czwartek, 22 marca 2012

Ba-lans cz.2

Poprzednia część tutaj.
* * *
- Ja to pierdzielę! - stojąc przed służbowym lustrem wyraziłem swój pogląd w sprawie nowego przydziału ratowniczych kamizelek taktycznych.
Producent tych odzieżowych gadżetów najwyraźniej miał nadwyżki materiału, które postanowił sprytnie wykorzystać uszczęśliwiając końcowych odbiorców gigantyczną, czerwoną płachtą na plecach i pod pachami. Zbyt duża kamizelka wisiała na moich ramionach niczym ojcowski płaszcz na dziecięcym wieszaczku. Fantazyjnie sterczące na boki naramienniki sprawiały, że ze zwierciadła spoglądało na mnie skrzyżowanie Mad Maxa ze szturmowcem imperium.
- No cóż... Przynajmniej upadek z wysokości mi niegroźny - pomyślałem i wyobraziłem sobie jak grzbietowy zasobnik wypełnia się powietrzem niczym spadochron albo lepiej... meteorologiczny balon.
Moje rozważania przerwał okrzyk szefa.
- I żeby nie było wątpliwości... Kto dostał przydział kamizelki, ma ją od teraz nosić!
- Ale jak? Teraz? W zimie? - parę jęków popłynęło nieśmiało w stronę szefowego gabinetu. Widać inni, mniejsi ratownicy mieli paradoksalnie większy problem niż ja.
- No i co, że w zimie?! Wykonać bez szemrania! - szef uciął dyskusję i dorzucił - Zawsze możecie nosić pod kurtką! -  tym samym dał wszystkim do zrozumienia, że on tu jest ostatecznym Christianem Dior'em ratowniczej odzieży i wyrocznią w zakresie rozpaczliwego krzyku mody.
- Pod kurtką... hmm... - w ramach testu szybko wykonałem polecenie szefa. - Nie no... rewelacja... - skrzywiłem się widząc wielki garb na własnych plecach.
- Szturmowiec imperium, Mad Max i jeszcze Quasimodo... Dajcie mi jakąś katedrę, dzwon i mogę dzwo...
Jak na życzenie rozdzwonił się telefon w dyspozytorni, a już po chwili...
- Crew, wyjazd macie!
Wskoczyłem do przedziału medycznego karetki i po krótkiej krzątaninie byłem gotowy do drogi. Kierowca ruszył z "animuszem" (czytaj: jak wariat), więc pomyślałem, że bezpieczniej będzie posadzić cztery litery na fotelu pomiędzy szafkami i zapiąć pas. Jakież było moje zdziwienie, gdy ulubione siedzisko nagle okazało się dla mnie zbyt małe.
- Co jest? Ja rozumiem, że praca w pogotowiu to głównie siedzenie, żarcie i spanie, że jest zima i tak dalej, ale żebym aż tyle przytył od ostatniego dyżuru?! Niemożliwe!
Parędziesiąt sekund trwała zacięta batalia o wygodny dosiad, aż w końcu z całych sił wbiłem swój grzbiet w przestrzeń między szafkami. I wtedy zrozumiałem. To ta gigantyczna kamizela pod kurtką. Mierzyłem ją w stacji i całkowicie o niej zapomniałem.
- Oż ty spartolony krawiecki koszmarze! - mruknąłem ze złością, walcząc tym razem o oswobodzenie się z uścisku szafek. Kiedy już wyrwałem z jarzma niewoli swoje szanowne plecy i mniej szanowną część pod plecami, natychmiast przystąpiłem do deinstalacji niepożądanej odzieży taktycznej.
Kto kiedykolwiek jechał karetką na sygnałach z kierowcą-wariatem, ten wie, że próby obnażania się w pozycji "na stojaka" mogą prowadzić do śmierci lub trwałego kalectwa (i nie są ujęte w polisie ubezpieczeniowej). Mimo oczywistego szaleństwa, podjąłem ryzyko i po paru siniakach udało mi się wyswobodzić ze znienawidzonej garderoby przymusowej. Dzięki tym przebierankom, czas dojazdu do chorego upłynął mi niepostrzeżenie. Ledwie zdążyłem odwiesić mój wielki kapok na oparcie fotela i zapiąć kurtkę, a już karetka zatrzymywała się pod wskazanym adresem.
