sobota, 27 grudnia 2014

Moja mała hipotermia cz.2

Poprzednia część TUTAJ

Teraz już było całkiem jasne, że kilkadziesiąt metrów przed nami, w sporym zagłębieniu terenu, leży rozbity samochód. Nad krawędź rowu wystaje tylko jedno koło, ale kąt pod jakim jest ułożone nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Cała niewidoczna reszta też tam musi być. Czy są jacyś ranni? Ilu? Żyją?
- Co robimy? - zapytał kierowca nie zmieniając prędkości jazdy.
To było dobre pytanie i spory dylemat. Z jednej strony wypadek komunikacyjny z nieznaną liczbą poszkodowanych, z drugiej pacjentka na pokładzie, z podejrzeniem udaru mózgu i wskazaniem do szybkiej hospitalizacji.
- Wezwać drugą karetkę i jechać dalej? - szybko analizowałem sytuację - Przy normalnych warunkach pogodowych, piętnaście, może dwadzieścia minut jazdy na sygnałach. Jeśli tam są jacyś ludzie, to raczej nie mają szans doczekać.
Zerknąłem w stronę przytomnej pacjentki, ciągle usiłującej zdjąć z palca klips pulsoksymetru.
- Zatrzymaj się... - rzuciłem komendę w okienko szoferki - ...Pójdę zobaczyć, a ty powiadom dyspozytornię, niech wyślą straż i policję. Potem przejdź na tył i pilnuj pacjentki.
Podszedłem do bocznych drzwi i szarpnąłem za klamkę. Na zewnątrz, droga wciąż przesuwała się pod kołami ambulansu.
- No stój! - wrzasnąłem do kierowcy.
- Przecież stoję! - odkrzyknął i wsadził głowę pod kierownicę, aby upewnić się, że stopa tkwi na hamulcu. Auto nadal sunęło po lodzie.
- OK. Czyli desant... Jak za dawnych, harcerskich lat! - w ułamku sekundy przypomniały mi się gówniarskie zabawy, skoki z jadącej ciężarówki i pociągu zwalniającego na zakręcie w lesie. Szkoda, że w niepamięć poszły lekcje fizyki i zasady dynamiki pana Newtona.
Ledwie opuściłem jadący pojazd i moje stopy dotknęły podłoża, już wiedziałem, że przyjdzie mi zapłacić za braki w wykształceniu. Nogi same jakoś pojechały w kierunku oddalającej się karetki, a resztę załatwiła grawitacja. Przywaliłem o lód, aż jęknęło.
- O ku.waaa! - wrzasnąłem, czując jak zimna tafla liże mnie po gołych nerkach wystających spod podwiniętej kurtki. Próba szybkiego poderwania ciała spełzła na niczym. Wijąc się na zalodzonej drodze, musiałem wyglądać jak opętany, albo pacjent z oddziału psychosomatycznego. W końcu udało mi się przyjąć pozycję "łokciowo-kolankową" i tak, z gracją psa "Cziłały" puszczonego w butkach na lodowisko, pełzałem w stronę pobocza. Kiedy dłonie wreszcie dotknęły zmarzniętego śniegu, niepewnie wbiłem podeszwy butów w podłoże i wstałem.
Za krawędzią "rowu-nie rowu" rozciągał się naprawdę groźny widok. Przewrócone do góry kołami auto wyglądało jak wielki, niezgrabny żuk, który zastygł po morderczych próbach podźwignięcia się z pleców.
Każdy leżący na dachu samochód, wydaje się większy od swego bliźniaka stojącego na kołach, tak było i teraz. Tuż pode mną ciemniała płyta podwozia jakiejś kombi osobówki. Z tej perspektywy sprawiała wrażenie monstrualnie wielkiej. Wokół ani śladu ludzi. Szczególnej grozy dodawał fakt, że "rów", którego stokiem właśnie sunąłem w dół, okazał się być zamarzniętym korytem niewielkiej rzeki. Auto przelatując nad brzegiem, drasnęło ledwie kilka krzaków i wylądowało dachem na środku tafli, zanurzając przednią połowę kabiny pod wodą.
Od strony mojego podejścia lód był nietknięty, ale maskę i prawy bok wraku otaczała leniwie płynąca woda. Zjeżdżając, czułem jak śnieg wpada mi do spodni i zasypuje uda. Przed oczami już rysował się sterczący w górę tył z bagażnikiem i charakterystyczna, żółta zawieszka za szybą: "Baby in auto". Jeszcze moment i wylądowałem na zamarzniętej powierzchni wody. Pod nogami zatrzeszczało nieprzyjemnie. Szybko oszacowałem, że mam zerowe szanse, aby zajrzeć do auta przez szybę bagażnika. Lód w tamtym miejscu był załamany, a podejście równało się kąpieli rodem z klubu morsów. Padłem na kolana i wykonując coś na kształt "damskiej pompki", starałem się zaglądnąć w jedyne, wystające z tafli, okienko tylnych drzwi. Przez połowę kabiny płynęła woda. Na jej powierzchni kotłowały się jakieś bibeloty, śmieci. Niewiele było widać. Uniesiona w górę i odwrócona kanapa z dziecięcym fotelikiem, zarys lewego zagłówka, przedni fotel. Reszta znikała pod brunatną wodą. Wyobraźnia podsuwała mi kształty ludzkiego ramienia, sterczącego za oparciem siedziska kierowcy. Wydawało mi się, że widzę kolorowy rękaw kurtki.
- Ktoś się utopi! Jak się tam dostać?!
