaikę z kropelek.
Buc, buc, buc... - nawalał z głośników bas
- Niech pani uniesie rękę wyżej!!! - krzyknąłem usiłując wyszarpnąć z kieszeni opatrunki i bandaż
- Ku.wa ja tu nic nie widzę!!! - przed oczami migały kolorowe błyski, miętowy dym gryzł w gardło, a publika ryczała skacząc w rytm.
Buc, buc, buc..! Tyłki do góry, cała sala się buja, to nie koniec imprezy, nie walcie...!
Za plecami nagle pojawiła się Ptaszyna.
- Jestem!! - huknęła mi do ucha.
- Dawaj bandaż i zobacz, czy nie ma więcej tego szkła!! - darłem się jak opętany.
Buc, buc, buc..!
- Aaaauuuaaaa!! Pomóżcieee!! - płakała kobieta
- Już! Już panią będziemy opatrywać! - wołając rozglądałem się jednocześnie w poszukiwaniu najkrótszej drogi ewakuacji z nieprzyjaznego środowiska pracy. Nagle, przed moimi oczami wyrosła duża postać. Świadomość zanotowała tylko parę szczegółów, które składały się na obraz strażaka. Galowa czapka, daszek z okuciem, dyndający naramienny sznur... Tyle zdążyłem zarejestrować, gdyż całą moją uwagę przykuła jego przerażona twarz wystająca spod rogatywki.
- Jezusie! Panie... tam... grill eksplodował!!! No leć pan tam!

Nie wiem jak zdołałem przedrzeć się przez tańczących na parkiecie ludzi.
- Ptaszyna, zostań z panią! - wykrztusiłem i łapiąc torbę z tlenem pognałem za strażakiem.
Zdawało mi się, że kogoś potrąciłem, ktoś przeklinał mi wprost do ucha, gdy próbowałem przejść przez wąski korytarz. Potem, tuż za drzwiami, na krótko uderzył mnie chłód nocy i przykry swąd spalenizny. Jacyś ludzie biegali w kółko, a nieopodal w czarne niebo leciały iskry. Chyba w biegu wykonałem zwrot na pięcie, kierując się w stronę płomieni. Obraz zlał mi się w czarno-kolorowe plamy. Przestałem widzieć, po prostu biegłem... i nagle silna ręka strażaka pchnęła mnie wprost w otwarte drzwi garażu.
- Ona jest tutaj! Ratuj ją pan!!!

* * *
Pierwsze wrażenie jakie dotarło do mojej świadomości, to cisza. Tak kompletnie inna od dudniącej echem sali dyskotekowej. Następny był zapach... nieprzyjemny, drażniący i wzbudzający niepokój. Dopiero potem oczy pozwoliły uchwycić ostrość obrazu.
Pod ścianą garażu klęczała dziewczyna, ta sama, która wcześniej prowadziła mnie do remizy. Jej czarne włosy spływały na lewy policzek przysłaniając młodą twarz... pół twarzy...
Drugiej połowy nie było.
Spod spalonych włosów ziała ogromna rana oparzeniowa, dymiła jeszcze. Przez chwilę zdawało mi się, że tkanka rusza się, skwierczy i świszczy.
- Świszczy..? Uspokój się, bo głupiejesz ze strachu... - myślałem gorączkowo.
W ciszy garażu wyraźnie słychać było świszczenie. Regularne, ciężkie, coraz szybsze.
Pochyliłem się nad oparzoną dziewczyną i zmartwiałem
- To z dróg oddechowych...
Ten dźwięk wróżył katastrofę. Oparzone drogi oddechowe poddawały się gwałtownemu obrzękowi, puchły zabierając ostatnią możliwość nabierania powietrza.
Pstryk... mała, diagnostyczna latareczka rozświetliła wnętrze oparzonej jamy ustnej. Wszędzie sadza i obrzęk.
Ranna walczyła o każde tchnienie, akcentując wysiłek jeszcze szybszym i głośniejszym świstem.
Wyszarpnąłem z torby maskę tlenową. Odkręcając reduktor, drugą ręką usiłowałem złapać mikrofon radiotelefonu.
- CPR zgłoś się dla zespołu P1. Potrzebujemy pilnie drugiej karetki. Oparzenie dróg oddechowych, silna duszność, rana twarzy..!
Rozpaczliwie rozglądałem się za resztą moich narzędzi pracy. Niestety większość sprzętu została w remizie.
- Gdzie jesteś?! - wzywałem w myślach ratowniczkę. Kolorowe wenflony wysypały się z kamizelki na podłogę, jakby chciały powiedzieć, że jedną ręką nie dam rady ich godnie obsłużyć.
Przejmujący oddech dziewczyny... Ogarniał całą moją mózgownicę, niczym przeciąg, wywiewający resztki pomysłów na działanie.
- Panie... - dopiero teraz zauważyłem strażaka, który nieśmiało wsadził głowę w uchylone drzwi garażu - Leć pan po moją koleżankę z remizy! Niech zabiera wszystkie graty i tu pędzi!
Tymczasem świst stawał się coraz cichszy. 
- Jasna cholera! Zaraz będzie po wszystkim... - czułem narastającą panikę - Muszę ją chyba zaintubować, bo się udusi.
Nerwowo roztrząsałem w głowie moje mizerne możliwości znieczulenia i uśpienia dziewczyny przed wsadzeniem rury w tchawicę. Otworzyłem torebkę z lekami, wysupłałem zestaw do intubacji. Majstrowanie przy zatrzaskach torby jedną i to drżącą z emocji ręką, trwało całą wieczność.
- Będę miał tylko jedną szansę... - pomyślałem o obrzękniętych tkankach - ...jedną, a potem koniec...
- Jestem! - głos Ptaszyny brzmiał jak wybawienie z wiekuistej niewoli - Co jest?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Świsty nagle ucichły. Ranna dziewczyna zwiotczała niczym szmaciana kukiełka i osunęła się z kolan na posadzkę garażu. Powieka opadła, przysłaniając nieuszkodzone oko.
- Ku.wa! To koniec..! - myśl jak pierwsza błyskawica zajaśniała pod czaszką, a potem rozpętała się prawdziwa burza z piorunami.
- Tętno? Oddech? Brak...
- Weź ambu! Wentyluj, ja uciskam klatkę...
- ...dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści... Wentyluj!
- Nie unosi się klatka...
- Raz, dwa, trzy, cztery...
- Crew, słyszysz..? Nie unosi się klatka!
- ...dziesięć, jedenaście... Co?
- Nie wentyluje się..!
- ...piętnaście, szesnaście... spróbuj intubować!
Uciskałem klatkę czarnowłosej dziewczyny, a w myślach przewalały się gromy i gradobicie.
- Gó.no z tego będzie! Gó.no będzie..! - powtarzałem z przestrachem patrząc jak Ptaszyna usiłuje wepchnąć rurę w zapuchniętą gardziel.
- Oceń... - wysyczała ratowniczka przez ściśnięte nerwowo zęby
- Co?! - zapytałem nie przerywając uciskania. Nie byłem pewny, czy dobrze usłyszałem polecenie.
- Oceń...
- Co mam oceniać do cholery?! - wysapałem między kolejnymi uciskami - Przecież jeszcze intubujesz!
- Oceń rytm... Mamy NZK!
- Jezusie słodki! - pomyślałem z przerażeniem - Zgłupiałem do reszty... Co się ze mną dzieje?!
Złapałem łyżki defibrylatora i przyłożyłem do skóry na klatce dziewczyny.
- Aktywność elektryczna bez tętna... - warknąłem wznawiając uciski - A jak u ciebie?
W odpowiedzi zobaczyłem lecącą w powietrze rurkę intubacyjną. W ślad za nią podążyła prowadnica.
- Dupa! - zaklęła Ptaszyna - Nie zaintubuję... nie przejdę przez ten obrzęk!
- To co robimy..? Dziura w szyi? - popatrzyłem badawczo na ratowniczkę.
- Nie ma innego wyjścia! - Ptaszyna już grzebała w odpowiedniej przegródce plecaka. Sekundę później w jej dłoniach złowrogo zajaśniał zestaw do nakłucia błony pierścienno-tarczowej.
- Kłujemy? Tutaj..? - wielka igła zatrzymała się tuż przy szyi, jak świder powstrzymany ręką operatora.
- Wbijaj..! - wysapałem czując jak pot leje mi się po plecach. Ręce już drżały zmęczone nieustannym uciskaniem klatki piersiowej.
- Nie ma krwi w strzykawce... - relacjonowała Ptaszyna to, co oboje widzieliśmy jak na dłoni.
- To chyba dobrze. Dopinaj ambu i wentyluj... - sapałem coraz głośniej, a w myślach ciągnęły czarne chmury
- Wentyluj dziewczyno, wentyluj... tyle czasu zmarnowane. Tyle czasu bez tlenu... Co z tego wszystkiego będzie? - martwiłem się o efekt naszego działania.
Przerwałem na chwilę uciskanie i w napięciu obserwowałem ruch dłoni ratowniczki. Pierwsze dmuchnięcie... Nic. Drugie... klatka ani drgnie.
- Dmuchnij jeszcze raz... - poprosiłem cichutko, czując jak cierpną mi usta i krew odpływa z głowy.
- Nic... Nie unosi się...
Nagła bezradność skrępowała mi ręce, oczy i umysł. Patrzyłem na biedną, oszpeconą twarz leżącej dziewczyny.
- Przepraszam, że nie potrafię ci pomóc... - autentyczny żal kłuł mnie setką igieł pod żebrami. Niezwykle ostro docierała do mnie cała beznadziejność sytuacji.
- Nie mamy nabranych leków, nie mamy założonych wenflonów, nie mamy nic..! Jesteśmy w czarnej dupie! Jezu... dlaczego nie możemy wentylować?!
Igły ukłuły mnie boleśnie po raz kolejny. Tym razem wyżej, gdzieś w okolicy serca.
W tej właśnie chwili mój wzrok padł na szyję dziewczyny i założony zestaw do konikopunkcji.
- Igła..! W zestawie nadal sterczy ogromna igła... Nie usunęliśmy jej! To dlatego nie możemy...

