poniedziałek, 14 października 2013

Dlaczego pacjent MUSI umrzeć..?

21 powodów, dla których pacjentka MUSI umrzeć!
Studium Jednego Przypadku.

1) Bo strażak jest ZAWSZE mądrzejszy od ratownika... i lepszy! W końcu cieszy się dużym zaufaniem społecznym. Na strażaku nawet mucha nie siada, taki jest mądry! Pewnie dlatego, zamiast delikatnie postawić wrak na kołach i skorzystać z otwartych i nieuszkodzonych drzwi, on przez dziesięć minut wybija przednią szybę, tnie słupki i robi łowickie wycinanki z dachu, by w końcu wyciągnąć zza kierownicy poharataną kobietę, "za łeb, za szyję".

2) Bo lekarz z karetki S ma farmerski instynkt zbieracza... Zbieracza i zarabiacza sałaty. Instynkt tak silny, że zabija najmniejsze przejawy rozsądku i zagłusza szept, który nieśmiało szemrze pod kopułą:
"Gościu odpuść sobie te dyżury. Nie umiesz, nie wiesz, nie chce ci się uczyć... Ty się do tego po prostu nie nadajesz..."

3) Bo "kierowca medycyny", ma problemy z alfabetem i nie rozumie, że litera C jest dopiero po A i B, że najpierw walczymy o odrobinę miejsca w drogach oddechowych, potem podłączymy respirator, a dopiero później będziemy z całej siły szarpać rękawy i nogawki w celu znalezienia żyły "dobrej na wenflon".

4) Bo najbliższy szpital... o przepraszam, najbliższa umieralnia, nie ma miejsca na OIOMie i informuje o tym zespół S, dźwięcznym głosem pani anestezjolożki, rozpływającym się po podjeździe dla karetek, korytarzach szpitalnych i okolicznym osiedlu.

5) Bo sama pacjentka złośliwie, na podjeździe postanawia zaprezentować asystolię, a po dziesięciu minutach resuscytacji, jeszcze bardziej złośliwie łapie rytm z tętnem. Tym samym, zmuszając personel burdelu zwanego Izbą Przyjęć do otwarcia drzwi i wpuszczenia zespołu S.

6) Bo lekarz dyżurny Izby Przyjęć jest młodszy i mniej doświadczony od przyszłorocznych przebiśniegów i pracuje tu za karę.

7) Bo sprowadzony na pomoc, starszy i bardziej doświadczony kolega lekarza dyżurnego, zamiast zająć się badaniem i ratowaniem pacjentki, swoją cenną energię skupia na zadawaniu filozoficznych pytań w stylu: "Dlaczego właśnie do nas ją przywieźliście i dlaczego bez koca termicznego?!?"

8) Bo założenie kolejnego dostępu donaczyniowego w Izbie Przyjęć rozbija się o brak stazy.

9) Bo konsylium lekarskie stwierdza, że pierwszą czynnością po udanej resuscytacji pacjentki urazowej musi być cewnikowanie pęcherza.

10) Bo pielęgniarki, odkrywszy silne krwawienie z dróg rodnych pacjentki, koniecznie muszą nałożyć jej pampersa, tym samym wyginając (wciąż niezbadane) nogi, miednicę i tułów we wszystkich możliwych kierunkach.

11) Bo nikt nie wie, gdzie jest kabel do kardiomonitora.

12) Bo drzwi pracowni tomografii są zamknięte na głucho, a technik otwiera je po siedmiu minutach walenia pięściami, trzech telefonach i dwudziestu trzech wiąchach bluzgów

13) Bo rozpięcie pasów zabezpieczających i przeniesienie dogorywającej już (lecz wciąż uparcie żywej) pacjentki na leżankę tomografu, jest czynnością przekraczającą zdolność pojmowania zespołu lekarzy i pielęgniarek. Czynnością, którą trzeba powtarzać trzykrotnie, bo: "Ona ciągle krzywo leży"

14) Bo nikt nie przewidział, że leżanka tomografu przesuwa się w osi poziomej, a w związku z tym, stojak z respiratorem może się przewrócić.

15) Bo jedyną reakcją pani anestezjolożki na zapis monitora wskazujący akcję serca 20/min są słowa: "Zadzwońcie po księdza" i "No musimy dokończyć tomografię".

16) Bo łańcuszki, klamerki i inne złośliwie umieszczone na pacjentce metalowe ozdoby świecą się tak, że: "w tym tomografie g...o widać!"

17) Bo nikt nie wie, gdzie w pracowni tomografii są ampułki z adrenaliną, a tych z Izby Przyjęć nikt nie zabrał...

18) ...bo po co?

19) Bo przez około godzinę od przywiezienia pacjentki do szpitala, nikt nie wpada na to, aby zmierzyć jej ciśnienie, a w ciągu bez mała trzydziestominutowych prób wykonania tomografii, nikt nie sprawdza tętna. Za to wszyscy zachwycają się zapisem elektrycznej czynności serca pozbawionej odpowiedzi hemodynamicznej.

20) Bo trzeci ratownik z karetki S, patrzy na to wszystko i zaciskając coraz mocniej pięści, zastanawia się, czy obserwowane zdarzenia są jawą, czy też sennym koszmarem... Ma ochotę komuś zdrowo przypie.dolić, nie robi tego jednak, tym samym potwierdzając swe konformistyczne nastawienie do otaczającej go rzeczywistości.

21) Bo wszystkie powyższe przyczyny są mało istotne i bledną wobec arcy-filozoficznej tezy wygłoszonej w głębokiej zadumie przez lekarza systemu: "Po prostu miała kobiecina pecha..."

* * *
Faktycznie, miała pecha, że wpadła we wszystkie trybiki machiny, którą w diabelskim chichocie ironii nazwano Państwowe Ratownictwo Medyczne, że spotkała na swej ostatniej drodze nas, wszystkich razem i każdego z osobna.
A my, cóż... ciężką pracą zarobiliśmy kolejne pieniążki na "kawałek chleba", czy tam "kawałek kabrioleta" i wzruszając ramionami, poszliśmy do swoich spraw. Pójdę i ja... muszę włożyć palce, głęboko we własne gardło.

Coraz trudniej jest mi tę robotę znieść :( Z każdym, kolejnym dyżurem zmuszony jestem wkładać palce w gardziel, głębiej i głębiej. A to bardzo niebezpieczne... grozi odwodnieniem.
Ale co tam... Lepiej pooglądajmy serial o lekarzach Leśnej Góry, porozmawiajmy o matce Madzi, pokrzyczmy o kolejnych przyczynach katastrofy smoleńskiej. Póki jeszcze mamy siłę krzyczeć.
Ci, którzy przez dwie godziny umierają w zaciszu prawdziwych, szpitalnych salek, zazwyczaj nie krzyczą. Nie musimy ich oglądać ani słuchać.