Dziarsko wyskoczyłem z przedziału dzierżąc w dłoniach defika i torbę z tlenem.
- No to w drogę... - zakrzyknąłem, ale karcący wzrok lekarza nie pozwolił mi zrobić kroku naprzód.
- Gdzie masz kamizelkę? - wycharczał niczym Lord Viader.
- O ty zdrajco... - myślałem rozżalony wkładając kamizelę bezpośrednio na kurtkę - ...no i jak ja teraz wyglądam? Jak wyznawca księdza Natanka w czerwonym płaszczu Chrystusa Króla Polski! Cały good-looking diabli wzięli!
Niejasną obawę na temat wyglądu potwierdzały dziwne spojrzenia domowników i pacjenta, któremu na mój widok wyraźnie się pogorszyło. O ja nieszczęsny.
* * *
Po powrocie do stacji nieśmiało próbowałem storpedować kamizelkową akcję, ale ledwie zapuściwszy peryskop do gabinetu szefa, wpłynąłem na pierwszą minę i od razu poszedłem na dno.
- Szefie... ja w sprawie tych kamizelek...
BUMS!!!
- Powiedziałem, że macie nosić!
- Ale one są za duże...
- Mniejszych nie ma i nie będzie. Macie nosić takie!
- Ale...
Szef zmroził mnie nagłym spojrzeniem - A coś ty na siebie ubrał? - jego twarz wyrażała połączenie zdziwienia z obrzydzeniem.
- No kamizelkę... taktyczną... za dużą... - dodałem niepewnie.
- Kamizelka jest po to żeby w niej coś nosić, a tyś sobie z tego zrobił... ornat! - kierownik uniósł palec wskazujący w niebo i przymknąwszy oczy wyrecytował:
- Taktyczność twojej kamizelki zależy od ilości ratowniczych pierdół, które do niej wsadzisz!
- O nie... - pomyślałem z przerażeniem, gdyż przed oczami zamajaczył mi obraz turbo-ratola z wypchaną kamizelką. Tymczasem palec szefa zmienił kierunek i wskazał drzwi.
- Marsz do magazynu! - zakomenderował - Natychmiast dokonać uzupełnień!
Bul, bul, bul... Zatonąłem wlokąc się w stronę pomieszczeń magazynowych.
* * *
Migoczące światło jarzeniówek wyłowiło z mroku regały wypełnione sprzętem medycznym. Stojąc samotnie naprzeciw wielkich półek, popadłem w zadumę.
- No i co mam zapakować do tej czerwonej płachty na byka? Przecież wszystko, co mi potrzebne, mam w plecaku i karetce...
Policzyłem nieskończoną ilość kieszonek oraz schowków aktualnie pokrywających moje ciało i byłem bliski załamania nerwowego.
- No odwagi... Weź cokolwiek i wyjdź.
Pierwsza garść jednorazowych rękawiczek, niczym pierwszy, nieśmiały pocałunek dziewicy, z wolna i wstydliwie powędrowała do kamizelki... A potem, jak to u dziewic, jakoś samo poszło.
- Venflony... garstka różowych, garstka zielonych i niebieskich. No oczywiście te grubsze też obowiązkowo muszę mieć. Ulubiona staza, oklejenia, małe gaziki nasączone alkoholem...
Jeszcze nie czułem budzącego się we mnie demona, ale on tam był.
- Garstka opatrunków... nie! Dwie garstki, bo nigdy nic nie wiadomo. Folia termiczna, bandaże... dużo bandaży!! Strzykawki, igły, fiolki z solą fizjologiczną, rurki ustno-gardłowe...UAAHAHA!!! - upiorny śmiech rozpasania dźwięczał w mej głowie, kiedy pchałem wszystko do kieszonek, jak leciało, garściami i na oślep. Z każdą chwilą tego szaleństwa kamizelka pęczniała i nabierała ponętnych kształtów. Opamiętanie przyszło dopiero wtedy, gdy do ostatniej, wolnej kieszonki próbowałem na siłę zmieścić samoprzylepne elektrody COMBO od defibrylatora.