- Stop! Dziękuję bardzo, koniec czasu! - głos sędziego zawodów, niczym głos boga wyrwał mnie ze świata pozoracji. Zamrugałem oczami.
Czarnulka uśmiechała się półgębkiem, delikatnie, by nie zniszczyć wspaniałej charakteryzacji oparzenia. Sędzia pochylał się nad nią konsultując szczegóły oceny.
- Pozbierajcie szybciutko swoje graty. Następni zawodnicy już są w drodze.
- Ale zmaściliśmy... - szepnąłem do zmachanej Ptaszyny.
- Nom... - odpowiedziała niewyraźnie, przyglądając się wielkiej igle z morderczego zestawu -...a tu jeszcze cała noc przed nami...

czwartek, 13 września 2012

Nosił wilk razy kilka cz. 2

Początek tej historii można znaleźć tutaj

* * *
Karetka pędziła na sygnałach, przecinając mroki nocy niebieskim stroboskopem
- No... zbierz dupę w troki i nie panikuj Crew... - pomyślał Crew wciągając głęboko powietrze - ...dasz radę... Musisz!
Gdzieś z tyłu głowy kołatała jeszcze cichutka i nieśmiała myśl
- Żeby tylko nie było strasznej masakry... żebym nie dał ciała i nie wyzionął ducha jednocześnie...
Niestety widok jaki odsłoniły reflektory ambulansu rozwiał wszelkie nadzieje na lekką pracę.
Powolutku minęli przewróconego tira z naczepą ustawioną w poprzek drogi. Wielki pojazd wyglądał jak martwy wieloryb wyrzucony na asfaltowy brzeg. Kilkadziesiąt metrów dalej, w pocie czoła pracowali strażacy. Słychać było wyraźny warkot ich stalowych zabawek, a świetlne snopy elektrycznych najaśnic lizały pogięte blachy drugiego samochodu.
Kiedy karetka zbliżała się do smętnych resztek osobówki, Crew nie pamiętał już o swoich zdrowotnych problemach. Schwycił torbę opatrunkową oraz defibrylator dla przeciwwagi i potruchtał w stronę wraku.
Dalsze wydarzenia potoczyły się wartko i zostawiły w umysłach pracujących ratowników pojedyncze przebłyski świadomości, niczym flesz aparatu zamrażający sekundy wspomnień.

Wilczur, sobie tylko znanym sposobem, natychmiast wcisnął się do resztek czegoś, co kiedyś było dumnym wnętrzem samochodu. Crew nie zdążył nawet stęknąć, a już drogę zastąpili mu strażacy próbujący z uporem maniaków testować wszystkie narzędzia na blachach zmiażdżonej karoserii.
- ...eskę, eskę!!! - spośród żelastwa dobiegało wołanie Wilczura, zagłuszane hukiem agregatów.
- Cooo??!! - Crew nie mógł dosłyszeć stłumionych żądań doktora. Usiłując rozgarnąć dwa zastępy strażaków, intensywnie dumał
- Jaką on chce kurna eskę?! Przecież to my jesteśmy eska!!!
Wreszcie ryzykując własną i tak już niezbyt ładną buźkę, zanurkował między strażackie nogi i wsunął głowę wprost pod pracujące rozwieraki.
- Co doktor chciał?! - wrzasnął w ciemną czeluść auta
- Deskę ku.wa!!! Dawaj deskę! - doleciało z mroku
- Aaaa deskę..! - olśniło nagle ratownika - Leć po deskę! - wrzasnął do kierowcy niczym w grze "podaj dalej" - A kołnierz doktor chce?!
- Mogę chcieć..!
- Słucham..?!
- DAWAJ TEN KOŁNIERZ!!!
- Proszę bardzo... - kołnierz zniknął pod blachą - A doktorze, jak my go stąd wyciągniemy?!
- *%##!?#$%** - nieparlamentarny opis techniki wyciągania zginął w łomocie maszyn.
- Przepraszam jak??!!
- Tak samo ku.wa jak tu wlazłem! Rozganiaj tych strażaków i łap się za drugi koniec deski!!!
Cała ta konwersacja trwała naprawdę bardzo krótko. Zupełnie jak flesz, który błysnął w mroku i zgasł.

* * *
- Podpinaj elektrody, puść tlen i wentyluj przez maskę... - sapał zziajany Wilczur, kiedy wsadzili nieprzytomnego pacjenta do karetki. Crew dopiero teraz uświadomił sobie, że jego serce wali jak szalone, ale ledwie o tym pomyślał, już musiał spełniać lawinowe polecenia lekarza.
Jeden rzut oka na monitor wyjaśnił całej trójce powagę i jednocześnie beznadziejność sytuacji.
- Reanimujemy! Proszę uciskać klatkę piersiową. - warknął doktor i spojrzał na bladego ratownika - Dobra, sam będę uciskał... Jeszcze mi się tu cholera przekręcisz. Ale ty zakładaj wkłucia, nabieraj leki i puszczaj kroplówki. Ruchy, ruchy zdechlaku!
Reanimowali na zmianę. Doktor, kierowca i... Crew, który dotknięty nomen omen do żywego tym "zdechlakiem", powiedział, że prędzej padnie na posterunku niż zostawi kolegów bez zmiany w reanimacji.
Trwało to wszystko ze czterdzieści minut, choć wszystkim się zdawało, że kolejny flesz błysnął i zgasł.
W końcu stale powiększający się obwód brzucha pacjenta i płaska linia uparcie rysująca monitor wymusiły lekarską, smutną decyzję.
- Kończymy panowie... Dość. Idź po worek, zapakujemy ciało. Daj mi papiery do wypełnienia. Musimy czekać na prokuratora.

* * *
Dziwna to chwila i nieprzyjemna, kiedy zespół musi przyznać się do porażki.
Zatopiony w mroku ambulans nadal tkwił na poboczu drogi. Nieopodal strażacy usuwali z asfaltu pozostałości po tragedii. Wewnątrz karetki panowała cisza.
Kierowca zdawał się drzemać za kółkiem, choć wszyscy wiedzieli, że udaje. Doktor w świetle lampki skrzętnie wypełniał dokumenty, natomiast Crew padł na kolana i... zaczął zbierać papierki, woreczki, potłuczone ampułki po lekach i całe "tony" innych śmieci, jakie po każdej reanimacji przysłaniają podłogę przedziału medycznego.
- No i żyję. Nie zginąłem... - myślał ratownik i z pewnym, niezbyt stosownym do chwili zadowoleniem stwierdził, że jego serce pracuje jakby wolniej i tak jakoś... zdrowiej. Tylko mięśnie jeszcze drżały po niedawnym wysiłku, a w głowie huczało ciśnienie całej akcji.
- Te zdechlak... - doktor stukając długopisem po ramieniu ratownika, przerwał jego hipochondryczne rozmyślania - ...weź no jeszcze zmyj tą krew - lekarski długopis wskazywał niewielką strużkę zastygłą na białych drzwiach przedziału medycznego.
- Tylko sobie nie zdechlak, ok? - mruczał Crew wyciągając z szafki "Najsilniejszy spray na bakterie, wirusy i inne dziadostwo, które zmyć trzeba".
- A jak to nie zdechlak?! - zrzędził dalej Wilczur - A kto ledwie girami ruszał przy aucie? Komu musiałem kroplówkę zapinać? Ja zawsze powtarzam: Trza być zdrowym w pogotowiu!
Crew ze złością nacisnął dźwignię zbiorniczka, kierując ciecz na zakrwawione drzwi.
- Powiadam jeszcze raz. Trza być zdrowym w pogotowiu, a nie same zdech... kheee.... kheee... tfuu..! - lekarz urwał w pół zdania swoją tyradę i ku zdumieniu ratownika zajął się gwałtownym odkrztuszaniem i pluciem.
- A cóż on tak gruźliczy? Komara połknął, czy ćmę? - Crew jeszcze o tym nie wiedział, ale właśnie stała się rzecz z pozoru niemożliwa. Oto zbyt mocno wystrzelony strumień środka dezynfekcyjnego odbił się od ścianki karetki i wpadł wprost do otwartych ust siedzącego nieopodal Wilczura.
Kiedy fakt zaistnienia tegoż, jakże durnego, wypadku przy pracy dotarł wreszcie do świadomości ratownika, ten zdołał tylko pomyśleć:
- Jasna dupa! Trzy lata bym celował i bym nie trafił..!
Jednak myśl tę radosną, Crew zostawił dla siebie, a na głos wypowiedział pełne boleści:
- O pardąsik... Nie chciałem...