--------------------
Oświadczam, że opisane powyżej studium jest w całości wytworem mojej chorej, skrzywionej zawodowo wyobraźni. Wszelkie podobieństwa do prawdziwych osób i zdarzeń są absolutnie przypadkowe. Nie zwykłem opisywać realnych sytuacji... w końcu jestem konformistą.



czwartek, 11 kwietnia 2013

W mikroskali - tom I

PROLOG
Na początku był chaos... Z jego wrzącej toni, raz po raz, wypływały afery. Niewielkie, drobne przewinienia, niedopatrzenia lub zwyczajne nieróbstwo. Wychylały swe piskliwe główki, by krótko zaistnieć na łamach lokalnych brukowców lub regionalnych telewizji, lecz po chwili znikały w powodzi większych sensacji i skandali.
I tak płynął czas, unurzany w mule, owiany smrodkiem "codziennych brudów". Aż któregoś dnia, z odmętów pomyj wynurzyła się afera-hydra. Ociekając szlamem niedomówień, nadinterpretacji i zwyczajnych kłamstw, zaczęła kąsać każdą, jadowitą głową.
Niektórzy podjęli walkę z hydrą, kosząc łby pomówień i absurdu, lecz na miejscu odciętych głów, natychmiast wyrastały kolejne dwie lub trzy...

ROZDZIAŁ 1
- Tłem tej opowieści będzie najprawdziwsza tragedia... - redaktor Zjawa pisał w służbowym notebooku z prędkością godną rasowej stenotypistki. W świetle nocnej lampki jego tańczące palce rozmywały się, tworząc bladą plamę rozlaną na czarnej klawiaturze.
- Umiera niewinne dziecko, z chorobą i cierpieniem, zawieszonym gdzieś między nocną opieką lekarską, pogotowiem ratunkowym i szpitalem. Dla jednych dramat, dla innych skandal, jeszcze inni nazwą to po prostu niewygodną codziennością...
Redaktorskie dłonie wstrzymały szaleńczy bieg po klawiszach komputera. Na krótką chwilę zawisły, jakby w oczekiwaniu na właściwą odzież dla myśli autora, by po chwili pomknąć w stronę twarzy.
Zjawa pocierał zryte bruzdami zmarszczek czoło. Pozwolił, by powieki na moment przysłoniły zmęczone oczy, a wspomnienia uleciały ku początkom tej historii.

* * *
- Pankracy Zjawa, miło mi... - redaktor ściskając dłoń ratownika starał się stworzyć korzystne wrażenie.
- Dzień dobry... - rezerwa w głosie i postawie pracownika pogotowia nie była czymś nadzwyczajnym. W świetle najświeższych doniesień medialnych i ogólnej nagonki, takie zachowanie wobec przedstawiciela poczytnej i opiniotwórczej gazety, można by uznać wręcz za szczyt neutralności.
- Pan redaktor będzie gościł w naszej stacji... - kierownik pogotowia wtrącił swoje trzy grosze, starając się wygładzić niezręczną scenę powitania
- ...przez czas jakiś. Będzie się przyglądał naszej pracy, by potem opisać w gazecie swoje spostrzeżenia.
- Wobec tego witamy na pokładzie... - ratownik skrzywił się w ni-to-uśmiechu-ni-to-przerażeniu i wykonując przepisowy "w tył zwrot" zamierzał czmychnąć jak najdalej od pismaka i jego aparatu z wielką lufą obiektywu.
- Chwileczkę... - kierownik z miną niewiniątka powstrzymał podwładnego przed ucieczką - ...rzecz w tym, że pan redaktor będzie jeździł wyłącznie w waszym zespole.
- W na... w naszym??? A dlaczego właśnie w naszym?!? - entuzjazm jaki wybrzmiał w słowach ratownika osiągnął stężenie zbliżone do beczki z prochem. Eksplozja wisiała w powietrzu.
- Widzę, że właściwie docenił pan rangę wyróżnienia dla zespołu... - kierownik niemal sylabizował poszczególne wyrazy, kładąc wyraźny akcent na "docenił" i "wyróżnienia" -...Wobec powyższego, proszę udzielić panu redaktorowi wszelkiej pomocy przy zbieraniu materiału. Zwłaszcza, że jego pobyt u nas potrwa dłużej niż jeden dyżur.
- O... - monosylobowo zdziwił się medyk. Zjawa mógłby przysiąc, że w myślach ratownik dokończył swą wypowiedź wielce nieparlamentarnym, acz dobitnym określeniem kobiet ciężko pracujących.
Wiedziony dziennikarskim instynktem, przybrał twarz szerokim uśmiechem i doprecyzował wypowiedź kierownika.
- Byle kto potrafi zbierać materiał w jeden wieczór. W moim przypadku, myślę, że miesiąc powinien wystarczyć.
- Dos... doskonale - wystękał oszołomiony ratownik, a w jego oczach pojawiły się autentyczne łzy - Wobec tego, panie Kracy...  O przepraszam, jak mam się do pana zwracać?
Redaktor Zjawa, po raz enty w myślach pozdrowił swych rodzicieli i ich pomysły nadawania imion po dziadkach.
- A co sobie będziemy "panować"? Wystarczy Kracek, ale najlepiej proszę działać jakby mnie tu w ogóle nie było...
- Tia... Na mnie wołają Crew. I z całych sił będę sobie wyobrażał, że ciebie Kracek tu nie ma... Może się spełni..? - dokończył w głębi mrocznego umysłu ratownik i pognał w zacisze pokoju, knuć niecne plany zgładzenia kolejnej setki bezbronnych pacjentów.

ROZDZIAŁ 2
Mijał dyżurowy wieczór. Siedzieli w świetlicy modląc się do płaskiego bożka z czterdziestocalowym ekranem LCD. Zjawa troskliwie pucował wielki obiektyw fotograficzny.
- Z tym chcesz jeździć? - spytał Crew zezując to na ekran, to znów w optyczną armatę.
- Muszę mieć dobre zdjęcia do materiału. - redaktor strzepnął wyimaginowany pyłek z markowego korpusu aparatu.
- Jak cię ludzie na wsi zobaczą, to nie będziesz miał ani zdjęć, ani materiału...
- ...ani głowy. - dokończył w myślach ratownik i ponownie skupił uwagę na wiadomościach.
- Mówisz..? - Zjawa krytycznym okiem zaczął ogarniać swoje narzędzie pracy. Tymczasem na ekranie telewizora pan lekarz Alfons Blamaż pieczołowicie analizował przyczyny afery z nieżyjącym dzieckiem: - Odkąd w pogotowiu jeżdżą sami ratownicy, tego typu sytuacje stają się nagminne. Po prostu ratownicy boją się jeździć do dzieci...
- UUUUU... Goń się buraku!!!
W stronę telewizora poleciały bluzgi, dwa kapcie i oryginalny klapek Kubota.
Ratownicy, wciąż klnąc, zbierali obuwie wypoczynkowe, a Pankracy ukradkiem sporządził szybką notkę na temat całego zajścia.
- Do gazety jak znalazł...

* * *
Nie dotrwali do końca wiadomości. Zjadliwe żądło ironii wygnało "jedynkę" wraz z redaktorem na wyjazd. Pędzili teraz rozjaśniając na niebiesko mroki nocy.
Zjawa z trudem wcisnął głowę w okienko szoferki.
- Daleko jedziemy? - spytał dziwnie cedząc wyrazy
- No kawałek... - mruknął Crew, widząc, że kierowca przebywa we własnym, automobilowym świecie i nie kwapi się do rozmowy.
- A co się stało... pfff... że tak szybko pędzimy?
- A dziecko ośmiomiesięczne... kaszle...
- Kaszle? To aż na sygnałach trzeba?
- Jest kaszel i jest kaszel... - wyjaśnił medyk naśladując mentorski głos pana lekarza Alfonsa Blamaża - Co zrobisz..? Z dyspozytorem nie wygrasz. Siadaj na fotelu, bo sobie nabijesz guza i mi kierownik poleci po pensji.
Redaktorska głowa zniknęła w okienku, a Crew dorzucił jeszcze przez ramię
- Zapnij pas! Będzie trochę bujać na wiejskich dróżkach!
W odpowiedzi, z przedziału medycznego dobiegło tylko zbolałe:
- Ło Jezuuu...