- Co ty robisz..?! - rozległ się ledwie słyszalny głos rozsądku przyduszonego setką ratowniczych gadżetów.
- Ups... No faktycznie, przesadziłem - zażenowanie i wstyd chciałem przypieczętować słynnym gestem opadania rąk, ale... nie dało się ich opuścić. Moje niewyraźne odbicie w szybie przedstawiało genetyczny mariaż tragarza telewizorów z ludzikiem Michelin...tym od opon...
- Dobra, czyli jesteś uzależniony, ale koniec wygłupów. Teraz grzecznie poodkładasz wszystko na półeczki i już nigdy do tej wstydliwej sprawy nie wrócimy. 
Drżącą ręką opróżniałem kieszenie, a każda pierdółka na wielkim regale zdawała się szeptać:
- Weź mnie, no weź mnie, przecież jestem ci w pracy niezbędnie potrzebna.
- Nie jesteś... - odpowiadałem bez przekonania, gdy kolejne garści wyposażenia powolutku lądowały na półkach
- Hmm... A może jesteś..? - jak zaczarowany przyglądałem się kolejno wyciąganym z kamizelki przedmiotom.
Niezwykle wolnym ruchem schwyciłem hipnotycznie różową gumkę ulubionej stazy, by z kieszonki odłożyć ją wprost do pudełka. Bez czułości i tkliwych pożegnań.
- Przecież jedna mi wystarczy...
Jednak staza opuścić mnie nie zamierzała i niespodziewanie stawiła opór, klinując się gdzieś pomiędzy garściami kolorowych venflonów.
- Nie utrudniaj rozstania. Wyłaź! - nieprzytomnie spojrzałem w czeluść kieszeni i mocniej szarpnąłem naciągniętą gumkę. W tej sekundzie plastikowa końcówka stazy, z przenikliwym sykiem wyleciała w powietrze i po krótkim locie strzeliła mnie prosto w oko.
- Oż ku.wa!!! - wrzasnąłem zupełnie już trzeźwo, zasłaniając ręką prawy oczodół. O dziwo, w tamtej bolesnej chwili, gdy tłukłem się po magazynowej podłodze, nie nurtowało mnie pytanie o całość własnej gałki ocznej. Moja płochliwa myśl, krążyła wokół przeczytanych niedawno wyników badań na amerykańskich paramedykach, z których ponad siedemdziesiąt procent zaraziło się jakimś choróbskiem właśnie poprzez kontakt skażonego materiału z okiem.
Prawda jakie durne myśli mogą człowieka napaść w magazynie? :)
Ból, ograniczenie widzenia spowodowane szybkim obrzękiem oraz absurdalność moich obaw spotęgowały irytację, którą zgodnie z zaleceniem biegłych psychologów, wyładowałem na (a jakże) służbowej odzieży. Jednym szarpnięciem zdjąłem z siebie znienawidzoną kamizelkę i odwróciwszy ją "do góry nogami", ze złością zacząłem wytrzepywać zawartość wszystkich kieszeni wprost na podłogę.
I na tej właśnie czynności przyłapał mnie szef.
- A co ty kurna robisz?! - zdziwił się unosząc nieco głos.
- Nie widać? - zmusiłem się do merytorycznego tonu odpowiedzi - Uzupełniam kamizelkę...
- Hmm... Potem sobie porozmawiamy o tym bajzlu... - wystękał oszołomiony sceną kierownik - ...a teraz leć, bo macie wyjazd do zawału. Zaraz..! Dokąd?! - zatrzymał mnie w pół kroku i wskazał porzuconą na podłodze kamizelkę - Zakładaj to!
Ubierając częściowo jeszcze wypchaną płachtę, spojrzałem groźnie na szefa jednym niezapuchniętym okiem i ślizgając się na rozsypanych wokół opakowaniach, wybiegłem do karetki.
* * *
"Jeśli pacjent straci przytomność i upadnie, to rodzina zaniesie go w takie miejsce, do którego trzeba będzie biegać po schodach." oraz 
"Meble w domu pacjenta zawsze poustawiane są tak, aby utrudnić wjazd noszami."
Te dwa prawa Murphiego dotyczące ratownictwa sprawdziły się również w tym przypadku.