 Wyszarpnąłem z kamizelki mój wypasiony nóż ratowniczy, zakupiony jeszcze w czasach, gdy ratownicy (w tym i ja) myśleli, że mając "Rescue Knife" uratują w pojedynkę cały świat.
- On tu chyba gdzieś miał zbijak do szyb... O jest!
Prawa dłoń mocno schwyciła nóż w odpowiednim ułożeniu, a ja poczułem, jak włącza mi się jakiś mod na nieśmiertelność.
- Mam nóż..! Ze zbijakiem..! I rozbiję szybę! I uratuję ludzi..!
Nadal klęcząc, przymierzyłem w odpowiednie miejsce i... DUP! Walnąłem z całej siły, ale szyba ani drgnęła.
- Jeszcze raz! Mocniej!!
DUP! DUP!! Nic... nawet jednej ryski.
- Może w drugi narożnik?
Hyyyyp... DUP! DUP! DUP! DUP! DUP!
Pukałem jak zwariowany dzięcioł w to okno, a echo niosło głuche uderzenia wysoko ponad koryto rzeki.
- Halo! Co ty tam robisz?!? - z oddali doleciał mnie krzyk Jurka i przyniósł lekkie otrzeźwienie.
- To na nic... - zerknąłem na całkiem zniszczony już zbijak w "wypasionym" nożu i dopiero teraz zacząłem odczuwać ból ręki, którą od jakiegoś czasu waliłem w powierzchnię szyby.
- Może nogami..?!
Szybko zmieniłem pozycję z klęczącej na siad płaski. Rękami chwyciłem kawał pogiętego błotnika, podkurczyłem nogi i z całej siły walnąłem butami w szybę. Oczywiście szkło nadal bezczelnie tkwiło na miejscu, za to gdzieś zza pleców dobiegł mnie niepokojący dźwięk.
- Oj... - pomyślałem spłoszony - ...to chyba był zły pomysł...
Dokładnie w tej samej chwili, poczułem, jak lód pod moim tyłkiem chrupnął raz i drugi, a ułamek sekundy później moja szanowna d.pa zaczęła tonąć. Lodowata woda natychmiast wdarła się pod majty, całkowicie zalewając przy tym "Dumę południowo-wschodniej Polski", a "Duma", niknąc niemal w oczach, piszczała cieniutko:
- Matko Boska! Matko Boska! Tu nigdy nie było tak zimno!!!
Faktycznie. Gwałtowna różnica temperatur była jak smagnięcie paralizatorem.
Szarpnąłem się niczym oparzony i w bezwarunkowym odruchu, spuściłem nogi w dół. I to był kolejny zły ruch. Stałem teraz zanurzony po uda w wodzie, a przeraźliwe zimno odcięło mi na chwilę zdolność oddychania.
- Odwrót! Odwrót!! - podpowiadał instynkt samozachowawczy
- I tak się nie dostaniesz do auta! - wtórował lekko otumaniony rozum.
Przebrnąłem kilka brodzących kroków przez skruszony lód, usiłując wspiąć się na stromy brzeg. Woda przez chwilę mlaskała w butach, gdy chwytając się krzaków, podchodziłem w górę. Byle szybciej do drogi. Kilka ruchów nogami wystarczyło, by skóra na łydkach przestała piec, zamiast tego pojawiło się obezwładniające uczucie zastygania mięśni. Resztę zaśnieżonego stoku pokonałem bardziej siłą rąk, niż pracą obrażonych kończyn dolnych.
- "Duma" chyba już całkiem zamarzła... - pomyślałem ze strachem, czując w kroku rozpaczliwą pustkę.
Wreszcie stanąłem na krawędzi rzecznego koryta. Karetka zatrzymała się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym skakałem na lodowatą jezdnię. Bardziej sunąc niż idąc po lodzie, ruszyłem w tamtym kierunku.
Zimno, jakie odczuwałem na tyłku, udach i łydkach, potęgował lekki wiatr wiejący z pól. Miałem wrażenie, że widzę niewielkie kłęby pary, unoszące się z moich spodni. W głowie dziwnie szumiało. Wszystko to razem, wprowadziło mój umysł w jakiś rodzaj amoku.
Zostało może z dwadzieścia metrów do ambulansu, gdy nagle kątem wychłodzonego oka, dostrzegłem kobiecą postać, stojącą po drugiej stronie jezdni. Zmaterializowała się w mojej świadomości zupełnie jak duch, bo wcześniej kompletnie nie zarejestrowałem niczyjej obecności. Jak pola długie i szerokie, droga była pusta. Ani jednego przejeżdżającego auta, tylko ona, ja i karetka, jednak w tamtej chwili, nie wydało mi się to specjalnie podejrzane.
- Widziała pani..?!  Widziała, co tu się stało?! - przemykając obok, wykrzyczałem pytanie przez ściśnięte zimnem usta.
- Ninie.. ninie... Nnnnnie do końńńcyca...
Mój nieco zahibernowany mózg zlekceważył jej słabą i niepewną odpowiedź.
 - Skoro nie widziała, to jest nieprzydatna dla sprawy...
Siłą rozpędu jechałem na butach w stronę karetki i po chwili byłem już przy drzwiach. W przedziale medycznym siedział Jurek i patrząc na mnie, miał minę, jakby zobaczył pomarańczowo-błotno-białe Yeti.
- Z pacjentką co!? - zapytałem.
- Dobrze... - odpowiedział z wahaniem - Tylko znowu wymiotowała...
- CholeraaA! - wstrząsnął mną silny dreszcz, przez co, ostatnią sylabę słabego przekleństwa niemal wyszczekałem w stronę kierowcy. Ten wystraszony odruchowo odskoczył głową.
- Gdzieś tu był młotek... - powiedziałem gramoląc się do środka i stając nad leżącą na noszach chorą. - Młotek mi podAJ! - znowu dreszcz i wykrzyczany ostatni akcent.