* * *
Weszli do domu pod wskazanym adresem. Redaktor zza pleców ratownika zdołał tylko zerknąć na dziecinę leżącą u mamy na kolanach. Na widok obcych, różowiutkie niemowlę stęknęło krzywiąc buzię w grymasie strachu i po chwili zaniosło się długim i donośnym szczekaniem.
- Wynocha... - Crew szeptem wydał zespołowi polecenie ewakuacji z pokoju, sam również wycofał się na korytarz i stojąc w drzwiach zadawał ciche pytania matce małego pacjenta.
- Co jest? Czy to zaraźliwe? - Zjawa usiłując zrozumieć dziwne postępowanie ratownika molestował kierowcę pytaniami, lecz ten bez słowa wyjaśnienia pospieszył podstawić karetkę bliżej pod drzwi.
- ...konieczne jest szybkie przewiezienie dziecka do szpitala.
Do redaktorskich uszu dobiegały strzępy rozmowy ratownika z rodzicami.
- Na pewno? Może nie trzeba do szpitala? My byśmy raczej nie chcieli jechać...
- Niestety sytuacja może się pogorszyć, dlatego bardzo proszę, spokojnie, ale w miarę sprawnie przygotować się do wyjazdu. Gdyby pani mogła jeszcze dziecku założyć to na rączkę...
Pankracy na poprzednich wyjazdach zanotował, że urządzenie, które ratownik podał matce nazywa się pulsoksymetr i służy do... (rzut oka w notes) "sprawdzenia jak się pacjentowi oddycha".
- Chodźmy... - mruknął Crew delikatnie ciągnąc redaktora za rękaw
- Za ten czas przygotujemy karetkę na małego pasażera.

* * *
Wspólnie montowali pediatryczny zestaw do tlenoterapii. Zjawa zaangażowany w instalację wężyka przy reduktorze, zasypywał ratownika pytaniami.
- Dlaczego nie zbadałeś dziecka? Nawet go nie dotknąłeś. Skąd wiesz, że trzeba szybko do szpitala? Może to jednak prawda, że boicie się dzieci?
Plączący się wokół karetki ojciec małego pacjenta, również wykazał zainteresowanie, bezceremonialnie wsadzając głowę w otwarte drzwi przedziału medycznego. W odpowiedzi Crew wysunął redaktorski, wypasiony tablet i w okienku google wystukał: "Krup u niemowląt".
- Naści, czytaj... zwłaszcza ten fragment o stresie u dziecka.

* * *
Mijały długie minuty splatające się w kwadrans. Karetka nadal stała nieruchomo przed domem, Zjawa czytał o podgłośniowym zapaleniu krtani i jego powikłaniach, niespokojny ojciec rozmawiał o czymś z kierowcą, a Crew biegał w kółko od domu do karetki, coraz wyraźniej klnąc pod nosem.
W końcu po dwudziestu minutach postoju, kolejne, nie takie już ciche "noż ku.wa mać!", wyrwało redaktora ze szponów lektury.
- Co się dzieje? Dlaczego nie jedziemy?
Ratownik z premedytacją wzmocnił głos o kilka decybeli relacjonując sytuację:
- Dziecko w betach czeka, na szczęście nie kaszle. Matka na kolanach łazi po podłodze, a nad nią starsza pani z paprotką burczy, że bez smoczka nigdzie nie pojadą. I żadna siła ich z tego domu nie wydrze!
Zbulwersowany Zjawa spojrzał na medyka i po znaczącym mrugnięciu okiem zwrócił się do stojącego tuż obok ojca.
- Niechże pan coś zrobi. Bądź pan mężczyzną. Pośpiech jest wskazany!
Zagadnięty rozłożył bezradnie ręce.
- A co ja mogę, panie..? Na teściową ni ma rady!

- Może to rzuci nieco światła na tajemnicze i skandalicznie długie czasy dojazdu karetek..? - warknął Crew i po raz nie wiadomo który poleciał do domu zrobić awanturę... cichą, aby nie stresować dziecka.

C.D.N.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Opowieść zakodowana

W hermetycznym światku medycznym istnieje pewna księga zaklęć i magii tajemnej, zwana Międzynarodową Klasyfikacją Chorób ICD-10.
Zapisane są w niej, w postaci kodów, niemal wszystkie choróbska i patologie, jakie człowiek zdołał odkryć, nazwać i sklasyfikować.
Czemu w formie kodów i po co? Nie mam pojęcia. Pewnie po to, aby taki ratownik jak ja musiał się męczyć za każdym razem wypełniając papiery ;)
Faktem jest, że Enigma (niemiecka maszyna szyfrująca z czasów drugiej wojny światowej), to przy ICD-10 mały pikuś i dziecinada. Nasza Księga Kodów jest nie do złamania!
Za jej pomocą, w sposób supertajny, można opisać, co trapi przeciętnego Kowalskiego lub... przy odrobinie alkoholu, można również pokusić się o napisanie fabularnej historyjki, która mogłaby brzmieć np. tak:

- Praca ratownika medycznego może być czasem Z56.5. - pomyślał Crew odwracając się na służbowym wyrku z boku na bok. Z całą pewnością Z56.3 wywoływały u niego chroniczne G47, w związku z czym, biedaczysko od trzech godzin usiłował zasnąć, wykonując rozpaczliwy G24.5.

Prawda, że brzmi super tajemniczo? I jakoś tak mądrzej... :)
Poniżej, tylko dla wytrwałych, cała historia opisana kodami (z rozwinięciem kodu w nawiasie, dla łatwiejszego czytania).

WSZYSTKIE KODY UŻYTE W OPOWIEŚCI SĄ AUTENTYCZNE I ZGODNE Z ICD-10, a sama opowieść "jak zwykle" zmyślona. Kto nie wierzy, niechaj sprawdzi :)