- Panowie szybko, bo z nim coraz gorzej..! - zapłakana rodzina chorego prowadziła zespół karetki S w głąb domu.
Po chwili stanęliśmy w drzwiach mikroskopijnego pokoiku, którego powierzchnię w całości wypełniała rozłożona wersalka. Absolutnie żadnej wolnej przestrzeni, aby postawić stopę. Dosłownie ściana, łóżko (jak oni je tam wnieśli?) i znów ściana.
Na wersalce leżał mężczyzna w średnim wieku. Nogi miał ułożone tuż przy drzwiach, a jego oddalona twarz zdawała się być bielsza od pościeli, którą był niedbale okryty.
Lekarz zlustrował otoczenie i niewiele myśląc wlazł butami wprost na wersalkę.
- Halo, proszę pana... - delikatnie potarmosił mężczyznę za ramię poszukując jakichkolwiek oznak przytomności.
- Idź tam za głowę... - wskazał na mnie palcem - ...wejdź jakoś pomiędzy ten kwietnik i udrożnij go oddechowo. A ty... - lekarz zwrócił się do kierowcy - ...weź defibrylator, ciśnieniomierz, pulsoksymetr i właź na łóżko.
Szybko przeskoczyłem na drugą stronę, znacząc butami ślad na pościeli. Zanurzony w liściach jakiejś rośliny próbowałem udrożnić pacjenta i dopiero wówczas zorientowałem się, że plecak reanimacyjny został przy drzwiach. Powrót nie wchodził w grę. Z lewej zajęty lekarz, z prawej kierowca z kablami i przewodami, a w środku pacjent. Musiałbym skakać nad wszystkimi.
- Zresztą tu gdzie siedzę i tak nic więcej się nie zmieści - pomyślałem i jeszcze dokładniej starałem się utrzymać wysunięcie żuchwy.
- Długo tam jeszcze będziesz marudził? - zniecierpliwiony głos doktora sprawił, że znów wychyliłem głowę z zarośli - Wsadź mu rurkę U-G w dzioba i rób wkłucie, mierz cukier... no działaj.
- Dobrze powiedzieć... - myślałem lekko spłoszony - Plecak tam, ja tu, w lesie... skąd mam ci teraz rurkę wyczaro...
Nagle, zupełnie bezwiednie, moja ręka poszybowała w stronę kamizelki.
Kilka kieszeni pozostało wypchanych zawartością, która oparła się atakom magazynowej furii. W tej chwili tajemniczy szelest folii i papierków był dla mnie niczym obietnica raju.
- Jeeeest... - z ulgą wyciągałem na materac venflony, oklejki, zapasową stazę. I nawet rurka ustno-gardłowa się znalazła. Pełen komfort.
Jakaś niewysłowiona wdzięczność zalała me serce i sprawiła, że nim ktokolwiek zdążył się znów poirytować na moje dżunglowe zabawy, już miałem z grubsza "obrobione" wkłucie i udrożnienie. Dalsze wypadki potoczyły się bardzo szybko i sprawnie. Żałowałem jedynie, że tam, w magazynie, z kamizelki wypadło tyle "dobrości", a teraz kierowca musiał latać po łóżku "w te i wewte", by donosić mi wszelkie potrzebne rzeczy.
I z każdym jego przebiegiem na trasie plecak - wersalka, mój szacunek do taktycznej szmaty z kieszeniami wzrastał.
* * *
Kiedy ponownie stanąłem przed "świętym regałem" w magazynie, nabożeństwo uzupełniania Jakże Potrzebnej i Praktycznej Kamizelki wyglądało zupełnie inaczej niż za pierwszym razem.
Spokojnie i z głębokim rozmysłem wypełniałem poszczególne kieszenie. Tylko to, co niezbędne. Samo "must have" ratowniczych gadżetów. Krystaliczna czystość praktycznego zastosowania. Ścisła selekcja, zero tolerancji dla niepotrzebnych pierdół.
- Bo najważniejszy jest balans... - wystękałem i zatoczyłem się pod ciężarem mojej nowej przyjaciółki, kamizelki taktycznej.
-Uff... Drugi regał. Co by tu jeszcze wsadzić..?
;)