- Cooo..?? - Jurek był już nieźle przestraszony.
- Młotek! Taki do szyb! No dawaj, bo tam auto..! woda... wszędzie pływa!!
Muszę przyznać, że konstruowane przez mnie zdania, nie osiągały w tamtej chwili wysokiego pułapu logiki i zanim kierowca zrozumiał, że wcale nie chcę ukatrupić rzygającej pacjentki, sam już zdjąłem ze ściany przyrząd do ewakuacji.
- Szybę..! Rozbić... No uratować! A ty pilnuj! - wykrzyczałem do nadal zamroczonego Jurka i już sunąłem po drodze w stronę rzeki. Było mi naprawdę bardzo zimno.
Ponownie mijając stojącą nieruchomo kobietę, wykrzyknąłem w jej kierunku zaczepnie:
- Jak pani patrzyła..? Nie do końca... widziała?! To albo widziała, albo nie!
- Bybo... bo jak wpadydałamm do wywody, to zamymymknęłłam oczy! - próbowała słabo odkrzyknąć, a potem do moich uszu dotarł jej stłumiony szloch.
Zaskoczony, usiłowałem zatrzymać się w miejscu, ale podobnie jak poprzednio, ten gwałtowny manewr wykonany na lodzie, skończył się efektownym orłem, tuż pod nogami płaczącej.
- Uch... - sapałem stosując znaną już technikę "kolankowo-łokciową" - To pani... w tym aucie... tam była..? Pani..?
- Jaaa..! - kobieta rozpłakała się już na dobre. W całej scenie zadziwiający był fakt, że rycząca niewiasta nadal ani drgnęła.
- To dlaczego... dlaczego..? - niepewnie wstawałem, chwiejąc się na lodzie - ...dlaczego pani nic... Dlaczego nie mówiła... wołała?! Nie widziała pani? Nas... nie widziała?!?
- Wi..wi..działamm, jak się pan szysza... szyszamotał na plecach, na lodzie i wwołałamm... ale sysłabo...
- No co za... co za... - myślałem oburzony - Co za baba!!!
I nagle dotarło do mnie, że nadal nie mam odpowiedzi na jedno z najważniejszych w tej chwili pytań.
- Jechał jeszcze ktoś? Z panią... jechał?!
Widząc, że kobieta zwleka z odpowiedzią, dorzuciłem napastliwie
- Kolorowa kurtka... w aucie!
- Tyto mojej cycu... cycórki! 
Słysząc te skandowane zimnem słowa, poczułem kolejny dreszcz. Dłoń jakoś sama ścisnęła młotek do rozbijania szyb, a stopa szarpnęła się w zamiarze gwałtownego startu w kierunku rozbitego auta. Niestety znów zapomniałem o przeraźliwie śliskim podłożu, przez co nogi natychmiast rozjechały się na boki. Tymczasem pani dukała dalej
- Ale córyrki ni... niniema w aucie! Ja sysama jechałam! - po tych słowach zawyła jeszcze głośniej i całkiem płynnie dokończyła:
- Mąż mnie teraz zaabijeeeee!!!
Wszystko to słyszałem, walcząc z nadmiernym rozkrokiem własnym. Lądując w głębokim szpagacie, po raz trzeci na zalodzonej jezdni, zdążyłem tylko pomyśleć, że chyba jednak coś tam jeszcze, między nogami mam.
- Boli, znaczy żyje...- zadumałem się na krótko, a głośno jęknąłem
- Na pewno sama?! To czemu pani nie przyszła? Nie powiedziała?!
- Bo się nie mogę ruuszyyyyyć! - kobieta płakała w najlepsze i w ten sposób chyba rozgrzewała swój aparat mowy.
- Boli panią coś? Może kręgosłup..? - zapytałem podejrzliwie, wstając ostrożnie. Jednocześnie w myślach próbowałem sobie przypomnieć technikę wkładania poszkodowanych na deskę w pozycji stojącej.
- Nic mnie nie boli, tylko nie dam rady poruszać nogami. Niczym nie mogę poruszać...
- Jak pani się tu znalazła? Na drodze... z rzeki..? - zapytałem poszukując wzrokiem ewentualnych obrażeń.
- Jakoś sama wyszłam... Doszłam do drogi i stałam.
- Ale czemu pani nie szła do karetki?!
- Ciuchy mnie nie puszczą! - odpowiedziała płaczliwie i ledwie widocznym ruchem dłoni, postukała w nogę. Dźwięk jaki temu towarzyszył, przypominał pukanie w ściankę z gips-kartonu.
Dopiero teraz mogłem się dokładnie przyjrzeć mojej rozmówczyni. Wcześniej, albo koło niej przejeżdżałem, sunąc po lodzie, albo padałem do stóp z prawa na lewo. Stojąc wreszcie spokojnie, zlustrowałem uważnie jej tkwiącą nieruchomo postać.
Na nogach miała kozaczki, przed katastrofą chyba koloru czarnego, teraz ich powierzchnię pokrywały jakieś pęki zamarzniętych traw i zielska z rzeki. Z cholewek wychodziły nogawki dżinsowych spodni. Były pofałdowane, kompletnie sztywne i pokryte gęstym szronem. Wyżej umorusana jakąś ziemią kurtka, wyglądająca na puchową. Spod narzuconego na głowę kaptura wypływały zdrętwiałe, czarne kosmyki włosów. Przypominały trochę druciki wystające z rozerwanej izolacji. Na ich końcach wisiały niemałe lodowe sople, które trwale spajały tę niecodzienną fryzurę z tkaniną kurtki.
Pomiędzy tym wszystkim była wykrzywiona płaczem twarz. Szczególnie przykry widok stanowiło twarde błoto na policzkach, rozmazany makijaż i biały, mroźny osad na rzęsach.