* * *
- Praca ratownika medycznego może być czasem Z56.5 (nieprzyjemna praca). - pomyślał Crew odwracając się na służbowym wyrku z boku na bok. Z całą pewnością Z56.3 (stresowe warunki pracy) wywoływały u niego chroniczne G47 (zaburzenia snu), w związku z czym, biedaczysko od trzech godzin usiłował zasnąć, wykonując rozpaczliwy G24.5 (kurcz powiek).
- F95 (tiki), F95 (tiki), F95 (tiki) - sekundnik naręcznego zegarka tikał natrętnie, odpędzając R40.0 (senność) i F05.0 (majaczenie bez otępienia).
- No jasna A00 (cholera)! Nie usnę. - pomyślał poirytowany i czując upierdliwe R20.2 (mrowienie) w pośladkach, po raz nie wiadomo już który, wykonał K56.2 (skręt jelita), D73.5 (skręt śledziony) i skręt reszty ciała w sprawnym obrocie "na drugi boczek".
- A w sumie mogło być gorzej... - dumał patrząc na ledwie majaczące w mroku puste łóżko kolegi z zespołu, u którego F43 (ostra reakcja na stres) manifestowała się jako uporczywa i niezwykle gwałtowna K59.1 (biegunka czynnościowa).
- Dwanaście godzin w kiblu... Żeby on tam E41 (wyniszczenie z niedożywienia) nie dostał... - pomyślał Crew i ryzykując S03.0 (zwichnięcie żuchwy) ziewnął przeraźliwie.
- Spać... spać... spać...
- F95 (tiki), F95 (tiki), F95 (tiki)... - dźwięki zegarka stopniowo zlewały się w kojący szum, wywołując z wolna H02.4 (opadnięcie powieki), najpierw lewej... potem prawej...
- DRRRRYYYŃŃŃŃ!!!!!! - ryk służbowego pagera poderwał drzemiącego ratownika na równe nogi
- Noż ku... M54.3 (rwa kulszowa) mać! - Crew zaklął szpetnie, gdy potknięcie o własne, niedbale porzucone obuwie spowodowało T00.8 (powierzchowne urazy obejmujące inne kombinacje okolic ciała). Czując jak ogarnia go A82 (wścieklizna) wypadł na korytarz, gdzie już czekała na niego dyspozytorka B06 (Różyczka).

B06 (Różyczka) była kobietą, którą cechowała R46.1 (dziwaczna powierzchowność osobista) pomieszana z R46.7 (gadatliwość i szczególne okoliczności utrudniające kontakt).
Jej największe życiowe R45.2 (zmartwienie) stanowiły L81.2 (piegi) oraz L81.3 (plamy o zabarwieniu kawy z mlekiem), regularnie znaczące jej niegdyś biały, służbowy fartuszek. W obliczu tych problemów, odbieranie telefonów i wysyłanie karetek było jedynie nieistotnym tłem, które dyspozytorka B06 (Różyczka) z całych sił R32 (nietrzymanie moczu).
Nic więc dziwnego, że większość ratowników nie znosiła dyżurów z dyspozytorką B06 (Różyczka) i na samą myśl o wspólnych dwunastu godzinach, wszyscy jak jeden mąż chcieli popełnić X81.0 (zamierzone samouszkodzenie przez wskoczenie lub położenie się przed ruchomy przedmiot).
W tej chwili, stojąc tuż przed dyspozytorką, Crew zaczynał żałować, że tego X81.0 nie popełnił.
- No co się tak krzywi i odsuwa jakbym ja jaki A30 (trąd) miała?!? - wrzasnęła oburzona B06 (Różyczka) i złapała się w B02 (półpasiec).
- Wyjazd macie, wyjazd macie, macie wyjazd..! - powtarzała jak najęta, demonstrując dyspozytorski F44.3 (trans i opętanie).
Ratownik wiedział, że ten F30 (epizod maniakalny) można przerwać tylko poprzez T71 (duszenie), ale nie chcąc narażać się na T63 (toksyczny efekt kontaktu z jadowitymi zwierzętami), a w szczególności na T63.0 (jad żmiji), opanował swą R45.0 (nerwowość) i udając F03 (otępienie bliżej nieokreślone) zbierał się do wyjścia.
- Ha ha ha... - szydziła dyspozytorka, a jej E65 (otyłość miejscowa /poduszeczki tłuszczowe/) trzęsły się od śmiechu.
- Jedziecie na sam koniec powiatu i to do Y91 (objawy działania alkoholu w zależności od stężenia)! Będziecie się męczyć z pijakiem pół nocy!
Crew nie odpowiadał na te prymitywne zaczepki. Stojąc w drzwiach skierował w stronę B06 (Różyczka) ponure spojrzenie i pomyślał:
- B26 (świnka).
Chciał jej jeszcze pokazać środkowy M65.3 (palec zatrzaskujący), ale ze względu na M24.6 (zesztywnienie stawu) odpuścił i pokazał jedynie D10.1 (język).
* * *
Na dworze panowała B54 (zimnica) i H26.9 (zaćma, nie określona), że oko wykol. Karetka mknęła po drodze, na spotkanie przeznaczeniu.
- Chryste Panie... - jęczał kierowca wywołując ręczne K62.4 (zaciśnięcie zwieracza) - ... chyba nie dojadę.
- Nie bądź B08.1 (mięczak zakaźny) - Crew mruknął kilka dodających otuchy słów i dokończył - Już jesteśmy na miejscu.
* * *
Barak, do którego weszli ratownicy przedstawiał, mówiąc delikatnie, Z59.1 (złe warunki mieszkaniowe)
- O matko... Syf, A53.9 (kiła, nie określona) i mogiła. - pomyślał Crew grzęznąc po kostki w starych szmatach i zbutwiałych gazetach.
- Halo! Jest tu kto?!
Gdzieś z wnętrza pomieszczenia dobiegało R06.2 (sapanie). Błysk latarki wyłowił z mroku szczegóły scenerii, rozjaśniając przyczynę wezwania. Na środku pokoju, między swoimi "skarbami" leżał dobrze ratownikom znany Antek A22 (Wąglik).

Antek regularnie podejmujący X65.0 (zamierzone zatrucie przez narażenie na alkohol) był częstym bywalcem lokalnych szpitali. U pracowników pogotowia miał również wirtualną, platynową kartę stałego pacjenta, uprawniającą go do gratisowych przejazdów kuszetką P, na terenie całego powiatu.
W ramach pakietu pan A22 (Wąglik), jako jeden z niewielu, mógł podczas podróży zgłaszać F34 (uporczywe zaburzenia nastroju) oraz G44 (inne zespoły bólu głowy).
Znana wszystkim medykom, smutna historia Antka sięgała dawnych lat, kiedy to wystawiając się na T73.1 (skutki pragnienia), pod Z63.3 (nieobecność członka rodziny), czyli żony, podjął on Z31 (postępowanie prokreacyjne) z listonoszką Haliną. Pewnie by mu się to E51.1 (beri-beri) upiekło, gdyby ich żona nie przyłapała w trakcie hmm... "lizania znaczków i bicia stempli". Owo T74.2 (nadużycie seksualne) pociągnęło za sobą Z63.5 (rozbicie rodziny przez separację i rozwód). Ponadto T98.0 (następstwa skutków wniknięcia ciała obcego przez naturalny otwór ciała) pani listonosz, spowodowały Z64.0 (problemy związane z niechcianą ciążą) i nieuchronny obowiązek alimentacyjny na rzecz Haliny und jej dzieciny.
Z59.6 (niski dochód) oraz Z63.7 (inne stresy życiowe dotykające rodzinę i gospodarstwo domowe) nieustannie wywoływały Z59.2 (niezgoda z sąsiadami, lokatorami i współwłaścicielami) a w konsekwencji Z60.2 (samotność). Właśnie dlatego Antek stosował Z72.1 (używanie alkoholu). Można by nawet rzec, że ordynarnie chlał wszystko, co mu wpadło pod rękę i poniewierało. Wódkę, wino, piwo, i T51.8 (inne alkohole), a nawet T51.9 (alkohol, nie określony) w postaci chemii gospodarczej i przemysłowo-motoryzacyjnej.