* * *
- Khhh... tfu..! Ależ to cholerstwo pali - wycharczał doktor i poleciał do pobliskiego rowu ewakuować z organizmu toksyczną substancję.
- No nareszcie cisza... - pomyślał nieco rozbawiony ratownik. Jednak komizm sytuacji i głupawy uśmieszek szybko zniknęły wraz z powrotem lekarza.
- Chrum, chruum... - powiedział Wilczur, niczym rasowy dzik poszukujący trufli, choć Crew mógłby przysiąc, że przed nim stoi, o zgrozo, najprawdziwsza świnia.
- Słucham..? - ratownik z niepokojem wpatrywał się w opuchnięte, zniekształcone rysy doktorskiej twarzy.
- Chrummm... ciśnienie... - resztką sił wychrumkał doktor i klapnął na fotel.
- Służę uprzejmie - Crew szurnął nogami i wyciągnął z plecaka ciśnieniomierz
- Oj niestety ciśnienie spada. Życzy sobie doktor venflon i kroplówkę?
- Chrum...
- Może się umówimy w ten sposób... - lekko już wystraszony ratownik próbował uspokoić swojego, nowego pacjenta - ...że jedno "chrum" oznacza "tak", dwa "chrum" znaczy "nie", a trzy razy "chrum", to "nie wiem". Może tak być?
- Hmmmzzz... hzzzzzffff....
- A czy doktor byłby uprzejmy otworzyć buziaka?
W świetle diagnostycznej latarki Crew ujrzał wnętrze lekarskiej paszczy. Widok języczka na końcu podniebienia niemal przyprawił paramedyka o zawał. Owa struktura anatomiczna, zazwyczaj wielkości małej fasolki, teraz urosła do rozmiarów sporego kciuka.
- Ja to pie.dolę! - pomyślał struchlały ratownik i spojrzał na czarny worek ciągle spoczywający na noszach - ...Nawet nie mam go gdzie położyć! Jak zaraz się zacznie dusić, to mam przerąbane!
Buch, buch, buch... Serce znów tłukło się po całej klacie.
- Doktorze, chyba musimy podać leki. Ja będę wyciągał fiolki z ampularium, a doktor niech chrumka... znaczy kiwa głową, co chce do żyły. Jeszcze tylko sobie wezmę zestaw do nakłucia błony pierścienno-tarczowej...
- Hmmmzzzzz... chrrr...!!!
- Ależ oczywiście, że tylko na wszelki wypadek. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. W końcu to pan tu jest lekarzem... No to co podać? Ampułeczkę tego?

Do akcji zaangażowano również kierowcę, który od jakiegoś czasu bacznie obserwował całe zajście przez okienko szoferki. Kroplówki z krystaloidami toczyły się z radosnym szumem, poszły pierwsze dawki leków. Crew wyciągał i prezentował przed zapuchniętymi oczami doktora kolejne fiolki, kierowca mierzył nerwowo ciśnienie, a zmaltretowany Wilczur w pewnej chwili sięgnął do torebki z lekami i w drżącej dłoni, niczym talizman zacisnął ampułkę adrenaliny.
- Chrrrzmmmmfff...
- Tak wiem doktorze... Jak by co, adrenalina pół miligrama domięśniowo, spokojnie. A jeśli będzie trzeba, to i reanimację jeszcze damy radę pyknąć. We dwóch z kierowcą ma się rozumieć!

* * *
Dwa dni później, cała trójka spotkała się na kolejnym dyżurze w stacji.
- Dzień dobry doktorze, widzę, że już lepiej..? - Crew uśmiechał się przyjaźnie do lekarza
- Lepiej chrum... chrum... - odparł Wilczur vel Dzik - Jeszcze mam niewielki obrzęk chrum, ale jestem pod opieką kolegi alergologa.
- A widzi doktor jak to jest? Ja zawsze powtarzam. Trza być zdrowym w pogotowiu! - podsumował ratownik i polazł myć ambulans "Najsilniejszym spray'em na bakterie, wirusy i inne dziadostwo, które zmyć trzeba".


Nosił Wilk razy kilka, teraz Crew musi ponieść Wilka... żądło pogotowianej ironii ;)




--------------------------
P.S. Oczywiście "całość" opisywanych zdarzeń jest wytworem mojej chorej wyobraźni ;)

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Nosił wilk razy kilka cz.1

Ludowe mądrości i przysłowia... mimo iż niektóre ukuto wiele pokoleń wstecz, nadal, jakże trafnie oddają charakter współczesnej społeczno-ekonomiczno-mentalnej rzeczywistości. Dotykając wielu dziedzin życia, uczą, przestrzegają, chwalą lub ganią.
Nierzadko takie powiedzonka "zaglądają" również w nasze, pogotowiane podwórko.
Na przykład, wszystkim dobrze znane: Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.
Zwłaszcza w pogotowiu można poczuć to kłujące żądło ironii ;)

* * *
Dla młodego doktora Wilczura* początek nocnego dyżuru nie różnił się niczym od setek podobnych, już odfajkowanych i puszczonych z etykietką "nuda" w niebyt zawodowej przeszłości. Herbatka, telewizorek w pogotowianej "świątyni kultury" i meczyk na eurosporcie. Ot, niemal rytuał.
- Uaaaaahhh... - ziewnął przeciągle słysząc anemiczne szuranie kroków na korytarzu.
- Ależ nudy... - zdążył jeszcze pomyśleć, gdy w drzwiach świetlicy stanął jeden z jego ratowników.
- Cześć Crew, razem dzisiaj jeździmy?
- Razem... - odburknął ratownik jakoś niewyraźnie.
- A coś ty taki blady? - Wilczur zainteresował się grzecznościowo, by podtrzymać upadającą już na wstępie konwersację. Sekundę później ugryzł się w język, wiedząc iż podobne pytania zazwyczaj kończą się dla lekarzy bardzo niedobrze.
- No właśnie doktorze, bo ja sprawę mam... - wystękał blady paramedyk i wyciągając pół rolki zadrukowanego ekg, cicho wyszeptał - Można by rzucić okiem?
- A czyje to? - jęknął Wilczur rozwijając taśmę na całą długość własnych ramion i szczerze żałując poprzednich wyrazów pseudo-troski.
- No moje... - odparł ratownik i pobladł jeszcze bardziej - ...przed chwilą sobie druknąłem w karetce...
Doktor jednym okiem lustrował szlaczki ekg, a drugim łypał na "pacjenta". 
- Ty, Crew nie szukaj sobie chorób tam, gdzie ich nie ma... Zostawiłeś chociaż coś papieru dla innych, bardziej chorych? - fuknął, by zamknąć sprawę "leczenia", ale widząc jak ratownik drżącą ręką ociera pot z czoła, westchnął i brnął dalej w anamnezę.
- Co ci?
- Nie wiem... kiepsko się czuję. Serce mi strasznie wali, chyba przesadziłem dziś z siłownią. No i do tego mam fatalne skurcze wszystkich mięśni. Naprawdę ledwie dycham... Jak siedzę, to jeszcze jakoś wytrzymuję, ale jak wstanę, zaraz tachykardia i mnie słabi.
- Pewnie się wypłukałeś z elektrolitów. Ech, co ja z wami mam... - Wilczur stęknął podnosząc się z sofy - No dobra, chodź. Zrobię ci jakiś koktajl.
Zagłębiony do pasa w szafie z lekami, mieszał magiczne mikstury, gderając pod nosem.
- Dyżur na esce ma, a sam chorego udaje. To z kim ja mam jeździć, ludzi ratować?
Po chwili skończył pichcić specyfiki i z odbezpieczonym, gigantycznym venflonem skradał się do ratownika.
- No daj rączkę robaczku. Nie bój się, igiełka ukłuje jakby muszka ugryzła.
Crew nie miał sił na ucieczkę przed lśniącym szpikulcem. Poddał się wprawnym zabiegom i już po kilku sekundach, wprost w jego żyłę ciurkała życiodajna kroplówka.
- A teraz kładź się do wyra! - zakomenderował lekarz - Ma być spokój, nigdzie dzisiaj nie jeździmy. A ty... -  warknął do osłupiałego kierowcy, współlokatora w pokoju - ... ty mu opowiedz bajkę na dobranoc... i odłącz kroplankę jak zleci.

* * *
Crew leżał na przydziałowej wersalce czując jak jego serce wybija afrykańskie, dzikie rytmy.
- Buch, buch, buch... jak trzepaczką w dywan. -  Miał wrażenie, że nad łóżkiem unoszą się kłęby kurzu wytłuczonego ciężką kardio-pracą.
- No i jak tam..? - zapytał kierowca odpinając pustą butlę po kroplówce - Lepiej ci?
- Lepiej... Chyba... - niepewnym głosem odparł ratownik i przykrył skołataną głowę śpiworem.
- No to śpimy. Venflon sobie wyjmiesz rano... - dyżurowy kolega zgasił światło i ziewnął przeciągle - ...dobranoc.
- Dobra... - chciał odpowiedzieć spod śpiwora Crew, lecz końcówka słowa utonęła w brzęku alarmowego dzwonka.
- Zespół eS do wyjazdu. RAZ, DWA!!! - rozdarła się na korytarzu dyspozytorka.

