Pierwszy wpis w nowym roku, a ja tu wyjeżdżam z trudnym i niewdzięcznym tematem...
No ale nikt nie mówił, że zawsze będzie miło i wesolutko.
* * *
Właśnie mija jedenasty rok od łódzkiej afery "łowców skór". Jedenaście lat smrodu, który od "medycznych" kanalii rozniósł się po całym kraju i wsiąkł w pogotowiane środowisko tak głęboko, że ciężko go było czymkolwiek wywabić.
Ileż to razy słyszałem epitety porównujące mnie do tych morderców. Ileż razy z ludzkich ust padało kąśliwe
"panowie, a macie Pavulon?" Ile razy półprzytomny pacjent nie chciał jechać karetką w obawie, że go "zaciukamy" jakimś zastrzykiem...
Początkowo takie incydenty wywoływały u mnie prawdziwe ataki furii, lecz z biegiem czasu poziom adrenaliny spadał, gniew malał i pozostawało tylko naiwne poczucie krzywdy.
- W końcu im się znudzi, kiedyś wreszcie zapomną, albo ja się przyzwyczaję...- myślałem po każdej awanturze z pacjentem lub jego rodziną, gdzie w rozpalonych umysłach leki zwiotczające lały się strumieniami, a źli ratownicy darli skórę z jeszcze żywego człowieka.
I rzeczywiście. Z roku na rok, tego typu ekscesów było coraz mniej. Coraz ciszej padało straszne słowo "Pavulon", a ja coraz rzadziej w ludzkich oczach widziałem zniekształcone, własne odbicie ratownika-bandyty.
Pewien filozof powiedział kiedyś, że wszystko płynie, przemija, a świat się zmienia jak noc i dzień. I oto zdaje się, że po czarnych mrokach ludzkich niechęci i obaw, nastał świt, a za nim nadejdzie dzień pełen zmian... Tylko jeśli te zmiany mają iść w takim kierunku, to ja już chyba wolę tkwić w ciemnościach i wysłuchiwać o łowcach skór... ale do rzeczy.
* * *
Jest kilka "magicznych" momentów w mojej małej stacyjce pogotowia na "końcu świata", które wywołują u mnie uczucie niepokoju, fachowo nazywane "uciskiem w dołku" (przy czym nie należy dociekać, o który dołek tu się dokładnie rozchodzi). Te czarodziejskie chwile można zgrubnie podzielić na dwie grupy:
- gastryczne (np. zamówiony na szybko obiad w gospodzie był niezbyt świeży)
- zawodowe (np. karetka S wyjechała na daleką trasę, a ja teraz jestem "na kolejce")
To był właśnie ten czas, kiedy z uciśniętym dołkiem prowadziłem wzmożoną okupację (sic) strefy pogotowianych sanitariatów. Jak przez mgłę, usłyszałem dzwonek alarmowego telefonu, a potem tupot nóg zespołu S.
- Eska pojechała, czyli cały powiat mój... - pomyślałem przystępując do zdecydowanej pacyfikacji wrogich kultur flory bakteryjnej.
W samą porę...
Chwilę później już siedziałem w karetce podstawowej i wraz z kierowcą gnaliśmy w zasypane śniegiem "nieznane".
- Pogotowie zgłoś się dla zespołu P! - schwyciłem mikrofon w celu ustalenia powodu, dla którego tak gwałtownie zostałem wyrwany z królestwa kafelków i wodogrzmotów.
- Zgłaszam się... - zaszumiał głos dyspozytorki
- Pani Steniu, do czego właściwie jedziemy, bo nie dała nam pani karty?
- Nie dałam karty, bo macie daleką trasę, a tam silna duszność jest i utrata przytomności...
- A ile lat ma ta duszność? - zapytałem, czując jak kolejny "dołek" ogarnia fala ucisku
- Osiemdziesiąt sześć... - głośnik prychał i strzelał protestując wobec coraz słabszej jakości połączenia.
- Tiaa... - mruknął kolega zza kierownicy - ...a kilometrów do tej duszności mamy tak przez pół. Czterdzieści parę... Możemy nie zdążyć... - warknął pod nosem i depnął mocniej na gaz.
Po paru chwilach szalonej jazdy, rozstaliśmy się z główną drogą, odśnieżoną po japońsku (jako-tako) i skręciliśmy w coś, co latem można było nazwać duktem. Niestety zima sprawiła, że jakiekolwiek nazewnictwo związane z przejezdnością, ruchem i przemieszczaniem było nieadekwatne, a nawet zupełnie pozbawione sensu.
Kilka minut później impet naszej podróży zdecydowanie zmalał, dzięki czemu mogłem rozmasować mięśnie dłoni kurczowo zaciśniętej na "cykor-łapce". Koła żałośnie zamieliły w śniegu i lodzie, a ja, przestawszy klepać "Zdrowaś Marie", byłem wreszcie zdolny do prostej konwersacji.