Crew zbliżył się do Antka, leżącego w pozie słuchacza płyt chodnikowych.
- Halo, panie A22 (Wąglik)! Wstajemy, raz, dwa!
Antoś mało perfekcyjnie usiłował prezentować R51 (drgawki), ale swym udawactwem nie był w stanie zwieść wyćwiczonych w boju ratowników.
- Znów symuluje... - westchnął kierowca, nadal ściskając poślady, a głośno dodał - Idę po rurę intubacyjną, bo się nam chłop udusi!
Na dźwięk słowa "intubacja", Antek natychmiast przestał się trząść i wykazując H53.1 (subiektywne zaburzenia widzenia), a także F80.0 (specyficzne zaburzenia artykulacji) oraz F80.1 (zaburzenie ekspresji mowy), wyseplenił
- Pannnnofffie do mnnnie? We szterechch?!
- Nie wygłupiaj się pan! - Crew próbował podnieść pijanego, naruszając jego tzw. przestrzeń intymną.  Czując ciężki, R19.6 (cuchnący oddech), ratownik natychmiast pożałował nieroztropnej decyzji o zbliżeniu.
A22 (Wąglik) najwyraźniej słyszał o T55 (toksyczny efekt mydeł i detergentów), gdyż całym swym jestestwem przedstawiał R.46.0 (bardzo niski poziom higieny osobistej). Szczególnie przykre dla ratowników były: R61.1 (nadmierne pocenie uogólnione), B88 (inne inwazje pasożytnicze) oraz widoczny na spodniach, w okolicy rozporka T70.4 (skutek działania płynów pod wysokim ciśnieniem).
- Po coś nas pan wezwał? - kierowca, nie wytrzymując naporu "aromatów", odstąpił na dwa kroki, usiłując z bezpiecznej odległości sporządzić wywiad.
- Pannofie, ratujjcie... - wycharczał Antek i dramatycznym gestem wskazał na rozbitą flaszkę po samogonie.
Niewątpliwie ta nagła i E86 (nadmierna utrata płynów) wyskokowych, spowodowała u niego R45.7 (stan szoku emocjonalnego i stres)
- No stłukła się... - Crew sucho skomentował te H43 (zaburzenia ciała szklistego) i przesuwając butem smętne resztki butli, dodał
- Przykro nam. Nic się nie da zrobić.
Wzburzona twarz Antosia naprzemiennie przedstawiała R23.1 (bladość) i R23.2 (zaczerwienienie).
- Trochchche szszassunku, dla hutnictwa szkła, ku... M54.3 (rwa kulszowa) twoja mać!
Antkowe R40.1 (osłupienie) oraz H05.2 (stany z wytrzeszczem) stopniowo ustępowały, a na ich miejscu pojawiły się R45.5 (wrogość), a także R45.6 (przemoc fizyczna).
- Szszłowiek ma R68.2 (suchość w ustach, nie określona) i T73.1 (skutki pragnienia), a ty bedzieszsz jego ostatni łyczek butem kopać?!
To mówiąc A22 (Wąglik), ołowianym elementem biurkowej nogi w stylu roko-koko, usiłował, stojącemu tuż obok ratownikowi, wyrównać E61.1 (niedobór żelaza).
Jedynie nabyta po starym złamaniu M21.7 (nierówna długość kończyn) pacjenta sprawiła, że ołowiany ciężarek w kształcie lwiej łapy, dosłownie o centymetry minął zaskoczoną twarz paramedyka. Niestety, w tym samym momencie łokieć pijanego Antosia usadowił się dokładnie w epicentrum ratowniczej fizjonomii, wywołując J34.2 (skrzywienie przegrody nosowej), R60.0 (obrzęk zlokalizowany) oraz G50.1 (bóle twarzy nietypowe)
- Ożżżż... Jak mogłem wykazać takie Q00.0 (bezmózgowie) - zdążył jedynie pomyśleć Crew, po czym jego system nerwowy dokonał instalacji programu R44.0 (halucynacje słuchowe) oraz najnowszej poprawki do wersji podstawowej R44.1 (halucynacje wzrokowe).
Niczym we mgle widział jak A22 (Wąglik) prezentuje F91.3 (zaburzenie opozycyjno-buntownicze) wobec wezwanych na miejsce policjantów. Tym właśnie zachowaniem nietrzeźwy pacjent naraził się na Y07.3 (nieprawidłowe traktowanie przez oficjalne władze) i w konsekwencji K00.0  (brak zębów).
Starszy posterunkowy Zbigniew Guma zwany przez kolegów z prewencji "Giętką Pałą", w swym raporcie napisał później:
"Dopiero zastosowana wobec nietrzeźwego Y35.3 (interwencja prawna z użyciem narzędzi twardych) spowodowała Z65.1 (uwięzienie i inne pozbawienie wolności)."

Tego jednak Crew już nie widział. Czując Y06 (zaniedbanie i porzucenie) oraz G51.3 (przewlekły skurcz połowy twarzy), pozwolił by otoczyła go swą opieką pani spokoju, ciemności i zapomnienia R55 (krótka utrata przytomności).

Praca ratownika medycznego może być czasem Z56.5 (nieprzyjemna praca)
Czyż nie? :)



------------------------------
P.S. Na 2014 lub 2015 rok zapowiadana jest nowa klasyfikacja chorób ICD-11. 
...żeby można było pisać jeszcze dłuższe opowieści ;)

czwartek, 7 lutego 2013

Krótki post o zabijaniu.

Noc nie chciała się skończyć. Ciemność wciąż otaczała miasto, gdy bardzo wczesnym rankiem wyjeżdżałem na kolejny dyżur. Na domiar złego, zima przypomniała sobie o swoich sezonowych obowiązkach i sypnęła obficie wielkimi płatami śniegu.
- Ale syf... - pomyślałem, patrząc na biało-szarą breję ledwie mieloną przez ciężko zapracowane na przedniej szybie wycieraczki.
- Żółwia jazda. W tym tempie może dotrę do stacji na styk... - nie zdążyłem dokończyć myśli.
Bardziej instynktownie, niż w oparciu o jakikolwiek świadomy bodziec, szarpnąłem kierownicą w prawo. Po lewej stronie auta, tuż obok mnie, coś się zakotłowało. Duża bryła srebrnego cienia przemknęła po lusterku, a pół sekundy później zobaczyłem światła samochodu tańczącego przed moją maską. Białe, czerwone, białe, czerwone, białe... Auto przestało się kręcić i stanęło w poprzek jezdni. Wszystko zamarło jakby zamrożone i tylko płatki śniegu zasypywały obraz rozmazywany dodatkowo smugą z wycieraczek.
Dopiero po chwili poczułem, że wciąż, z całej siły depczę pedał hamulca. Zwolniłem nacisk i włączyłem światła awaryjne z zamiarem podejścia do kierowcy, który o włos uniknął katastrofy.
Kiedy otwierałem drzwi, stojące przede mną auto ożyło nagle i z rykiem silnika skoczyło jak koń dźgnięty ostrogą.
- No cóż... Widać wszystko w normie. - Pomyślałem o kierowcy i jego szerokich normach zachowań na drodze. Tymczasem srebrny Ford, wstrzymywany ręcznym hamulcem wykonał pełny obrót i ruszył przed siebie, sypiąc mi w szyby zmrożoną kaszą z drogi. W błysku reflektorów zdążyłem tylko zobaczyć tylny zderzak i sporą naklejkę: "No Fear!"
Litery układały się w komunikat, jakby szydząc z moich obaw i poprzedniego przestrachu. Niema kpina nie trwała zbyt długo. Kilkanaście sekund później Ford zniknął w nocnej perspektywie drogi i kurtyny śniegu.