* * *
- Oż w mordę jeża..! - zaklął szpetnie doktor Wilczur, potykając się w ciemnościach o służbowe obuwie taktyczne. Z korytarza dobiegały ponaglające wrzaski dyspozytorki.
- Eska wyyyjaaazd!
Zgrabny sus wystarczył, by lekarz znalazł się w świetlówkowej jaskrawości holu. Tu już czekał na niego ratownik ściskający w bladej dłoni kartę wyjazdową.
- Do czego jedziemy, Crew?
- Wypadek samochodowy... Jeden nieprzytomny.
- A ty jak się czujesz?
- Su... supper... - odpowiedział zagadnięty i szorując ramieniem po ścianie, "żwawo" powlókł się w stronę karetki.

- No rewelacja... - pomyślał doktor, sadowiąc tyłek w szoferce obok drzemiącego kierowcy. - Jeden śpioch, a drugi..? Żyje tam w ogóle?
Rzut lekarskiego oka na tył karetki ujawnił ratownika przewieszonego niedbale przez fotel w pozie absolutnego bezwładu.
- E! Żyjesz?!
- Żyję... - odpowiedział Crew, choć Wilczur mógłby przysiąc, że słyszy słabe "umieeeeraaam..."
Obawy dotyczące przydatności zespołu do akcji ratunkowej skumulowały się pod czaszką doktora i po krótkiej chwili wrzenia, dały upust emocjom.
- W mordę jeża, trza być zdrowym w pogotowiu! - huknął na całe gardło
- I wyspanym..! - dodał, trącając w ramię drzemiącego kierowcę, gdyż właśnie zbliżali się do ostrego zakrętu.

C.D.N.


----------------------
Doktor Wilczur - nazwisko oczywiście nie ma absolutnie nic wspólnego z autentyzmem postaci, brawurowo kreowanej przez jednego z ciekawszych lekarzy jakich dotąd poznałem :)

sobota, 26 maja 2012

By zrozumieć...

Jakże często zdarza nam się kogoś nie rozumieć. Nie w obco brzmiącym słowie, czy zagadkowym wyrazie twarzy, ale w głębszym pojmowaniu zachowań, myśli i emocji, które szarpią drugą osobą.
- Nie ogarniam typa... Czemu nie wytłumaczy, co mu tam po łbie lata?
Ile razy w ten lub podobny sposób zżymaliśmy się na bliźnich?

A przecież dobrze wiemy, że nie wszystko, co siedzi w naszych paramedycznych, para-normalnych głowach da się ponazywać, pokolorować i wywiesić w formie obrazkowej instrukcji.
Czasem nawet najdoskonalszy trójwymiarowy obraz i tak okaże się zbyt płaski, by oddać traumę, która głęboką bruzdą ryje psychikę. Jeśli ktoś, mimo wszystko, spróbuje uchwycić ten moment w kadrze tłumaczeń, zamiast barwnej fotografii może jedynie wyprodukować sztampową, spłowiałą pocztówkę niby-uczuć. Na przykład...

- Mądry i "ludzki" lekarz, który po godzinnej reanimacji ciężko siada wprost na podłodze i złamanym głosem mówi do jęczących rodziców, że ich dziecku już nie można pomóc...
- Młoda ratowniczka, która przed chwilą, po raz pierwszy w życiu prowadziła nieudaną reanimację niemowlęcia... teraz, sprzątając rozbabraną karetkę, połyka olbrzymie łzy, nie do końca jeszcze rozumiejąc, co się stało i dlaczego...
- Ratownik, który swój pierwszy chrzest bojowy otrzymał nocą, wprost na drodze, wśród koszmarnie pogiętych blach i czterech trupów młodych ludzi, z których dwóch nie można nawet rozpoznać, bo się spalili żywcem... Miesza łyżeczką herbatę do szóstej rano, zupełnie zapominając o piciu...

Prawda jakie to płaskie w przekazie? Choć dla tych ludzi z pewnością takim nie jest.
I cóż począć z tym, co w naszych głowach siadło na dobre?
Rozmawiać, rozmawiać... - radzi mądry i dobry psycholog -...komunikować światu swoje traumy, wyrzucać z siebie potoki słów...

Z kim i w jaki sposób mamy o tym rozmawiać? Z żoną, matką, kimś bliskim?
- Cześć kochanie, co tam dziś w pracy było?
- A wiesz, ta jędza w biurze podbiera moje mleczko do kawy... No i jeszcze nie rozliczyłam faktur za maj. A co u ciebie?
- A nic... Zgon dzisiaj był na przejściu dla pieszych... Musiałem wynosić kawałki ciała w foliowych workach... Wiesz, nie mogłem wszystkiego dozbierać... Tyle razy tamtędy przechodzę z dziećmi, a teraz te worki...

Czy tak ma to wyglądać?
A może powinniśmy rozmawiać między sobą, w kręgu zawodowej rutyny?
I co sobie powiemy? Co może powiedzieć "ludzki" lekarz młodej ratowniczce, po nieudanej reanimacji dziecka? Co powie stary "sanitariusz" młodemu szczawiowi, który przed chwilą skończył spierać cudzą krew i spaloną tkankę z własnych spodni?
- Wiem, co teraz czujesz...
- Przejdzie ci...
a może - Nie rycz, bo wstyd będzie w pogotowiu...?

- Jeszcze nigdy nie było w tej stacji tak cicho... - nieswoim głosem powiedział największy kawalarz i zamilkł, gdy eska wróciła z nieszczęsnej reanimacji dzieciątka.
I może to jest najlepszy sposób na nasze doliny?
Wszak nie mam pojęcia, co teraz czujesz i nie wiem jak ci pomóc młoda ratowniczko, ratowniku, doktorze... Każdy sam musi to sobie w głowie poukładać, przyczesać i przykryć czapką dnia następnego. Im prędzej, tym lepiej.

* * *
Ciągle uczę się, jak szybko i sprawnie przykrywać i polerować zawodowe rysy na własnej psychice. I wciąż mi daleko do perfekcji, a niektóre "zadrapania" uparcie nie chcą zniknąć, zwyczajnie mnie szpecąc. Mimo to, nadal tkwi we mnie przekonanie, że nie wolno zobojętnieć, a dzień, w którym ludzka śmierć lub cierpienie zawędrują głęboko do mojej dupy, będzie sygnałem, że oto nadeszła pora, by zmienić zawód na mniej "porysowany".

--------------
P.S.
A wszystkim paniom i panom, którzy za wielkimi biurkami opiniują, że nasza praca nie obciąża psychiki, wypadałoby życzyć jednej takiej nocy wśród blach, jednej smutnej reanimacji i jednej łkającej matki... W trójwymiarze lub jeszcze lepiej, w hologramie. Amen.

czwartek, 24 maja 2012

Nie przepuści

Z dużym przymrużeniem oka ;)

* * *
Taki "licencjonowany" ochroniarz na ogromnych studenckich juwenaliach, to ma nudne życie. Jeśli los się do niego "letko" uśmiechnie, będzie stał tuż przy scenie. Koncertów sobie posłucha, pozaziera na roznegliżowane, narąbane małolaty, no i gazem popsika na lewo i prawo, niczym z gaśnicy pianowej. Zawsze to jakaś rozrywka, patrzeć jak oślepieni, zagazowani ludzie plują i charczą na przemian.
Jeśli jednak ochroniarz ma pecha, wówczas każą mu stać przy drzwiach do ambulatorium. I to jest prawdziwy ochroniarski dramat.
Zalatuje nudą jak oscypkiem na przełęczy. Małoletnich panienek praktycznie nie ma, a jeśli jakieś się pojawią, to albo nieprzytomne, albo chcą do toalety... A do toalety ochroniarz wpuścić nie może, bo wygódka w tym budynku wyłącznie dla burżujów - medyków.
Szef przykazał "nie wpuszczać", no to stoi i odgania.
Nuda, marazm i absolutny brak intelektualnej stymulacji. Jeszcze mu jakiś bezczelny medyk będzie zwracał uwagę, że pacjentów z krwotokiem, czy tam złamaniem nie chce wpuszczać. Było wyraźnie powiedziane: "Nie wpuszczać NIKOGO". Przyjdzie taki jeden z drugim, niby z obfitym krwotokiem do amb... amb... no kurna... do medyków, a potem myk i już w toalecie siedzi. Lisek chytrusek. A przecież do toalety tu nie można. Szef zabronił...
No to stoi ochroniarz w drzwiach i blokuje. Z tym, że teraz przepuszcza tych umorusanych krwią i z powykręcanymi giczołami. Dla świętego spokoju ich puszcza, żeby się medyczne małpy nie darły. W końcu on nie jest jakimś tam "gupkiem", żeby nie zrozumieć alibi.
I dalej nuda, tylko przyłazi coraz więcej tych powykrzywianych, okrwawionych i zagazowanych. Widać koledzy pod sceną mają zabawę, a tu? Lipa i do dupy z taką robotą na bramce przy klopie dla medyków.
Ledwie se ochroniarz poderwał panią sprzątaczkę, a tu znów przyleciał upierdliwiec w czerwonym wdzianku z odblaskami i mordę drze. A że pijanego, agresywnego się wpuszcza, a że z butelką po piwie lata po am... amb... no tam po sali, a że niebezpieczne narzędzie... Jakie kurna niebezpieczne narzędzie? Piwo???
Czerwony, świecący pajac! Jakby nie to, że ochroniarz sam na bramce i nie ma kolegów w pobliżu, to on... to oni już by pokazali tej medycznej c.pie, jak smakują pały uzbrojonych formacji ochronnych.
Ale kolegów brak, a łączność z bazą przerywa... Trzeba wysilić głęboko skrywany przed światem intelekt i sprostać wyzwaniu.
Nie wpuszczać NIKOGO z NIEBEZPIECZNYM NARZĘDZIEM? Proszę kurna bardzo!
Ochroniarz stoi murem w drzwiach, nie przepuści nikogusieńko z niebezpiecznym narzędziem!!! Nawet mysz z kastetem się nie przemknie...
"- I nie interesuje mnie, że ten ostry nóż jest w klatce piersiowej tego gostka. Albo gostek se to wyjmie i zostawi na bramce, albo kurna nie wpuszczę! Z kosą nie ma wjazdu i ch..j!!!"