- Jakim cudem ona nie zamarzła? - zastanawiałem się, jednocześnie szacując odległość do karetki.
- I jak ja ją teraz dotaszczę do auta?
Sam też czułem, jak moje mokre spodnie robią się mocno tekturowe, a wysyłane przez mózg rozkazy ruchu palcami w butach, spotykają się z lekceważeniem w dolnych partiach ciała.
- Jeszcze trochę i sam zamarznę...
- Jureeek! - zacząłem krzyczeć w stronę ambulansu. Wszak najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najtrudniejsze do wymyślenia - JURAAAAS!!!
- Co?! - odkrzyknął kierowca, wychylając głowę z przesuwnych drzwi.
- Podjedź tu karetką! Szybko!
Widziałem jego oburzoną minę w stylu: Co? Masz kilka metrów do przejścia i ja muszę podjeżdżać? Może ci jeszcze schodki rozwinę i dywan czerwony?!
- Podjedź, bo pani nie może chodzić!!! Zamarzły jej spodnie!
Kolega popatrzył na mnie jak na idiotę, ale posłusznie wsiadł do szoferki i ostrożnie cofnął auto, parkując obok nas.
Kobieta, mimo najszczerszych chęci, nie była w stanie zgiąć nóg w kolanach. Korzystając z lodu na jezdni, który teraz okazał się przydatny, popychaliśmy panią w stronę drzwi przedziału medycznego.
Potem, niczym sklepowego manekina, usiłowaliśmy wcisnąć do środka. W trakcie tych działań, wydawało mi się, że jej zamarznięta kurtka o strukturze betonu, waży chyba z pięćdziesiąt kilo. Śliska, twarda powierzchnia garderoby, nie była szczególnie wygodna w improwizowanym transporcie, choć przypuszczam, że to właśnie dzięki warstwom grubej podszewki, pacjentka nie wychłodziła się kompletnie na tym wietrze.
Wreszcie udało nam się wtarabanić do środka. Przymarzniętą do ciuchów panią, posadziliśmy na fotelu, przy czym bardziej wyglądało to na oparcie kłody drewna o murek niż pełen siad. Niestety chwilowo nie było innej możliwości.
Tłukłem się z zimna, do tego stopnia, że najprostsze czynności, takie jak włączenie w przedziale światła, czy odsunięcie kieszeni w torbie medycznej, były niemal niewykonalne. Rozcięcie spodni naszymi służbowymi nożyczkami okazało się zadaniem ponad moje i Jurka siły. Suwak od kurtki również był całkowicie zalodzony. Jedynym "sukcesem", który udało nam się wspólnie osiągnąć, było dosłowne złamanie nogawki dżinsów, dzięki czemu pani mogła lekko zgiąć nogę w biodrze i kolanie.
- Strażacy i "eska" wyjechali z miasta jakieś dziesięć minut temu! - poinformował mnie kierowca.
- To dobrze... - odrzekłem, szczękając zębami - Jedź im na spotkanie, bo i tak nic tu nie zawalczymy!
Jurek przesiadł się do szoferki, a ja nadal próbowałem zdjąć z kobiety zamrożoną zbroję. Odrzucając nieprzydatne nożyczki, zerknąłem na mój "wypasiony" nóż bohatera-ratownika.
- Może tym..? 
Po sekundzie namysłu odpuściłem. 
- Przy moim obecnym poziomie sprawności manualnej, prędzej rozkroję ją do kości, niż pozbawię odzieży...
Tymczasem nasza pierwsza, grzecznie leżąca na noszach pacjentka, przestała wymiotować i z ciekawością przyglądała się nowej współpasażerce. Po krótkim i milczącym zapoznaniu, podciągnęła koc pod brodę i wysepleniła z wyrzutem:
- Zimno tu.
- No pewnie, że zimno! W końcu mróz jak diabli! - pomyślałem z wyrzutem - Raz gorąco, raz zimno! Proszę włączyć ogrzewanie, proszę wyłączyć ogrzewanie... piernąć w oponkę..!
Gderając w myślach, zerknąłem na panel sterujący temperaturą w przedziale medycznym. Przy symbolu ogrzewania widniało słowo "OFF". 
- No kurna! Ty głupi cycku, wyłączyłeś grzanie wcześniej, bo było gorąco! Babcia z udarem ma ci mówić, jak leczyć wychłodzenie?!
Chcąc szybko naprawić swój rażący błąd w postępowaniu, podniosłem się z fotela i nacisnąłem odpowiedni przycisk. W następnej chwili przez szum silnika, przebił się charakterystyczny dźwięk włączanego systemu ogrzewania. Coś jednak było nie tak. Pompka Webasto stuknęła kilka razy, a ruszający wiatraczek zawył jakoś dziwnie, zakrztusił się i zamilkł. Jednocześnie z kratki wentylacyjnej przy podłodze, wyleciał mały, niebieskawy obłoczek dymu. Zaśmierdziało i zgasło.
- Zarąbiście!!! Toś już sobie nagrzał, jak Mikołaj w saniach kabrio!!! To samo było w zeszłym roku! Serwis gwarancyjny, ku.wa ich mać była!!!
- Daleko ta "eska" jest?! - krzyknąłem do kierowcy zły jak sto diabłów.
- Nie wiem! Pewnie zaraz się spotkamy.
Przeklinając w myślach na mechaników serwisu i jakość najnowszych wyrobów, wiodących na rynku producentów aut, wyciągnąłem z szafki trzy szeleszczące folie termiczne. Dalszą drogę spędziliśmy owinięci w sreberka, niczym czekoladowe cukierki na choince.