* * *
- Zespół "S" do wyjazdu - informował beznamiętny głos dyspozytorki.
- Wypadek na drodze krajowej, strażacy proszą o pomoc.
Pojechaliśmy.
W szarym świetle dnia, podmiejski świat wyglądał zupełnie inaczej niż kilka godzin wcześniej. Śnieg przestał padać. Biel przysypanych pól przecinała ciemna wstęga mokrej drogi, na której wyraźną plamą jaskrawiły się niebieskie błyski strażackich wozów. Tuż za nimi asfalt pokryty był całunem drobnych szczątków pojazdu, którego marki nie sposób było rozpoznać. Z daleka wyglądało to jakby ktoś czarny gorset szczodrze obsypał kryształkami swarovskiego. Błyskotki spływały po ciemnym podłożu drogi docierając aż do czerwonej plamy wsiąkającej w śnieg.
- Panie doktorze, tylko formalnie trzeba nam stwierdzić... - dowódca strażaków bezradnie rozłożył ręce i urwał zdanie wpół wypowiedziane. Bo i kończyć nie było po co.
Doktor poszedł poznać myśli kierowcy, rozbryzgane na brudnym śniegu, a moją uwagę przykuł jeden z większych kawałków jakie pozostały po niedawnym cudzie motoryzacji.
Nieznacznie ruszony butem plastik odkrył swoją tajemnicę.  
"No fe..." - tyle zostało z porannej kpiny.
- Znów się spotykamy... - pomyślałem zakrywając podeszwą fragment zderzaka - No fear, no brain, no life...



czwartek, 31 stycznia 2013

Historii łyk nieświeży

Drogi Czytelniku-Internauto. Ty, studiujący w necie medyczne poradniki, korzystający z czytników e-booków, uczestniczący w e-learningowych szkoleniach z pierwszej pomocy, oglądający na YouTube filmiki instruktażowe, od biedy sięgający po tradycyjną "papierową" książkę... Zamknij na chwilę oczy i wyobraź sobie podróż w czasie. Sto siedemdziesiąt cztery lata wstecz.

Polski nie ma. Warszawa i "okolice" należą do Królestwa Polskiego, które jest częścią Imperium Rosyjskiego. Raptem osiem lat wcześniej skończyło się powstanie listopadowe, po którym Car zacisnął mocniej Polakom pętlę na szyi i powiedział: "Żadnych marzeń panowie, żadnych marzeń".
Jest rok 1839. Za czterdzieści cztery lata, w Wiedniu powstanie pierwsze w Europie pogotowie ratunkowe, za pięćdziesiąt dwa lata pierwsze na byłych ziemiach polskich, w Krakowie.
Tymczasem w Warszawie jest ciepły, choć kapryśny czerwiec. Do wnętrza dostojnego gmachu, przez otwarte na oścież okna, wpada duszne powietrze. Spocony i czerwony jak burak Generał - Adjutant Szypow - Dyrektor Główny Prezydujący w Kommissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych, Duchowych i Oświecenia Publicznego, ociera pot z czoła i własnoręcznie pisze jedno słowo: "Zatwierdzam", a następnie składa zamaszysty podpis na oryginale dokumentu o nazwie:

WIADOMOŚCI
o
RATOWANIU OSÓB
W STANIE POZORNEJ ŚMIERCI BĘDĄCYCH, ALBO NAGŁĄ UTRATĄ ŻYCIA ZAGROŻONYCH,
UŁOŻONE
W SPOSÓB DLA KAŻDEGO PRZYSTĘPNY
PRZEZ 
RADĘ LEKARSKĄ
KRÓLESTWA POLSKIEGO
(Roztrząśnione i przyjęte na posiedzeniu ogólnem Kommissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych, Duchowych i Oświecenia Publicznego).
W
WARSZAWIE
1839.

* * *
Niedawno w moje ręce wpadła właśnie ta książka. Jest ona prawdopodobnie jednym z pierwszych, napisanych w języku polskim podręczników udzielania pomocy w stanach nagłego zagrożenia życia, przeznaczonym dla pospolitych ludzi.
Już po kilku minutach lektury, wyjaśniło mi się w głowie zagadnienie źródła tkwiących wciąż w polskim społeczeństwie zabobonów i przesądów "medycznych". Niemal wszystkie niedorzeczne pomysły na "ratowanie", jakie kiedykolwiek usłyszałem od słuchaczy na kursach, znalazły swe miejsce na kartach owej księgi. Znakiem czego, duch i tradycja w narodzie nie giną :)
Czytając, na przemian uśmiech i przerażenie gościły na mej twarzy, aż w końcu do głowy przyszedł pomysł...
Mam taki plan, aby zacytować kilka rozdziałów w cyklu artykułów pod wspólną nazwą "Historii łyk nieświeży". Niechaj inni też mają nieco radości :)

A zatem powróćmy znów do czasów w których krojona cebula była cenionym lekiem w resuscytacji, a na epilepsję mówiono "wielka choroba"...
* * *
Wstęp 
(pisownia oryginalna)

Nie rzadkie są przypadki pozornej śmierci, tudzież zdarzenia życiu zagrażające, jak najprędszej a dzielnej wymagające pomocy, w których koniecznie przyzywać trzeba spiesznie lekarza. Oczekiwanie jednak na przybycie jego, zwłaszcza na prowincyi, powiększa z każdą chwilą niebezpieczeństwo; potrzebną więc jest rzeczą, aby ile możności upowszechnić sposoby skutecznego w takich razach postępowania.
      W tym to celu Rada Lekarska podaje w niniejszem piśmie, łatwe do pojęcia przepisy, jak mają bydź ratowani:
1) Utonieni.
2) Powieszeni lub uduszeni przez ściśnienie szyi.
3) Zgorzali czyli zaczadzeni.
4) Uduszeni różnemi innemi gazami szkodliwemi.
5) Zmarznięci.
6) Od pioruna rażeni.
7) Mdlejący lub apoplexyą tknięci.
8) Mający wielką chorobę.
9) Mocno potłuczeni.
10) Oparzeni.
11) Udawieni.
12) Otruci.
13) Pokąsani przez pszczoły lub osy.
14) Pokąsani przez żmije.
15) Pokąsani przez zwierzęta wściekłe.
16) Na czarną krostę chorujący.
------------------------------------------

Który rozdział zacytować nasamprzód? :)

i jeszcze mały QUIZ:
Poniższa rycina jest o jakieś pięćdziesiąt lat starsza od cytowanej książki. Kto z Was wie, co przedstawia?




















Quiz został błyskawicznie rozwiązany przez wszystkowiedzących internautów :)
Rycina z XVIII wieku, przedstawia resuscytację topielca, polegającą na wdmuchiwaniu w odbyt dymu tytoniowego.
1775 r. Krótka informacya do ożywienia utonionych ludzi:
"Trzeba utonionemu dmuchać, albo naylepiey wpuścić dym od tytuniu w zadek przez obróconą lulkę, albo przez inszą do tego sposobu rureckę, albo też przez inszy zdatny na to wynaleziony instrument"

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Hodowcy...