niedziela, 6 maja 2012

Najdroższy interes

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

UWAGA: Treść zdecydowanie nie dla dzieci... i dla osób "obrzydliwych" również nie :)

* * *
Możecie wierzyć lub nie, ale są w naszym kraju takie miejsca, w których "państwowa służba zdrowia" jest porządna, praworządna i żądna uczciwej pracy, niczym zając na wiosnę żądny jest nierządu. Naprawdę.
Istnieją takie szpitale i oddziały, w których personel cztery razy w ciągu dnia zmienia pościel, myje pacjenta, obcina mu paznokcie, a nawet, jeśli zajdzie potrzeba, to dokonuje "para-kosmetycznej korekty zmian skórnych", potocznie zwanej wyciskaniem pryszczy.
Myślicie, że zwariowałem? Wcale nie.
Są takie miejsca... a przynajmniej jedno... Szpital... znaczy piętro... No dobra, jeden oddział...
Jedyny taki w Polsce, Oddział Intensywnej Terapii, w którym personel pielęgniarski "cierpi" na wzmożone zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i manię czystości ;)
Właśnie tam wydarzyła się poniższa historia.
Oczywiście nie muszę dodawać, że "całość" jest kompletną nieprawdą ;)

Historia dziewiętnasta - Najdroższy interes.

Mijała właśnie czwarta godzina dyżuru na OIT.
Siostra Grażyna Obłędny-Ład wygładziła ostatnią mikroskopijną zmarszczkę na świeżo zmienionej pościeli.
- Pacjenci umyci, leki podane, pościel zmieniona... - wyliczała skrzętnie w myślach - Następna robota dopiero o piętnastej. Co tu robić, co robić..?
- Jak żyć..? - westchnęła żałośnie rozglądając się, czy nikt nie usłyszał tych narzekań. Na szczęście jedynymi świadkami jej frustracji byli kompletnie nieprzytomni pacjenci "pomieszkujący" w sali nr 4.
Siostra Grażyna wstydziła się swoich prywatnych niepowodzeń i uczuciowych porażek. A te były znaczne. Już szósty miesiąc mijał odkąd jej małżonek zniknął razem z walizkami i zawartością własnej szafy. Mimo "porządnego" nazwiska nie wytrzymał żoninych obsesji na punkcie czystości, higieny i sprzątania. Jedyne co hultaj wyczyścił na pożegnanie, to wspólne konto w banku. I potem odszedł z jakąś lafiryndą o imieniu Dolores, pozostawiając Grażynce bałagan w sercu i umyśle. A bałaganu w dowolnej formie, siostra Obłędny-Ład chronicznie nie znosiła.
- Może przejdę raz jeszcze, popatrzę po innych salach? A nuż jakaś kupa się przytrafi..? - pomyślała karmiąc własną osobowość obsesyjną.
Niestety w innych pomieszczeniach równie obsesyjne pielęgniarki pilnowały zazdrośnie "swoich" pacjentów i żadna nie chciała oddać koleżance ani centymetra brudnej przysługi.
- No to klęska... - Grażynka powlokła się w stronę dyżurki - ...trzeba będzie oglądać telewizję.
Była już na końcu korytarza, gdy w pół kroku zatrzymał ją doktorski głos.
- Siostro Obłędny-Ład, proszę szybciutko do mnie. Mamy chorego do przyjęcia na oddział.
- Obłędny, bez Ład! - zaznaczyła ze złością różnicę w nazwisku po niecnej ucieczce męża.
- Faktycznie bezwład. Skąd siostra wie? - zdziwił się lekarz - Pacjent jest kompletnie nieprzytomny. W związku z tym będzie dużo pracy.
- Praca? Wspaniale! Cudownie wręcz! - rozpromieniona pigułka, niepomna bezczelnej pomyłki w nazwisku, leciała przez korytarz jak pegaz na skrzydłach.
- No i co tak rży i parska? - OITowy doktorek niezmiennie wykazywał brak zrozumienia dla pielęgniarskich pasji oraz polotu do pracy.
- Nie ma się z czego cieszyć... - fuknął i zreferował zakres obowiązków:
- Trzydziestolatek, obcokrajowiec po wypadku. Utrzymywany w stanie farmakologicznej śpiączki. Tu są leki do podania. Proszę zamonitorować, zadbać o higienę, sprawdzić cewnik w siuraku, a jeśli zapachany... - tu urwał i zerknął badawczo na uśmiechniętą pielęgniarkę - W razie czego, da radę siostra sama cewnik... ten, tego..?
- Zmienić? Oczywiście, natychmiast! - Grażynka ściszyła konspiracyjnie głos i szurnęła nogami niczym łączniczka w oddziale partyzanckim, przyjmująca rozkaz wymiany tajnych mikrofilmów.
- Dobrze... Jakby co, jestem u siebie - lekarz spojrzał na obłędną siostrę jak psychiatra na trudnego pacjenta i odszedł niepewnie oglądając się raz po raz.
- No to do roboty! - Eeeeh... - Grażynka westchnęła przeciągle i wprawnym ruchem schwyciła ptaszka w lewą dłoń. Odkąd odszedł małżonek, była to jej jedyna forma kontaktu z tym jakże szowinistycznym narządem.
- Całkiem imponującym narządem... - pomyślała z uznaniem, oceniając wzrokowo głębokość jaką osiągnął cewnik Foley'a - ...ale co to?! - pielęgniarska podświadomość wyłapała medyczną anomalię i natychmiast przekazała sygnał do ośrodków działania przymusowego.
- Czyżby pryszcze? - skrupulatna piguła bacznie lustrowała ptaszkową powierzchnię.
- Ha! - zakrzyknęła rejestrując obecność licznych, twardych krostek rozsianych na całkiem sporym obszarze ornitologicznego zjawiska.
- Jak nic kaszaki! - orzekła z mocą i zwróciła się do nieświadomego pacjenta
- Chyba tak tego nie zostawimy? Taki przystojny mężczyzna i taki urologicznie zaniedbany?
Milczenie nieprzytomnego przyjęła Grażynka jako cichą zgodę na zabiegi kosmetyczne. Chwilę później nastąpiła seria rytualnych czynności dezynfekcyjnych. Siostra Obłędny z namaszczeniem przygotowała "pole operacyjne" i zmieniwszy rękawice, raźno przystąpiła do działania.
Jednak niesforne zmiany skórne stawiły niespodziewany i zacięty opór. Delikatne uciskanie nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Dosłownie żadna z krostek nie chciała się poddać i pęknąć, lecz chwilowe niepowodzenia tylko wzmogły zajadłość pielęgniarki. Ze zdwojoną energią i siłą przystąpiła do wyciskania, tym razem używając paznokci.
Dusiła, dociskała i gniotła na milion sposobów, a te małe dranie ani drgnęły. Jedyna różnica między stanem początkowym a obecnym polegała na zmianie koloru. Większość pryszczy z białawego zmieniła ubarwienie na żywo czerwone, a te od których Grażynka zaczęła, zdążyły już nawet nieco zsinieć.
- Ooo nie ze mną takie numery! - pomyślała nieźle już wkurzona piguła rzucając się do szuflady z narzędziami chirurgicznymi. Spośród kupy żelastwa sprawnie wyłuskała komplet igieł o różnych rozmiarach i małe szczypce Kochera. Po chwili namysłu do zestawu dorzuciła jeszcze skalpel i obsadkę.
- Ja wam dam! - warknęła groźnie w stronę prącia, niosąc sprzęt na metalowej tacy.
Inwazyjne usunięcie pryszczy Grażynka postanowiła przeprowadzić wpierw metodą nakłuwania i drenażu. Skalpel i kocher zostały jako plan B.
Jeszcze tylko podkręciła mocniej kapiącą kroplówkę z lekiem uśmierzającym ból i śmiało ujęła w dłoń największą igłę. Już, już miała wbić ostrze w bezczelnie czerwonego pryszcza, gdy nagle:
- Siostro, natychmiast na dwójkę proszę! Reanimacja!