Kilkanaście minut później, naszą rozmarzającą powoli "topielicę", przejął zaspany lekarz z zespołu "S". My kontynuowaliśmy podróż do szpitala z udarową pacjentką.
Przekazanie w Izbie Przyjęć było szybkie i konkretne. Sprzątająca pani Stenia, na widok moich zabłoconych butów i ociekających wodą spodni, prześwięciła mnie ścierą i odmówiła "litanię" o tym, że ona "już przed siódmą wszystkie podłogi pozmywała, a tu taki brudas naznosił jakichś glonów!"
Nawet nie byłem ciekaw jej reakcji na "eskę" wiozącą prawdziwie brudną i mokrą panią.
Powrotną drogę do stacji, odbyłem w pustym i zalanym przedziale medycznym. Nie chciałem brudzić tapicerki i fotela w szoferce.
Juras radośnie pogwizdywał za kierownicą, a ja z ogrzewanej półki zwanej termo-boksem, wyjąłem ciepłą butelkę kroplówki i wciskając ją do spodni pomyślałem:
- Nienawidzę zimna!!!
- Ani ja... - pisnął smutno "Wstyd południowo-wchodniej Polski".

wtorek, 23 grudnia 2014

Moja mała hipotermia cz.1

Grudniowy wieczór. Za ścianą niby dodatnia temperatura, niby kropi "drobny deszczyk", ale wicher wieje tak przeraźliwie, że pisząc te słowa, niemal odczuwam jego szarpanie na plecach i ramionach. Mam wrażenie, że okno, przy którym siedzę, za chwilę wyleci razem z ramą. Szczęściem, za moimi plecami, "czuwa" rozgrzany kaloryfer, ostatni bastion obrony przed paskudnym zimnem. Dopóki dyżur spokojny, żadna siła mnie nie ruszy z mojego szańca tropików. Bo zimna, to ja nie lubię, oj nie lubię... :(

Odkąd mały Adaś, dzięki cudom polskiej służby zdrowia, umknął z łap zimnej kostuchy, ruszyła chwilowa (jak sądzę) moda na wszelkie "wiejące chłodem", medyczne tematy. Czytając dziesiątki, jeśli nie setki artykułów, wypracowań, wywiadów, których wspólnym mianownikiem była hipotermia, doznałem swoistego nawrotu wspomnień, roboczo zwanego flashback'iem. Tak oto, przypomniała mi się moja mała przygoda z "chłodem i mrozem". Co prawda, jej ciężar gatunkowy ma się nijak do epickiej reanimacji skrajnie wychłodzonego dwulatka, ale punkt styczny, w postaci niskich temperatur, jest zachowany. Dlatego, sądząc, że lepsza okazja chyba się nie trafi (bo zimy coraz cieplejsze, a pamięć coraz słabsza), postanowiłem ocalić tę historyjkę z mroków zapomnienia. Drugi flashback, może już nie nadejść, a zatem...