poniedziałek, 19 marca 2012

Ba-lans cz.1

Ratowanie życia, odpowiedzialność, niesienie pomocy, bla, bla, bla... No nie samym górnolotnym chlebem żyje ratownik. Czasem udaje mu się też zająć tak "przyziemnymi" sprawami jak Lans i Bauns. Nie pytajcie mnie, co ten bauns oznacza. Ja jestem człowiek "letko już starszej daty", nieco tylko wrażliwy na wpływy młodego środowiska, to mógłbym jeszcze coś w tłumaczeniu pokręcić. Słyszałem kiedyś na imprezie, jak młodzi z zapałem powtarzali w kółko:
- Stary, ale zajebisty bauns tu jest!
Mieli przy tym banany na twarzy, więc wywnioskowałem, że dobrze się bawią.
Mogą oni, może i ratownik. Od tej pory, kiedy banan gości na mej twarzy i bujam się w rytm muzyki (lub wybojów na drodze), mówię, że mam zajebisty bauns i już :)

Ale... Nie jest prostą sprawą taki prawdziwy bauns osiągnąć, bo:
"Bez lansu nie ma baunsu".
Pamiętając o tej maksymie, każdy "szanowany" ratownik stara się mieć Lans na high level, czyli:
a) mocno dopracowany speech-cloth, po naszemu "gadka-szmatka", oczywiście na temat osiągnięć w dziele ratowania ludzkiego życia;
b) odpowiedni good-look, czyli związany z branżą, odjechany ciuch oraz fachową aparycję;
c) prawidłowy flow and feeling, czyli umiejętność właściwego doboru poprzednich parametrów, najczęściej w odniesieniu do przedstawicieli płci przeciwnej.
Dopiero tak zbalansowane stosowanie Lansu podczas imprezy daje szansę na miłe towarzystwo.. no i niezły bauns :)
Niestety niewielu ratowników osiągnęło w tej kwestii prawdziwe mistrzostwo i może pochwalić się wynikami. Znakomita większość kolegów po fachu oscyluje wokół amatorstwa i żenady.
Istnieje nawet takie powiedzonko, które doskonale oddaje charakter zjawiska:
Po czym poznać ratownika na imprezie? Nie trzeba poznawać... sam powie...
Doskonałym przykładem nieprawidłowej lanserki może być mój "kolega" z dawnych lat - Reksio.
Otóż Reksio, stosując wielce amatorsko wcześniej wymienione elementy Lansu, wpadał do klubu w koszulce z napisem:
Poczuj się bezpieczna - śpij z ratownikiem
Stając na parkiecie, szybko namierzał "nieszczęsną ofiarę", a potem rozbujanym krokiem podpływał i przekrzykując muzykę nawijał gadkę:
- Cześć lala, jestem Reksio. Skaczę, nurkuję, latam i ratuję. Zatańczysz?
Trzeba uczciwie przyznać, że Reksio z grupy amatorskiej nigdy nie wyszedł i większość imprez raczej przesiedział niż przetańczył. No i pozostał moim koszmarem z młodych lat... bo kiedy szedł z nami na imprezę, to tak "ociekał" lansem, że zazwyczaj wszyscy byliśmy zmuszeni płaszczyć tyłki przy stoliku, a wokół roztaczała się kobieca pustynia. W psychologii imprez klubowych to się nazywa efekt poświaty, czy jakoś tak ;)

Zabawa, zabawą, ale potem do roboty trzeba iść.
Człowiek, który stwierdził, że w pracy ratownika nie ma miejsca na Lans... straszliwie się pomylił. Przecież większość z nas, w czasie dyżurów wybiórczo stosuje elementy Lansu, skupiając się zwłaszcza na good-lookingu. Wiecie o czym mówię..?
Tu plakietka, tam odblask na polarku lub insze świecidełko. Taki wabik na rybki ;)
Oczywiście jeśli ktoś ma żenująco niski feeling, łatwo może z tym lookingiem przesadzić. Wtedy powstaje nażelowany (po)twór w ciemnych okularach rodem z matrixa, odziany kamizelką taktyczną z toną plakietek "ratownictwo", "paramedic", "emergency" itp.
Swoją drogą... Co ludzie mają z tymi okularami przeciwsłonecznymi? Nieistotna pora roku, dzień, noc, słońce, czy deszcz. Czarne "gogle" muszą być i już! Świat ich razi, czy jak?
No kurna, nagły atak spawacza. Przyjeżdża taki medyk do wezwania, a pacjent mu się w okularach przegląda i dokonuje korekty wizażu.
- Pan ratownik się chwilkę nie rusza, bo po spaniu mam zakiślaka w prawym oku, to korzystając z lusterek se usunę...
Porażenia wzroku dostają nawet lekarze...
Z okazji ostatniej katastrofy kolejowej, na gorąco w tv wystąpił taki Stevie Wonder polskiej medycyny ratunkowej. Najwyższej Klasy Specjalista mówił o doskonałościach trwającej akcji, a w czarnych, lanserskich okularach odbijało mu się pół ekipy TVN i pani z polowym pędzlem do makijażu.
O co chodzi z tą "ciemnotą"..? Nie mam pojęcia.
Kiedyś w moje ręce wpadły procedury dla grup ratowniczo-poszukiwawczych PSP, jadących pomagać w rejony ogarnięte kataklizmem. Jeden z punktów instrukcji brzmiał: "Jeśli udzielasz wywiadu mediom, bądź kompetentny [...], podczas wypowiedzi dla telewizji zdejmij okulary przeciwsłoneczne." Można?
Może Europejska Rada Resuscytacji uwzględni ten problem i w kolejnej publikacji Wytycznych 2015 znajdziemy np taki zapis: Randomizowane badania dowiodły, że pozmierzchowe prowadzenie zaawansowanych zabiegów resuscytacyjnych w okularach przeciwsłonecznych zmniejsza liczbę reanimacji zakończonych powrotem spontanicznego krążenia i sprawia, że personel robi z siebie zwyczajnych głupków.
Ot przyszłość... A tymczasem wróćmy na własne podwórko, czyli do ratowników z hiperLansemią, ich żelu, okularków, plakietek i kamizelek wielkości TIRa...