* * *
W sali numer dwa, jak w ukropie uwijały się pielęgniarki pomagając przy zabiegach. Uwijała się również Grażyna, lecz jej myśli non-stop błądziły wokół zagranicznego ptaszka i równie zagranicznych kaszaków opornych na polskie metody leczenia.
Godzinę później zziajana i zmęczona siostra Obłędny już bez Ład, wracała do swojej sali i do nierównej batalii z hordą małych, ptaszkowych najeźdźców.
- No jak tam panie obcokrajowiec? Gnieciemy dalej? - zagadała do pacjenta w śpiączce.
- A niech to... - zmięła w ustach przekleństwo odsłaniając porzucone w pośpiechu "pole operacyjne".
Męski narząd w niczym nie przypominał stanu sprzed godziny. Pod wpływem szaleńczego uciskania i wygniatania, całkiem spuchł, a jego kolory oscylowały teraz wokół barwy znanej w światku samochodowych lakierników pod nazwą "śliwka o poranku".
Całość nie wyglądała najlepiej, jednak drobne i przejściowe niedogodności nie były w stanie powstrzymać polskiej pielęgniarki przed wypełnianiem swojej zaszczytnej misji.
W związku z istniejącym, sporym obrzękiem, metoda nakłuwania została odrzucona jako z góry nieskuteczna. Za to skalpel i szczypce musiały zadziałać.
Grażynka, niczym frontowy chirurg-samouk, mocno ścisnęła opuchniętego ptaszka i wzniosła lśniące ostrze, by z rozmachem naciąć powłokę twardego pryszcza-bandyty.
- Oh mein Gott! Nein! Nein! - przeraźliwy wrzask dolatujący od drzwi, w ostatniej chwili powstrzymał pigułę przed ciachnięciem.
W progu stał doktor, a obok jakaś obca kobieta wylewała z ust potok niezrozumiałych słów.
- Siostro Obłędny-Ład!!! Co też siostra wyprawia?!? - zakrzyknął oburzony lekarz.
- Normalnie, chciałam usunąć kaszaki z siuraka. Przecież doktor sam kazał, żeby zadbać o higienę... I nazywam się Obłędny, nie Ład!
- Nieład? - zdezorientowany doktorek przełożył na niemiecki całą wypowiedź pielęgniarki. W miarę jego tłumaczenia, obcokrajowa kobieta przybierała na twarzy kolor całkiem zbliżony do biednego ptaszka, którego zmieszana Grażynka nadal ściskała w lewej dłoni.
- To nie żadne kaszaki... - lekarz powtarzał teraz po polsku za wzburzoną Niemką - To specjalne implanty... wszczepione do lepszej... satysfakcji... mojej satysfakcji... znaczy tej pani, nie mojej - poprawił się natychmiast.
Tym razem Grażynkowa twarz stopniowo zmieniała wyraz i aktualnie przedstawiała niedowierzanie wymieszane z nutką zazdrości i przestrachu.
- To specjalny stop metali... - kontynuował tłumaczenie doktor - One bardzo dużo kosztowały... parę tysięcy euro.
- O matko... - jęknęła osłupiała pielęgniarka i jak oparzona puściła siuraka-robocopa - Dobrze babcia mówiła "Niemce odmieńce". Żeby sobie ptaka śrutem faszerować? Jak na polowaniu? Tfu!

I tak oto, polska sanitariuszka o mały włos nie dokonała najdroższej operacji wyjęcia miłosnych pocisków, które utknęły w niemieckim, postrzelonym "ciele".

- He, he... Muszę przyznać, że to najdroższy interes jaki widziałem... - zażartował lekarz, delikatnie wyjmując skalpel z dłoni wstrząśniętej Grażynki - ...nic dziwnego, że siostra chciała z niego "wycisnąć jak najwięcej"... :)

wtorek, 1 maja 2012

Wyliczył...

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Poniższa opowiastka jest typowym przykładem branżowego humoru sytuacyjnego, który może być kompletnie niezrozumiały dla osób nie parających się medycyną i/lub ratownictwem.
W związku z tym, dla wszystkich niemedycznych Czytelników bloga, tuż pod właściwym opowiadaniem pozwoliłem sobie zamieścić pobieżne wyjaśnienie zagadnień związanych z opisywaną historyjką.
Kolejność czytania dowolna, jak przy konsumpcji delicji... Jedni najpierw zlizują galaretkę, inni na początek obgryzają ciastko wokół, a galaretka jest na koniec. Jak kto woli ;)

Historia osiemnasta - Wyliczył...

W jednej z wielu policealnych szkół medycznych trwał właśnie egzamin praktyczny dla ostatniego rocznika kierunku ratownictwo medyczne. Przy stoliku okrytym zielonym suknem pamiętającym pewnie czasy towarzysza Bieruta, siedziała szanowna komisja, której sumaryczny wiek w latach z pewnością przekraczał wiek piramid egipskich.
Nauczycielka fizjologii, Twarda Zocha, po raz piąty usiłowała drżącą ręką posłodzić kawę. Ślady poprzednich, nieudanych prób znaczyły rozedrgane ścieżki cukru odcinającego się bielą od zieloności pseudo-obrusowej narzuty. Jedna ze ścieżek przebiegała niebezpiecznie blisko pana Teofila od anatomii. Ten doświadczony nauczyciel, którego wiek można było określić jedynie na podstawie analizy rozpadu węgla aktywnego, w chwili obecnej zajęty był łapaniem nieistniejących much. Każdą nieudaną zasadzkę na wyimaginowanego owada, pan Teofil wieńczył siarczystym i pełnym pasji okrzykiem: "Cie choroba!".
Myśliwskie pohukiwana anatoma bardzo przeszkadzały szanownej pani dyrektor, która bujając na dyrektorskim krześle, w całkowitym skupieniu oddawała się zasłużonej, starczej drzemce.
Sędziwą średnią nauczycielskiego wieku zaniżał jedynie najmłodszy z pedagogów, pan Maciej, zwany w środowisku uczniowskim Cool-Maciejką. Ten zaszczytny pseudonim zdobył Maciej podczas wszystkich brawurowo prowadzonych lekcji Medycznych Czynności Ratunkowych oraz niezapomnianej wycieczki do Zakopanego. Przy czym słowo "niezapomniana" nie do końca oddawało charakter wydarzeń, w których sam nauczyciel i jego uczniowie brali udział ;)

Za oknem czerwcowe słonko przypiekało betonowe mury szkoły, a w egzaminacyjnej sali młody, przyszły/niedoszły ratownik pocił się ze strachu, nerwowo wycierając mokre dłonie we własne, wilgotne już spodnie.
- No to jak panie Rozumny? Zna pan te zasady prawidłowej iniekcji, czy będziemy z pana to wyciągać jeszcze godzinę? - zapytała mgr Zocha rozsypując kolejną łyżeczkę cukru na stole.
- Zzznam... tylko się denerwuję.
- Wszyscy się denerwują..!  - uniosła głos nauczycielka wsypując ze złością całą zawartość cukiernicy do zimnej kawy.
- Cie choroba! - pan Teofil huknął dłonią w stół i nagle wpatrzył się przekrwionymi oczyma w struchlałego ucznia.
- Młody człowieku... Czy zdajesz sobie sprawę, że stworzenie zwane pospolicie muchą domową - musca domestica, ma 300 razy szybszy refleks niż ludzie? Hę? A ten refleks, to z jakim układem w organizmie będzie związany?
- O matko... - Walerek Rozumny przełknął nerwowo ślinę, po raz kolejny udowadniając iż nazwisko otrzymał od rodziców raczej na wyrost.
- Chroooop..! - pani dyrektor chrapnęła przeciągle budząc się na stanowisku pracy.
- Która to godzina? - wystękała - A co to? Rozumny, ty jeszcze tutaj?!
- Je... je... jeszcze? - wyjąkał Walerek nie zdając sobie sprawy, że mija właśnie druga godzina odkąd wlazł w te piekielne czeluści.
- No drodzy państwo... - oburzona dyra zwróciła się do komisyjnego grona - Przecież my tu pośniemy wszyscy, a to jest niedopuszczalne! Ostatnie pytanie i albo Rozumny odpowie, albo będzie powtarzał egzamin za rok!
- Nie jest dobrze... - pomyślał Maciej spoglądając na panicznie rozedrgane członki ucznia. Z całych sił chciał mu jakoś pomóc.
- Coś prostego... - intensywnie usiłował sobie przypomnieć, co z całego materiału Rozumny mógł zapamiętać. W końcu podjął decyzję i zaczął łagodnym głosem.
- Walerek, wyobraź sobie, że prowadzisz reanimację dorosłego mężczyzny...
- Reanimację..? - powtórzył niepewnie uczeń. A w głowie kiełkowało poczucie krzywdy - I ty Maciejka przeciwko mnie? - z żalem myślał o nauczycielu, który nie tak dawno temu, przegrawszy zakład, latał po Krupówkach w samych majtkach i pielęgniarskim czepku.
- No reanimację... - powtórzył jeszcze łagodniej młody belfer - Powiedz jaki rozmiar rurki intubacyjnej mógłbyś zastosować?
- Komu..? - wzrok Rozumnego wyrażał absolutną próżnię
- No temu mężczyźnie, reanimowanemu.
- T.. ttemu mężczyźnie..? A ile on ma lat?
- Co? - Maciejka zamrugał oczami
- Nn.. no ile ma lat ten mężczyzna?
- Nie wiem... odpowiedział zdezorientowany nauczyciel i jakoś bezwiednie spojrzał na przyczajonego na muchę Teofila - ...może mieć na przykład tak z osiemdziesiąt sześć - dokończył patrząc na wielkie zmarchy i przekrwione oczy anatoma.
- Jezus Maria, Jezus Maria... - szeptał gorączkowo uczeń, a na jego twarzy pojawiło się najwyższe skupienie podszyte strasznym bólem. Wybałuszone oczy błądziły gdzieś po szarym suficie, to znów na dłuższą chwilę znikały pod przymkniętymi powiekami. Usta bezgłośnie wypowiadały jakieś magiczne zaklęcia i liczby.
- No Rozumny, czekamy..! - pani dyrektor groźnie nachyliła się nad stołem.
- Je... jje... jeszcze chwilunia... - Rozumny do czarów i rachunków włączył drżące palce. Wyginał każdy z nich, powtarzając szeptem kolejne liczby. Liczył i liczył, w końcu dumnie wypalił:
- To będzie rozmiar... tak ze dwadzieścia pięć i pół!
- Cie choroba! - huknął sędziwy Teofil po raz kolejny nie trafiając dłonią w urojoną muchę. - A skądżeś to chłopcze wziął?!
- Ze wzoru panie psorze...