Pierwszy wpis w nowym roku, a ja tu wyjeżdżam z trudnym i niewdzięcznym tematem...
No ale nikt nie mówił, że zawsze będzie miło i wesolutko.

* * *
Właśnie mija jedenasty rok od łódzkiej afery "łowców skór". Jedenaście lat smrodu, który od "medycznych" kanalii rozniósł się po całym kraju i wsiąkł w pogotowiane środowisko tak głęboko, że ciężko go było czymkolwiek wywabić.
Ileż to razy słyszałem epitety porównujące mnie do tych morderców. Ileż razy z ludzkich ust padało kąśliwe "panowie, a macie Pavulon?" Ile razy półprzytomny pacjent nie chciał jechać karetką w obawie, że go "zaciukamy" jakimś zastrzykiem...
Początkowo takie incydenty wywoływały u mnie prawdziwe ataki furii, lecz z biegiem czasu poziom adrenaliny spadał, gniew malał i pozostawało tylko naiwne poczucie krzywdy.
- W końcu im się znudzi, kiedyś wreszcie zapomną, albo ja się przyzwyczaję...- myślałem po każdej awanturze z pacjentem lub jego rodziną, gdzie w rozpalonych umysłach leki zwiotczające lały się strumieniami, a źli ratownicy darli skórę z jeszcze żywego człowieka.
I rzeczywiście. Z roku na rok, tego typu ekscesów było coraz mniej. Coraz ciszej padało straszne słowo "Pavulon", a ja coraz rzadziej w ludzkich oczach widziałem zniekształcone, własne odbicie ratownika-bandyty.
Pewien filozof powiedział kiedyś, że wszystko płynie, przemija, a świat się zmienia jak noc i dzień. I oto zdaje się, że po czarnych mrokach ludzkich niechęci i obaw, nastał świt, a za nim nadejdzie dzień pełen zmian... Tylko jeśli te zmiany mają iść w takim kierunku, to ja już chyba wolę tkwić w ciemnościach i wysłuchiwać o łowcach skór... ale do rzeczy.

* * *
Jest kilka "magicznych" momentów w mojej małej stacyjce pogotowia na "końcu świata", które wywołują u mnie uczucie niepokoju, fachowo nazywane "uciskiem w dołku" (przy czym nie należy dociekać, o który dołek tu się dokładnie rozchodzi). Te czarodziejskie chwile można zgrubnie podzielić na dwie grupy:
- gastryczne (np. zamówiony na szybko obiad w gospodzie był niezbyt świeży)
- zawodowe (np. karetka S wyjechała na daleką trasę, a ja teraz jestem "na kolejce")