- Czemu nie jedziemy? - nieopatrznie palnąłem najgłupsze pytanie, jakie zimą można zadać kierowcy karetki.
- Bo musisz wysiąść i mnie popchnąć... - kolega oddał celny strzał, powodując moją ewakuację z szoferki.
Po odbyciu kary za stawianie debilnych pytań, ociekając śniegiem, lodem i wodą, powróciłem na swoje miejsce, a karetka wolno i majestatycznie potoczyła się w dalszą "drogę". Mijały długie minuty, sprawiając, że moje nadzieje na skuteczne "cokolwiek" malały wprost proporcjonalnie do ucisku w wielu "dołkach" całego ciała.
Wreszcie wjechaliśmy na całkiem spore podwórze "domku pod lasem". Powitał nas sznurek sześciu aut, zaparkowanych pod specjalną wiatą i komitet kilku panów z tradycyjnym "Co ku.wa tak długo?" na ustach.
Pełen najgorszych obaw, złapałem plecak reanimacyjny i wpadłem do wnętrza domu.
Ludzi jak mrówków, normalnie zlot rodzinny... i wszyscy zaaferowani. Pod świętymi obrazami, na tapczanie leży drobniutka starowinka. Głowa odwrócona w stronę ściany, siwe, rzadkie włosy rozrzucone na mokrej poduszce. Wystarcza mi jedno spojrzenie i już wiem, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili, choć wcale nie jest powiedziane, że zdążymy i, że ta "ostatnia chwila" zaraz nie nadejdzie...
Otwieram plecak, wyciągając stetoskop, ciśnieniomierz, pulsoksymetr oraz całą resztę gadżetów i wtedy wali pierwszy piorun:
- Panie doktorze... - kobieta w średnim wieku wychodzi przed szereg całej rodziny i sąsiadów - ...może by pan dał jakiś zastrzyk, coby mamusia sobie w spokoju umarła..?
- Słu... słucham? - jedyne słowo, na jakie było mnie w tej chwili stać, wyrwało się z moich ust na raty i spadło na drewnianą podłogę, gdzieś między mną a tymi posępnymi twarzami.
- No zastrzyk... żeby umarła - powtórzyła z naciskiem córunia.
- Proszę pani... - powoli odzyskiwałem mowę - ...po pierwsze, jesteśmy zespołem ratowniczym, nie ma z nami lekarza. A po drugie, my nie dajemy zastrzyków na umieranie...
- Łeee... - kobieta machnęła ręką i pogardliwie wydęła usta - ...jak ratownicy, to oni nic nie mogą. My chcieli, żeby lekarz przyjechał.
- No coś tam jednak możemy... - powiedziałem, zakładając pacjentce maskę z tlenem - ...i spróbujemy zrobić tak, coby mamusia jednak przeżyła - dokończyłem ironicznie.
Chwilę później dotarło do mnie, że moja wypowiedź mogła być przedwczesną i czczą przechwałką, gdyż starsza pani była niczym smartfon pewnej sieci komórkowej - wszystkomająca.
Kolejne badania, pomiary i kolejne złe wieści. Pacjentka głęboko nieprzytomna. Ciśnienie 230/130, w płucach obrzęk i gra cała orkiestra, saturacja bezczelnie nisko, gorączka 40 stopni (przynajmniej tyle wskazał nasz debilny, elektroniczny termometr), glukoza ponad 300 mg%, w EKG obniżki mogące świadczyć o niedokrwieniu serca.
Kierowca zaczął nabierać zlecone leki, a ja usiłując wbić wenflon w odwodnioną tkankę, rzucałem za plecy pytania do rodziny:
- Od kiedy tak się dzieje?
- A od rana...
- Czemu dopiero na noc wzywacie pogotowie?
- A bo się męczy tyle czasu...
- Na co pani się leczy? Jakie lekarstwa przyjmuje?
- Na nic się nie leczy...
- Jak to na nic? Nigdy? - walczę z żyłą, która pod naciskiem igły pęka, tworząc fioletowy balon pod skórą.
- No kiedyś tam była u lekarza, ale powiedział, że nerki zepsute, ten... no... mocznik bardzo wysoki i że mama pociągnie maksymalnie ze dwa tygodnie.
- Przynieść mi karty ze szpitala, papiery od lekarzy, cokolwiek, co pani miała... - butami wskoczyłem na mokre od potu prześcieradło, aby dostać się do drugiej ręki. W tej sekundzie u pacjentki wystąpiły gwałtowne drgawki.
- Nabierz mi relanium... - poprosiłem kolegę i przytrzymując kolanem drgającą rękę, wbiłem igłę w ledwie widoczne naczynie.
- Panie, gdzie ja tera znajdę te papiery..?