------------------------------
Pobieżne wyjaśnienie:
Intubacja, pisząc w ogromnym uproszczeniu, pozwala dość radykalnie i skutecznie udrożnić drogi oddechowe, a tym samym, w większości przypadków, umożliwia prawidłową wentylację pacjenta.
Sam zabieg polega na wsadzeniu w buziaka pacjenta, świecącego żelastwa o nazwie laryngoskop i uwidocznieniu określonych struktur anatomicznych. W ślad za laryngoskopem musi podążyć rurka intubacyjna, przez którą później pacjent będzie otrzymywał tlen, powietrze lub mieszaninę tego i tego.
Rurka powinna mieć określony rozmiar, czyli średnicę dobraną odpowiednio do wielkości intubowanego człowieka, a raczej jego tchawicy. Tu właśnie tkwi cały sens opowieści.
Najczęściej dorosłego mężczyznę intubujemy rurkami w rozmiarach 8-9,5. Choć oczywiście należy być przygotowanym na różne anatomiczne niespodzianki. Osobiście nie widziałem na własne oczy rurki większej od rozmiaru 9,5, ale ewentualnie niech się wypowiedzą jeszcze fachowcy anestezjolodzy/ratownicy-rurownicy :)
Sprawa nieco się komplikuje, kiedy trzeba zaintubować dziecko. Wówczas orientacyjny rozmiar rurki określamy korzystając z poniższego wzoru:
(wiek/4)+4 lub ewentualnie jak ktoś woli (16+wiek)/4
Niestety jeśli spróbujemy zastosować ten wzór do osób dorosłych, mogą nam wyjść kolosalne rozmiary nieistniejących rurek i równie kolosalne zakłopotanie. Im starszy dziadzio, tym bardziej gigantyczna rura? :) Error.

sobota, 28 kwietnia 2012

RKO, czyli sztuka ożywiania

Ludzie, którzy wracając samotnie z nocnych dyżurów, zmuszeni są do pokonania kilkudziesięciu kilometrów, zazwyczaj stosują przeróżne techniki "podtrzymywania własnych funkcji życiowych z resztką przytomności włącznie".
Z której strony nie spojrzeć, ta przytomność umysłu ważna jest "za kółkiem", bo mając mniej niż 12 punktów w skali Glasgow* nijak pojazdu się nie da prowadzić...
No dobra, da się, ale krótko ;)
Dyżur długi i pracowity, spać się chce, a do domu trzeba jakoś wrócić... I co wtedy?
Przerabiałem już kilka różnych sposobów na odpędzenie snu przed podróżą:
- kawy nie lubię. Kiedy już się zmuszę, to pierwsze pięć minut latam jak podniecona świnka morska, która usiadła na strzykawce z adrenaliną, a zaraz potem śpię jak zabity.
- kubeł zimnej wody na łeb, owszem działa, ale zimą w aucie zamarzały mi włosy. Niezdrowo, nieestetycznie i podsufitka się rysuje.
- wynalazki typu RedBull, Tiger i inne "bul, bul dopalacze"... Było super przez parę tygodni. Potem pojawiły się problemy z szybkim dotarciem do najbliższej toalety, a moje czasy przejazdu uległy znacznemu wydłużeniu. Mówiąc krótko i obcesowo: mega-sraka jest po tych oranżadkach, no i wcale nie dodają aż takich skrzyyydeł, żebym "na posiedzenie" zdążył dolecieć od jednej stacji benzynowej do drugiej. Nikt nie lubi, kiedy podróż odbywa się skokami ;)

I tak przeprowadzałem kolejne testy pobudzające, jednocześnie borykając się z sennie opadającą w podróży głową, aż w końcu odkryłem... radiowe wiadomości. Bingo!
Wystarczy, że przez pięć minut posłucham o tym, co się w kraju dzieje i już mi senność przemija niczym narkotyczny odjazd przerwany Naloxonem. Nie żebym ja narkotyki brał, ale wiadomości w aucie słucham i nie zasypiam!
Wczoraj też... Wracałem z "nocki", powieki nagle zrobiły się ciężkie, więc natychmiast włączyłem radio, a tam:

Wczoraj w godzinach popołudniowych, dwie urzędniczki "państwowej instytucji" uratowały mężczyznę, który po zasłabnięciu za kierownicą uderzył samochodem w latarnię. Panie ułożyły chorego na fotelu w pozycji siedzącej i uciskając klatkę piersiową, cały czas mówiły do niego, aby nie stracił przytomności. Mężczyzna przebywa w szpitalu, aktualnie jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. (znaczy się, krewkich pań tam nie wpuszczono?)
Jak same twierdzą, odważne pracownice administracji państwowej wiedzę na temat postępowania w takich przypadkach czerpały z biuletynu przesłanego kilka dni wcześniej firmową pocztą e-mail. Gratulujemy odwagi i poczucia obywatelskiej powinności!

Sen uleciał precz, a ja zadumałem się nad treścią świeżo podanego newsa, analizując jego składowe.
Znając talent i profesjonalizm rodzimych mediów, panie urzędniczki "mogły" na miejscu zrobić wszystko, z uzyskaniem dostępu do naczyń centralnych włącznie ;) Co tam naprawdę wystrugały, pozostanie pewnie już na zawsze tajemnicą.
Jednak nie w tym rzecz, by chwalić lub piętnować działania pań. Tu idzie o coś ważniejszego. O medialny przekaz i pseudo-edukację społecznych mas. Czego bowiem może się dowiedzieć przeciętny Kowalski, słuchając tej wiadomości?
- Jeśli ktoś zasłabnie, masz go posadzić i z całych sił walić w klatę, nie dopuszczając jednocześnie, by biedaczysko stracił przytomność! O tym wszystkim nauczysz się z biuletynów, komiksów, encyklopediów, wikipediów, internetowych forumów i... z naszego radia!
No luuuuudzie..!
Jak to usłyszałem, od razu zacząłem się rozglądać za stacją benzynową. Jakaś nerwica układu trawienia, czy co..? ;)

Rzecz pierwsza (łatwa):
Co ci (pożal się Boże) redaktorzy mają z tym zasłabnięciem?!
Gdzie nie spojrzę: ten zasłabł i umarł, tamten zasłabł i musieli go reanimować...
Zasłabnięcie, to nawet nie omdlenie, a jeśli już ktoś sobie zbyt potocznie użyje sformułowania "zasłabł" w odniesieniu do nieprzytomnego, to nie oznacza wcale, że od strzała należy mu się uciskanie klaty!

Rzecz druga (trudniejsza):
Wykonywanie tzw. masażu serca na kimś, kto siedzi, jest zajęciem zdecydowanie trudnym, niewygodnym i co najważniejsze nieskutecznym. Jeśli dodatkowo poszkodowany siedzi za kierownicą, a samochód nie jest kabrioletem, to sensowne uciskanie klatki piersiowej jest po prostu niemożliwe.

Rzecz trzecia (mega-trudna):
Jeśli poszkodowany ma otwarte oczy i z nami rozmawia, to za cholerę nie ma zatrzymania krążenia!!! W związku z tym, uciskanie mu klatki piersiowej (nawet na siedząco) może się skończyć solidną śliwą pod okiem... oczywiście okiem ratownika.

Rzecz czwarta (niewykonalna wręcz):
Pierwsza pomoc jest "gałązką" nauk medycznych opierającą się głównie na umiejętnościach praktycznych. Oczywiście podbudowa teoretyczna jest istotna, ale w ewentualnym procesie samokształcenia, wiedzę należy czerpać z pewnych źródeł, firmowanych nazwiskiem autora stanowiącego autorytet w danej dziedzinie. Nie musi to być od razu doktor nauk medycznych, ale "pan Heniek" od zakładowego BHP być może nie wszystko dobrze zapamiętał lub zrozumiał na zajęciach sanitarnych w wojsku, w pięćdziesiątym drugim roku. (przepraszam wszystkie światłe "wyjątki" od BHP).
Samodzielnie zdobyte wiadomości koniecznie trzeba zweryfikować w trakcie ćwiczeń pod okiem doświadczonego instruktora. On zawsze podpowie i wskaże, co robimy dobrze, a co możemy poprawić i czy nasza ogólna koncepcja skakania po klatce błagającego o litość pacjenta jest słuszna.
Niestety taka korekta nie jest możliwa w wirtualnym świecie biuletynów, interaktywnych przewodników, czy szkoleń via internet.
Dlatego: Ludzie! Idźcie na szkolenie z pierwszej pomocy!
My - instruktorzy naprawdę nie gryziemy (w większości).