To był właśnie ten czas, kiedy z uciśniętym dołkiem prowadziłem wzmożoną  okupację (sic) strefy pogotowianych sanitariatów. Jak przez mgłę, usłyszałem dzwonek alarmowego telefonu, a potem tupot nóg zespołu S.
- Eska pojechała, czyli cały powiat mój... - pomyślałem przystępując do zdecydowanej pacyfikacji wrogich kultur flory bakteryjnej.
W samą porę...
Chwilę później już siedziałem w karetce podstawowej i wraz z kierowcą gnaliśmy w zasypane śniegiem "nieznane".
- Pogotowie zgłoś się dla zespołu P! - schwyciłem mikrofon w celu ustalenia powodu, dla którego tak gwałtownie zostałem wyrwany z królestwa kafelków i wodogrzmotów.
- Zgłaszam się... - zaszumiał głos dyspozytorki
- Pani Steniu, do czego właściwie jedziemy, bo nie dała nam pani karty?
- Nie dałam karty, bo macie daleką trasę, a tam silna duszność jest i utrata przytomności...
- A ile lat ma ta duszność? - zapytałem, czując jak kolejny "dołek" ogarnia fala ucisku
- Osiemdziesiąt sześć... - głośnik prychał i strzelał protestując wobec coraz słabszej jakości połączenia.
- Tiaa... - mruknął kolega zza kierownicy - ...a kilometrów do tej duszności mamy tak przez pół. Czterdzieści parę... Możemy nie zdążyć... - warknął pod nosem i depnął mocniej na gaz.
Po paru chwilach szalonej jazdy, rozstaliśmy się z główną drogą, odśnieżoną po japońsku (jako-tako) i skręciliśmy w coś, co latem można było nazwać duktem. Niestety zima sprawiła, że jakiekolwiek nazewnictwo związane z przejezdnością, ruchem i przemieszczaniem było nieadekwatne, a nawet zupełnie pozbawione sensu.
Kilka minut później impet naszej podróży zdecydowanie zmalał, dzięki czemu mogłem rozmasować mięśnie dłoni kurczowo zaciśniętej na "cykor-łapce". Koła żałośnie zamieliły w śniegu i lodzie, a ja, przestawszy klepać "Zdrowaś Marie", byłem wreszcie zdolny do prostej konwersacji.
- Czemu nie jedziemy? - nieopatrznie palnąłem najgłupsze pytanie, jakie zimą można zadać kierowcy karetki.
- Bo musisz wysiąść i mnie popchnąć... - kolega oddał celny strzał, powodując moją ewakuację z szoferki.
Po odbyciu kary za stawianie debilnych pytań, ociekając śniegiem, lodem i wodą, powróciłem na swoje miejsce, a karetka wolno i majestatycznie potoczyła się w dalszą "drogę". Mijały długie minuty, sprawiając, że moje nadzieje na skuteczne "cokolwiek" malały wprost proporcjonalnie do ucisku w wielu "dołkach" całego ciała.
Wreszcie wjechaliśmy na całkiem spore podwórze "domku pod lasem". Powitał nas sznurek sześciu aut, zaparkowanych pod specjalną wiatą i komitet kilku panów z tradycyjnym "Co ku.wa tak długo?" na ustach.
Pełen najgorszych obaw, złapałem plecak reanimacyjny i wpadłem do wnętrza domu.
Ludzi jak mrówków, normalnie zlot rodzinny... i wszyscy zaaferowani. Pod świętymi obrazami, na tapczanie leży drobniutka starowinka. Głowa odwrócona w stronę ściany, siwe, rzadkie włosy rozrzucone na mokrej poduszce. Wystarcza mi jedno spojrzenie i już wiem, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili, choć wcale nie jest powiedziane, że zdążymy i, że ta "ostatnia chwila" zaraz nie nadejdzie...
Otwieram plecak, wyciągając stetoskop, ciśnieniomierz, pulsoksymetr oraz całą resztę gadżetów i wtedy wali pierwszy piorun:
- Panie doktorze... - kobieta w średnim wieku wychodzi przed szereg całej rodziny i sąsiadów - ...może by pan dał jakiś zastrzyk, coby mamusia sobie w spokoju umarła..?
- Słu... słucham? - jedyne słowo, na jakie było mnie w tej chwili stać, wyrwało się z moich ust na raty i spadło na drewnianą podłogę, gdzieś między mną a tymi posępnymi twarzami.
- No zastrzyk... żeby umarła - powtórzyła z naciskiem córunia.
- Proszę pani... - powoli odzyskiwałem mowę - ...po pierwsze, jesteśmy zespołem ratowniczym, nie ma z nami lekarza. A po drugie, my nie dajemy zastrzyków na umieranie...
- Łeee... - kobieta machnęła ręką i pogardliwie wydęła usta - ...jak ratownicy, to oni nic nie mogą. My chcieli, żeby lekarz przyjechał.
- No coś tam jednak możemy... - powiedziałem, zakładając pacjentce maskę z tlenem - ...i spróbujemy zrobić tak, coby mamusia jednak przeżyła - dokończyłem ironicznie.
Chwilę później dotarło do mnie, że moja wypowiedź mogła być przedwczesną i czczą przechwałką, gdyż starsza pani była niczym smartfon pewnej sieci komórkowej - wszystkomająca.
Kolejne badania, pomiary i kolejne złe wieści. Pacjentka głęboko nieprzytomna. Ciśnienie 230/130, w płucach obrzęk i gra cała orkiestra, saturacja bezczelnie nisko, gorączka 40 stopni (przynajmniej tyle wskazał nasz debilny, elektroniczny termometr), glukoza ponad 300 mg%, w EKG obniżki mogące świadczyć o niedokrwieniu serca.
Kierowca zaczął nabierać zlecone leki, a ja usiłując wbić wenflon w odwodnioną tkankę, rzucałem za plecy pytania do rodziny:
- Od kiedy tak się dzieje?
- A od rana...
- Czemu dopiero na noc wzywacie pogotowie?
- A bo się męczy tyle czasu...
- Na co pani się leczy? Jakie lekarstwa przyjmuje?
- Na nic się nie leczy...
- Jak to na nic? Nigdy? - walczę z żyłą, która pod naciskiem igły pęka, tworząc fioletowy balon pod skórą.
- No kiedyś tam była u lekarza, ale powiedział, że nerki zepsute, ten... no... mocznik bardzo wysoki i że mama pociągnie maksymalnie ze dwa tygodnie.
- Przynieść mi karty ze szpitala, papiery od lekarzy, cokolwiek, co pani miała... - butami wskoczyłem na mokre od potu prześcieradło, aby dostać się do drugiej ręki. W tej sekundzie u pacjentki wystąpiły gwałtowne drgawki.
- Nabierz mi relanium... - poprosiłem kolegę i przytrzymując kolanem drgającą rękę, wbiłem igłę w ledwie widoczne naczynie.
- Panie, gdzie ja tera znajdę te papiery..?
- Proszę iść i poszukać! - podniosłem głos i jednocześnie, z zadowoleniem zauważyłem, że założony wenflon jest drożny, a żyła nie pękła. - Dajemy leki... - sapnąłem do kierowcy, aby podał mi komplet strzykawek.
Gdzieś przy drzwiach zrobił się ruch i do pomieszczenia weszli kolejni ludzie.
- I co? - pytali półgłosem.
- A bo ja wiem, co? - odburknęła kobieta, przewalając szafki w poszukiwaniu dokumentów - Przyjechali, zastrzyku nie chcieli dać, a teraz robią coś z mamą i nic nam nie chcą powiedzieć...
Widząc, że drgawki powoli ustępują, a saturacja pod tlenem wzrasta, podniosłem głowę i podjąłem próbę wyjaśnienia rodzinie sytuacji w jakiej wszyscy się znaleźliśmy.
- Proszę państwa, stan pacjentki w tej chwili jest bardzo ciężki i nie mamy stu procent pewności, co go wywołało.
Kierowca szybko uwinął się przy karetce i już wjeżdżał do izby z noszami, tymczasem ja kontynuowałem wyjaśnienia.
- Pani ma tyle złych wyników, że trudno mi powiedzieć, co z czego się bierze. Jedno jest pewne, musimy jak najszybciej jechać do szpitala.
I tu walnął kolejny piorun.
- Do szpitala..? - stęknęła zniesmaczona córka - A czy my możemy nie wyrazić zgody?
- Przepraszam... Nie wyrazić zgody na co? - zaskoczenie sprawiło, że odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- No na ten szpital... My byśmy chcieli, żeby sobie mamusia umarła tu.
Na krótką chwilę mnie zamurowało.
- Czy pacjentka jest ubezwłasnowolniona? - zapytałem czując wzrastającą złość.
- Co? - kobieta nierozumnie zamrugała oczami.
- Czy macie od sądu dokument, że możecie decydować za matkę?
- Nie mamy... - wtrącił się nieco starszy mężczyzna - ...ale my są jej dzieci, to chyba mamy prawo decydować.
- Otóż właśnie nie. Gdyby pacjentka była przytomna, sama podjęłaby decyzję, a tak... zabieramy ją do szpitala.
- Ale my chcieli, żeby matka tutaj umarła..!
- To po co wzywaliście karetkę?
- No żeby ten zastrzyk... żeby w spokoju...
- Proszę mi dać te papiery... - powiedziałem chłodno do kobiety, która wreszcie wyciągnęła plik dokumentów z torebki. Ludzie, opamiętajcie się. My nie dajemy zastrzyków na umieranie!

Drzwi karetki zamknęły się, a ja westchnąłem, w duchu obliczając szanse na powodzenie całej akcji
- Ponad czterdzieści kilosów przez śnieg... Nie wiem, czy dowieziemy?
Zapiąłem kroplówkę, podpiąłem wszystkie kable przygotowując pacjentkę do monitorowania w czasie jazdy i ruszyliśmy.
Nie było źle... Leki zaczęły działać. Drgawki nie powracały, ciśnienie spadło do akceptowalnych granic. Serce zwolniło szalony bieg, a oddech stał się wydolny i spokojniejszy. Nawet przytomność powoli się poprawiała, o czym świadczyła narastająca stopniowo reakcja na bodźce zewnętrzne.
Pokrzepiony tymi parametrami, przystąpiłem do lektury pliku dokumentów medycznych pacjentki i wtedy w jęk syreny wbił się mój brzydki okrzyk
- Noż ku.wa mać!!!
Spomiędzy ogólnie złych wyników badań laboratoryjnych wypadło, wystawione przed miesiącem skierowanie do szpitala oraz zlecenie na transport karetką POZ. Widocznie dzieci i wnuczęta lepiej wiedziały, co dla mamy dobre...
A tu jak na złość, dowieźliśmy pacjentkę do szpitala żywą i w relatywnie niezłym stanie.
Właśnie kończyłem wypełniać dokumenty przekazania i kompletowałem od izbowego lekarza pieczątki oraz autograf, kiedy na podjazd wtoczyła się kawalkada samochodów. Wysiadła z nich chyba cała Addams Family raźno gnając do izby przyjęć.
Trzeci piorun strzelił, kiedy wracałem już do karetki. Zza domykających się z szumem izbowych drzwi doleciał do mnie głos znanej już córki:
- Bo my byśmy chcieli mamę wypisać na własne żądanie...
Lekarski krzyk zlał się z odgłosem zapalanego silnika. Wracaliśmy do stacji, byle dalej od tej makabreski, a w mojej głowie kołatało pytanie bez odpowiedzi
- Skoro nas wołają "łowcy skór", to jak nazwać taką rodzinkę? Skór hodowcy, czy po prostu skór wysyny? Ręce opadają...