- Proszę iść i poszukać! - podniosłem głos i jednocześnie, z zadowoleniem zauważyłem, że założony wenflon jest drożny, a żyła nie pękła. - Dajemy leki... - sapnąłem do kierowcy, aby podał mi komplet strzykawek.
Gdzieś przy drzwiach zrobił się ruch i do pomieszczenia weszli kolejni ludzie.
- I co? - pytali półgłosem.
- A bo ja wiem, co? - odburknęła kobieta, przewalając szafki w poszukiwaniu dokumentów - Przyjechali, zastrzyku nie chcieli dać, a teraz robią coś z mamą i nic nam nie chcą powiedzieć...
Widząc, że drgawki powoli ustępują, a saturacja pod tlenem wzrasta, podniosłem głowę i podjąłem próbę wyjaśnienia rodzinie sytuacji w jakiej wszyscy się znaleźliśmy.
- Proszę państwa, stan pacjentki w tej chwili jest bardzo ciężki i nie mamy stu procent pewności, co go wywołało.
Kierowca szybko uwinął się przy karetce i już wjeżdżał do izby z noszami, tymczasem ja kontynuowałem wyjaśnienia.
- Pani ma tyle złych wyników, że trudno mi powiedzieć, co z czego się bierze. Jedno jest pewne, musimy jak najszybciej jechać do szpitala.
I tu walnął kolejny piorun.
- Do szpitala..? - stęknęła zniesmaczona córka - A czy my możemy nie wyrazić zgody?
- Przepraszam... Nie wyrazić zgody na co? - zaskoczenie sprawiło, że odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- No na ten szpital... My byśmy chcieli, żeby sobie mamusia umarła tu.
Na krótką chwilę mnie zamurowało.
- Czy pacjentka jest ubezwłasnowolniona? - zapytałem czując wzrastającą złość.
- Co? - kobieta nierozumnie zamrugała oczami.
- Czy macie od sądu dokument, że możecie decydować za matkę?
- Nie mamy... - wtrącił się nieco starszy mężczyzna - ...ale my są jej dzieci, to chyba mamy prawo decydować.
- Otóż właśnie nie. Gdyby pacjentka była przytomna, sama podjęłaby decyzję, a tak... zabieramy ją do szpitala.
- Ale my chcieli, żeby matka tutaj umarła..!
- To po co wzywaliście karetkę?
- No żeby ten zastrzyk... żeby w spokoju...
- Proszę mi dać te papiery... - powiedziałem chłodno do kobiety, która wreszcie wyciągnęła plik dokumentów z torebki. Ludzie, opamiętajcie się. My nie dajemy zastrzyków na umieranie!
Drzwi karetki zamknęły się, a ja westchnąłem, w duchu obliczając szanse na powodzenie całej akcji
- Ponad czterdzieści kilosów przez śnieg... Nie wiem, czy dowieziemy?
Zapiąłem kroplówkę, podpiąłem wszystkie kable przygotowując pacjentkę do monitorowania w czasie jazdy i ruszyliśmy.
Nie było źle... Leki zaczęły działać. Drgawki nie powracały, ciśnienie spadło do akceptowalnych granic. Serce zwolniło szalony bieg, a oddech stał się wydolny i spokojniejszy. Nawet przytomność powoli się poprawiała, o czym świadczyła narastająca stopniowo reakcja na bodźce zewnętrzne.
Pokrzepiony tymi parametrami, przystąpiłem do lektury pliku dokumentów medycznych pacjentki i wtedy w jęk syreny wbił się mój brzydki okrzyk
- Noż ku.wa mać!!!
Spomiędzy ogólnie złych wyników badań laboratoryjnych wypadło, wystawione przed miesiącem skierowanie do szpitala oraz zlecenie na transport karetką POZ. Widocznie dzieci i wnuczęta lepiej wiedziały, co dla mamy dobre...
A tu jak na złość, dowieźliśmy pacjentkę do szpitala żywą i w relatywnie niezłym stanie.
Właśnie kończyłem wypełniać dokumenty przekazania i kompletowałem od izbowego lekarza pieczątki oraz autograf, kiedy na podjazd wtoczyła się kawalkada samochodów. Wysiadła z nich chyba cała Addams Family raźno gnając do izby przyjęć.
Trzeci piorun strzelił, kiedy wracałem już do karetki. Zza domykających się z szumem izbowych drzwi doleciał do mnie głos znanej już córki:
- Bo my byśmy chcieli mamę wypisać na własne żądanie...
Lekarski krzyk zlał się z odgłosem zapalanego silnika. Wracaliśmy do stacji, byle dalej od tej makabreski, a w mojej głowie kołatało pytanie bez odpowiedzi
- Skoro nas wołają "łowcy skór", to jak nazwać taką rodzinkę? Skór hodowcy, czy po prostu skór wysyny? Ręce opadają...