To był grudzień... Zaraz, zaraz... Nie. To nie mógł być grudzień... Za dużo śniegu wtedy było i mrozu... To musiał być styczeń! Tak! Styczeń... ...a może luty? Nieee, w lutym, to u nas już roztopy są. Sto procent styczeń... ee...ewentualnie sam początek lutego. Kurczę... ale o czym to ja chciałem..?
Aha!

* * *
To była zima! Ale taka prawdziwa, a nie jakaś popierdółka. W ciągu kilku godzin chłody przyszły tak okrutne, że w uśpionej stacji pogotowia niosły się złowrogie trzaski. Z początku myśleliśmy, że naszemu najstarszemu "kierowcy medycyny" reumatyzm tak strzela w kolanach, a to mróz trzaskał za oknem. Masakra.
- Ja pierdzielę, nienawidzę zimna! - zamruczałem sennie, opatulając się szczelniej śpiworem i wciskając plecy między kratki kaloryfera.
- Nic mnie stąd teraz nie ruszy... No chyba, że jakiś wyjazd, ale błagam... nie... - w myślach mamrotałem wszystkie, znane mi zaklęcia odpędzające wezwania do nagłych interwencji. Wśród modłów znalazł się również psalm o tym, że "Jeśli już jakiś wyjazd musi być, to niech jedzie eSka, a dobry Dziadek Mróz, niechaj oszczędzi biedne zespoły podstawowe".
Znużony odprawianiem szamańskich obrzędów, usnąłem w końcu sprawiedliwym snem ciepłofila.