A żeby nie pisać tylko po próżnicy, wszystkim zainteresowanym proponuję dziesięciopunktową
instrukcję Resuscytacji Krążeniowo-Oddechowej 
spisaną w języku "chłopskim":

Wypadek! Coś poszło nie tak i teraz wszyscy zgromadzeni stoją jak wryci gapiąc się w jeden żywy/nieżywy? punkt. Stoisz i ty. Zastanawiasz się, czy trzeba koniecznie coś robić, dlaczego właśnie ty musisz to robić i czy w ogóle warto pomóc? 
Warto.

1. Sprawdź, czy jest bezpiecznie! Zanim wleziesz ratować innych, zrób tak, żeby ciebie diabli nie wzięli. Pokombinuj przez krótką chwilę, czy to co zamierzasz zrobić jest na pewno bezpieczne dla ciebie, poszkodowanego i innych, żądnych sensacji gapiów.

2. Sprawdź, czy możesz sobie pogadać z poszkodowanym na tematy obojętne. Jeśli ma otwarte oczy i mówi brzydkie słowa, znaczy, że możesz... Nawet jeśli rozczaruje cię swoim zachowaniem, nie mów nic złego na jego mamusię, bo to się zazwyczaj źle kończy. Zapytaj, czy możesz jakoś pomóc, spróbuj ustalić, co go boli, przy czym ból istnienia się nie liczy.
Jeśli poszkodowany ma zamknięte oczy, delikatnie potrząśnij za jego ramiona i głośno zawołaj. Treść zawołania jest w zasadzie obojętna, jednak zwyczajowo nie używamy zwrotów typu: "Wstawaj ty głupi ch...!" i innych o podobnym wydźwięku. Hasła "otwórz oczy" lub "co się stało?" w zupełności wystarczą.
Brak reakcji na delikatne potrząsanie i wołanie oznacza, że oto leży przed tobą najprawdziwszy nieprzytomny/omdlały/zasłabnięty itp. Jak go sobie nazwiesz - wg redaktorów nie ma znaczenia. Ważne, że właśnie zdałeś sobie sprawę z faktu, iż ten człeczyna potrzebuje pomocy i go nie opuścisz "aż do śmierci". Bo go nie opuścisz, prawda?
Nawet jeśli to klasyczny słuchacz płyt chodnikowych, całą noc raczący się nektarem z kartonu, lepiej żebyś mu jakoś pomógł... zwłaszcza w zimie.

3. Najwyższa pora, aby zakończyć widowisko i rozgonić publikę. Możesz głośno zawołać o pomoc i obserwować jak żądni sensacji ludzie w popłochu umykają na wszystkie strony. Możesz też wskazać paluchem najbardziej poczciwą gębę z całego tłumu i poprosić, by z tobą została. Jeżeli z całego tłumu, to twoja gęba jest najbardziej poczciwa, znaczy, że coś poszło nie tak w pierwszym punkcie niniejszej instrukcji.
Jeśli ci się poszczęści lub jesteś zgrabną laską - wskazana "gęba" zostanie i pomoże. Nie zrażaj się w przypadku odmowy. Poproś o pomoc kogoś innego, ale rób to szybko, zanim wszyscy uciekną.

4. Nie każdy chłop z widłami to Posejdon, podobnie nie każdy nieprzytomny musi od razu "nieżyć". Trzeba to obadać.
Pamiętaj, że walenie z liścia po twarzy nie jest dobrą metodą diagnostyczną na obecność ducha w ciele, zwłaszcza jeżeli nie wszystkie "gęby" z otoczenia pouciekały. Lepiej będzie jak odchylisz głowę poszkodowanego ku tyłowi i dwoma palcami podtrzymasz jego żuchwę, aby nie opadała ze zdziwienia. Teraz zbliż swój policzek w pobliże ust poszkodowanego i skup się, bo będzie "trudno":
a) spróbuj wyczuć na własnym policzku ciepłe, wydychane powietrze. Wytrzymaj nawet jeśli skórę parzy "moc wczorajszych promili".
b) jednocześnie postaraj się usłyszeć zwykły, spokojny szmer oddechowy. Jeżeli poszkodowany szeptem prosi cię o parę złotych "na bułkę" lub składa niemoralną propozycję, znaczy, że oddycha.
c) patrz uważnie na klatkę piersiową poszkodowanego. Zwróć uwagę, czy się unosi i opada w rytm oddechu. Uwaga! Nawet jeśli twój poszkodowany(a) ma bardzo atrakcyjną klatkę i trudno ci oderwać wzrok, całość badania (podpunkty a,b,c)  nie może trwać dłużej niż dziesięć sekund!
Czas odpowiedzieć na pytanie: oddycha, czy nie oddycha?
- Jeśli nie czułeś oddechu, nie słyszałeś go i klatka piersiowa się nie unosiła... wiadomo - nie oddycha.
- Jeśli masz wątpliwości, co do wyniku badania, uznaj, że nie ma oddechu i zacznij coś poważnie "rzeźbić"
Wyjątek: Jeśli w środku lata ratujesz na plaży topielca, który ma na nogach łyżwy, wyjątkowo możesz odstąpić od rzeźbienia ;)

5. Rzeźbienie zacznij od wezwania karetki! Możesz w tym celu wykorzystać "poczciwą gębę", która wskazana twoim paluchem nie miała wyjścia i została pomóc. Poproś, aby "gęba" zadzwoniła na pogotowie. Lepiej od razu podyktuj mu numer 999 lub 112, gdyż statystyki wyraźnie wskazują, że 3/4 "gąb" jest niekumatych w kwestii telefonicznej numerologii. Powiedz, że ratujecie nieprzytomnego człowieka, który nie oddycha.
Jeśli wcześniej nie złowiłeś żadnego pomocnika, musisz samodzielnie wezwać karetkę! To jest najlepszy moment. Im szybciej, tym lepiej.

6. Udało ci się dogadać z paskudną, wredną dyspozytorką? Świetnie :) Czas na konkretne ratowanie!
Jeśli dotąd nie ułożyłeś poszkodowanego plecami na twardym, płaskim podłożu, zrób to teraz.
- Nie, fotel w samochodzie nie jest twardym, płaskim podłożem.
- Tak, jeśli kierowca/pasażer nie oddycha możesz/powinieneś go wyciągnąć z auta.

7. Teraz będziesz uciskać klatkę piersiową. Uklęknij na obu kolanach, tuż obok ratowanego. Pochyl się i wyprostuj ręce w łokciach. Połóż nadgarstek swojej ręki na środku klatki poszkodowanego. Przyłóż drugą dłoń i spleć palce. Żeby nie wiem jak cię korciło, nie zjeżdżaj na boki. W domu sobie podotykasz! I nie skacz po mostku jak prosiaczek grający w misie-patysie. Staraj się trzymać ręce w jednym miejscu.
Pamiętaj, że to ma być solidny ucisk, a nie mizianie. W domu sobie pomiziasz! Dorosłemu człowiekowi należy się pięć lub sześć centymetrów "uczucia" skierowanego pionowo w głąb klatki piersiowej.
Uciskaj rytmicznie trzydzieści razy. Spróbuj zachować tempo nieco szybsze niż jeden ucisk na sekundę (100-120 razy na minutę). W trakcie "masażu serca" nie nuć pod nosem żadnych piosenek, nawet jeśli to ma być "Staying alive", bo szybko się zasapiesz, a ludzie pomyślą, że do reszty zwariowałeś.

8. Skończyłeś uciskać trzydzieści razy? Pewnie zastanawiasz się, co teraz i czy naprawdę musisz "całować się" z tym obcym?
- Nie musisz! Jeśli nie posiadasz żadnej maseczki lub specjalnej "serwety" do sztucznego oddychania lepiej skup się na solidnym uciskaniu klatki piersiowej. Nie przerywaj akcji po trzydziestym ucisku. Po prostu cały czas, rytmicznie "pracuj" na mostku.
- Jeśli nosisz przy sobie kieszonkową maskę lub inne zabezpieczenie, to już na pewno dobrze wiesz jak tego używać, więc nie ma sensu tłumaczyć. Jeżeli nie wiesz, a chciałbyś wiedzieć - idź na szkolenie!

9. Uciskasz i uciskasz, a w głowie kiełkuje myśl: "Kiedy przerwać?"
- Na pewno musisz przestać po pierwszym "Auu" z ust poszkodowanego ;)
- Przerwij działania jeśli poprosi cię o to zespół karetki pogotowia. Nawet jeżeli uważasz ich za kompletnych głąbów, pozwól im się wykazać i dopuść do pacjenta.
- Jeśli poszkodowany zacznie się poruszać, kaszleć, przełykać itp. zrób sobie dziesięciosekundową przerwę, podczas której ponownie sprawdzisz oddech.
- Masz prawo się zmęczyć, ale nie masz prawa tracić przytomności i kłaść się obok poszkodowanego. Pamiętaj, że wyrażanie współczucia i więzi z poszkodowanym poprzez naśladownictwo, w tym przypadku jest bardzo niewskazane. Jeśli masz pomocników, zmieniajcie się co około dwie minuty. Jeżeli biedaczku jesteś sam i czujesz zmęczenie, przerwij działanie.

10. Ponieważ czytasz ten tekst w internecie i nie znajdziesz pod nim żadnego prawdziwego nazwiska, nie ufaj w ani jedno moje słowo!  
Idź na szkolenie i sprawdź, czy mówię prawdę! :)

-------------------
* skala Glasgow (GCS) - pozwala ocenić stan świadomości na podstawie przyznawanych punktów. 
12 pkt określa się jako umiarkowane zaburzenia przytomności.