Dawno temu, podczas mojego szpitalnego dyżuru, na izbę przyjęć wpadł taki ratowniczy Rambo.
Spodnie wpuszczone w wysokie taktyczne buciory, obowiązkowe ciemne okulary i mega-odblaskowa kamizelka, w której schowano chyba ze dwie karetki "S".
Czego tam nie było... Wypchane kieszonki i srebrny stetoskop na szyi podkreślały wagę misji pana ratownika. Latarka diagnostyczna i sześć długopisów w różnych kolorach umożliwiały rysowanie wykresów temperatury pacjenta w absolutnych ciemnościach... Kochery, peany i setka pincet pozwalały przeprowadzić operację na otwartym sercu w warunkach obniżonej grawitacji. Byłem pewny, że w kieszeni na plecach znajduje się worek na zwłoki i dmuchany respirator. Całości obrazu dopełniał groźnie błyszczący laryngoskop obstawiony kompletem rurek intubacyjnych.
- Poważna sprawa... - pomyślałem i zacząłem się rozglądać za jakimś wypadkiem masowym na terenie szpitala. Nim jednak zdążyłem wpaść w panikę, ratownik butnie wyjaśnił powód swej wizyty.
- Baczność! Mam wykonać międzyszpitalny transport pacjentki.
- Od nas z izby? - zapytałem niepewnie - Nie mamy tu nikogo w ciężkim stanie...
Ratownik zerknął w papiery i wydukał:
- Wątła Michalina, lat 84, skręcona kostka.
- Ach tak... - dławiąc się ze śmiechu wskazałem kierunek - Pani siedzi na korytarzu i czeka na was. Parametry życiowe ma w normie, ale nigdy nic nie wiadomo... - mrugnąłem okiem.
Czerwony terminator zsunął mroczne okulary na koniec nosa i dojrzawszy pacjentkę oraz śmieszność sytuacji poszedł jak niepyszny.
Posługując się językiem młodzieży: Żal.pl :)

Od tamtej chwili ratownicza kamizelka taktyczna bardzo źle mi się kojarzyła i co rusz, jakiś turbo-ratol w ciemnych okularkach te negatywne odczucia potęgował.
Na podstawie niemiłych doświadczeń opracowaliśmy nawet z kolegami pewną tezę twierdząc, że ciężar kamizelki taktycznej oraz poziom jej wypchania gadżetami jest odwrotnie proporcjonalny do ciężaru i pofałdowania mózgu właściciela.
Przez wiele lat broniłem tej teorii jak niepodległości i stroniłem od kamizelek, aż w końcu przyszła kryska na Cre(w)matyska...
...ale o tym jutro.


Zdjęcie złowione gdzieś w sieci, przedstawia (jak widać) kierowcę-ratownika dwojga języków, czworga odblasków, pięciorga plakietek... Niewykluczone, że na plecach ma naszywkę "Don't shoot paramedic" na wypadek, gdyby go na polskiej wsi goniły chłopy z siekierami ;)
(maska na twarzy i obowiązkowe okularki, to moja "litościwa" robota)

Dalsze perypetie z kamizelką i ba-lansem tutaj.