TIRU-RIRU! TIRU-RIRU!!! - pager, pozostawiony na stoliku, darł się przeraźliwie, wyrywając mnie ze snu.
Skoczyliśmy z kolegą Jurkiem na równe nogi. Ciemność absolutna. Pod zaspanymi powiekami mignęła szyderczo roześmiana twarz Dziadka Mroza i już nogi same, wyuczone powtarzalnością dyżurów, niosły do dyspozytorni po kartę wyjazdu.
- Piąta trzydzieści... - zerknąłem na zegar i zasłoniłem usta, chroniąc dyspozytorkę przed ziewającym pożarciem - ...ludzie to litości nie mają...
Znów nikt nas nie kocha, nikt się nie rozczula. Taka robota.
Jeszcze tylko kurtka na rozgrzane snem plecy, czapka na rozczochraną, skołowaną łepetynę i naprzód, w mrok przedświtu.
- Jezzzz...zu..zu.. jak zimno! - jęknąłem, dotykając tyłkiem fotela w szoferce.
- No... - burknął kierowca Jurek, a z jego ust wyleciał obłok pary, którego nie powstydziłaby się najlepsza z dziewiętnastowiecznych lokomotyw.
- Dżizzz... zzasss... - biadoliłem dalej, terepiąc się jak rozklekotana pralka Frania - Daww... ajj jakieś oggg...rzewanie!
- No... - Jurek znów buchnął parą i pochylił się, by rękawem kurtki zetrzeć malutkie gwiazdki, które natychmiast wykwitły na szybie tuż przed nim.
Skręcając z drogi krajowej, jechaliśmy chwilę w milczeniu. Reflektory karetki rozcinały mrok i dziewiczą biel śniegu. Delikatna, niczym nie skażona warstewka puchu przykrywała jezdnię, dając złudne wrażenie przytulności.
Tłukło mnie z zimna. Każdy mój mięsień drżał i tańczył "la-kuka-raczę", a zęby dzwoniły "lambadę" i "la lunę" na dwa głosy.
- Oj... oj... - czując anemiczne powiewy ciepła z otworów wentylacji, chciwie podstawiałem ręce pod kratki. Ledwie letnie powietrze obmywało palce i wpadając do rękawów służbowego polara, wzbudzało przyjemny dreszcz na plecach.
- Nienawidzę zimna! - wreszcie wydukałem z siebie pierwsze tego ranka, w miarę płynnie brzmiące zdanie.
- No... - odpowiedział całkiem płynnie kierowca i dodał brawurowo:
- Ciesz się, że wezwanie do domu jest.
- To fakt...- pomyślałem z szacunkiem, a przed oczami mignęły zeszłotygodniowe obrazki z gonitwy po lesie za "niespokojnym" Kaziem.
- To dobrze, że w domu, a nie jaki wypadek na drodze, albo reanimacja na torach... Ludziska teraz w domach napalone mają jak w saunie, upał... I tylko potem człowiek taki zapocony wylatuje do karetki... i jeszcze dźwiga pacjenta. 
Zerknąłem po raz nie wiadomo który do karty, aby upewnić się o konieczności przeniesienia pacjentki. Treść wezwania nie pozostawiała złudzeń: "Bełkotliwa mowa, drętwienie ręki i nogi"
- Będzie dźwiganko... i pot z pleców kapiący do tyłka. Potem na pewno długa droga przez podwórko, oczywiście zawieje i zamiecie, wiatr pod kurtkę... A wilk czyha!
Na szczęście tak mam, że każdą moją gonitwę czarnych myśli, przerywa ten moment, kiedy karetka dojeżdża do miejsca wezwania. Kiedy trzeba wysiąść, zabrać graty i po prostu iść. Wtedy już się nie duma w kategoriach "olaboga". Rozedrgane neurony przestawiają się na zadaniowość i jakoś to leci.
Tak było i teraz. Po zbadaniu i zabezpieczeniu pacjentki, zapadła decyzja o sprawnym transporcie do karetki, a następnie podróży do szpitala powiatowego.
Wykonanie pierwszej części zadania przebiegło całkiem sympatycznie. Pacjentkę bezpiecznie umieściliśmy w karecie, a poziom wysiłku fizycznego nie był zbyt wysoki, o czym świadczyła suchość mojej szpary pośladkowej (tu pragnę wyjaśnić, że chodzi o brak potu poniżej pleców... żeby ktoś nie myślał o głupotach).
W karetce ciepełko, suchełko, światełko. Pani tylko raz zwymiotowała, na szczęście w zapobiegliwie przygotowany woreczek.
- No to ruszamy.
Przełożyłem worek do drugiej ręki, rzucając szybkie spojrzenie na zegarek. Była szósta dwadzieścia.
- Nie jest źle. Akurat dowieziemy panią do szpitala, napiszę papiery i będzie koniec dyżuru...
Ach, jak to słusznie mawiali mędrcy, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca... Okazuje się, że przed wschodem też nie.
A słońce właśnie wschodziło, rozpromieniając niemal bezchmurne niebo bursztynowym blaskiem. Coraz większa łuna biła w szary horyzont, aż wreszcie, płaski pasek pól, rozdarła świecąca "moneta". Gigantyczny, złoty pieniądz właśnie wyłaniał się z pularesu.
Wyjeżdżaliśmy na drogę. Jaskrawa biel śniegu zaczynała razić oczy i kłuć miliardem iskierek.  Śnieżynki świeciły i mrugały zalotnie, jakby chciały nas rozbawić lub odciągnąć od poważnej pracy.
- Coś pięknego... - myślałem, zerkając w małe okienko - Białe pola, biała droga otulona dziewiczą pierzynką puszystego... nie... zaraz... coś tu jest inaczej...
Droga nie przypominała tej, która przed świtem prowadziła nas jasną wstęgą, prosto pod zadany adres. Teraz wyglądała trochę jak rozjechana panienka w futerku ze śladami bieżnika "Dębicy" na plecach.
Dziewiczy śnieg rozorały pierwsze, spieszące do pracy samochody. Ich koła brutalnie wyryły w puchu dwie szkliste bruzdy, połyskujące teraz niczym szyny kolejki.
- Żywy lód... - warknął szofer i natychmiast zredukował prędkość jazdy do poziomu "spacerowej".
- Masakra! - referował na bieżąco - Pod śniegiem jest totalna szklanka! Jak myśmy w tamtą stronę zajechali?! Cud!
Faktycznie. Odsłoniętą miejscami jezdnię pokrywała idealnie gładka, błyszcząca skorupa. Zupełnie, jakby ktoś na asfalt wylał szkło.
- Cholera jasna... istne pole minowe! - Jurek emocjonował się coraz bardziej, a tempo przejazdu spadło do "prędkości żałosnej".
- No to na siódmą już na pewno nie zajedziemy. Punktualną zmianę diabli wzięli i na rogach ponieśli... Albo raczej na łyżwach! - pomyślałem i natychmiast ponownie przestawiłem neurony na zadaniowość.
- Pacjentka! Zbadaj. Sprawdź. Popraw co trzeba. O drodze nie myśl...
To był dobry pomysł, skupić się na robocie. Zwłaszcza, że każdy, nawet najlżejszy ślizg kół, wywoływał lekkie poty pod moją służbową koszulką. - A pocić się nie chcesz... bo wilk czyha!
Zająłem się powtórnym badaniem. O dziwo, w tych jakże trudnych warunkach, stan chorej nieco się poprawił. Po drugiej serii wymiotów, zaczęła odzyskiwać władzę w porażonej ręce, co manifestowała usiłując rozetrzeć zawartość zapaskudzonej torebki na własnej twarzy. Nie mogłem pozwolić na ten wyszukany makijaż.
- Może to jakieś przejściowe niedokrwienie? - dumałem wyciągając pęk papierowych serwetek.
Tymczasem u pani, dynamicznie następowała poprawa. Aparat mowy również usprawnił się do tego stopnia, że niema dotąd pacjentka wysepleniła w końcu:
- Strafnie tu gorąsso...
- To prawda. - przyznałem skwapliwie, znów czując znienawidzony pot na plecach. Manewrując papierowym ręcznikiem wokół twarzy chorej, drugą ręką wyłączyłem dmuchawę ogrzewania.
- No to zaraz będzie przyjemny chłodek... - sapnąłem. Nawet nie przypuszczałem, jak wybiórczo prorocze okażą się moje słowa.

Karetka majestatycznie parła naprzód. Humory dopisywały.
Wypełniałem na kolanach kartę medycznych czynności ratunkowych, pacjentka zabawiała się coraz sprawniejszą ręką, co chwila zdzierając z palca pulsoksymetr. Nawet kierowca, mimo trudnej jazdy, zdobył się na żartobliwą uwagę:
- Hej, popatrz tam! - zawołał, wskazując nieokreślony cel przed sobą - Ktoś sobie z rana chciał pojechać na skróty. He, he.
Wsadziwszy głowę w okienko szoferki, powiodłem spojrzeniem wzdłuż ręki drajwera. Rzeczywiście. Jaśniejsza biel przysypanej drogi, wyraźnie skręcała, wpadając w ostry lewoskręt, tymczasem pojedyncze ślady kół przed nami wiodły konsekwentnie "na wprost" i urywały się nagle przy szarej bruździe mniejszej dróżki.
Mijały sekundy, karetka jechała. Na twarzy kierowcy wciąż jeszcze kwitł uśmieszek, ale w naszych mózgownicach trwały intensywne obliczenia logiczno-techniczne. Coś tu nie grało.
I nagle, nim jeszcze dotarło do nas, na co patrzymy, na końcu urwanego śladu, tuż ponad szarą bruzdą śniegu, zamajaczył kształt sterczącego w górę koła. Słońce oświetlało kawałek felgi i nieruchomej opony, układając cienie na pobliskim śniegu w sposób absolutnie pozbawiony realizmu i geometrii.
- Po co ktoś wkopywał oponę w śnieg na dróżce..? - kombinowałem na logikę, wciąż odbierając wyraźne sygnały od podświadomości: "Uważaj, mówię ci uważaj!"
Minęła kolejna sekunda. Jadąca wzdłuż drogi karetka, wymusiła na nas lekką zmianę perspektywy i niemal w tej samej chwili, spadło olśnienie. Pracujący na wysokich obrotach mózg, dorysował w przestrzennej wyobraźni, brakujące elementy.
- To nie jest wkopana opona... - pomyślałem, a z ust wypłynęło urywane zdanie:
- Tam jest samochód...
- Leży... - uzupełnił szofer i złapał oburącz kierownicę.
- A ta szara bruzda, to nie krawędź dróżki, tylko rów... - dokończył mój mózg, mając już komplet danych terenowych.

C. D. N.

piątek, 12 grudnia 2014

PO CO się męczyć?

Dzisiaj będzie trochę biblijnie :) Po pierwsze dlatego, że mam zamiar strzelić kazanie, a po drugie, będę mówił o "prawdach objawionych" ;)
Oto ja,  niczym syn marnotrawny, ze spuszczonym smutno nochalem, postanowiłem powrócić do zarzuconego onegdaj cyklu monologów uświadamiająco-ucząco-umoralniających, zebranych pod wszystko mówiącym tytułem E-dukacyja. (mizerny dorobek tejże serii można prześledzić klikając stosowny link w menu po prawej stronie mojego bloga).
Skoro o uświadamianiu i nauce będzie mowa, łatwo wydedukować, że poniższe treści skierowane będą raczej do osób nieposiadających wykształcenia medycznego i tak zwanych laików, których pojęcie oraz doświadczenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy są nikłe lub żadne. Nie oznacza to jednak, że Koleżanki i Koledzy "po fachu" nie mają tu czego szukać. Wasze opinie, doświadczenia i pomysły, zawsze są dla mnie cennym źródłem wiedzy, wyrazem akceptacji (lub jej braku), a niekiedy inspiracją do tworzenia nowych postów.

No dobra... Jest milutko, klepiemy się po pleckach, ale teraz, jak to mówili starożytni blogerzy, przejdźmy do ad remu.

Dziś ponownie nawiążę do tematu resuscytacji krążeniowo-oddechowej, pozostawiając jednak technikę i suchy instruktaż innym podręcznikom, poradnikom, filmom i podobnym przybytkom, których w sieci jest całe mnóstwo. Gdyby komuś z Czytelników nie chciało się szukać, a miałby ochotę poczytać o algorytmie resuscytacji z lekkim przymrużeniem oka, to i ja popełniłem takowy tekst. Jest dostępny, o tutaj.
Skoro zatem nie będę pisał o technice uciśnięć klatki piersiowej i metodach wentylacji, to o czym?
O czym jeszcze można pisać, skoro znamy już kolejność działań, sposób wykonania, skoro wiemy JAK i KIEDY to zrobić?
Otóż uważam, że jest jeszcze jedno, "zaje.iście ważne" pytanie, które należy postawić, a mianowicie:  
PO CO to robić?
Jeśli ktoś z Szanownych Czytelników, właśnie w tej chwili prychnął i pomyślał: Ależ to oczywiste!, proponuję nie zrażać się pozornym banałem i czytać dalej.

* * *
Jest rok 1994. Właśnie skończył się Teleexpress. Młodziutka studentka Zosia zasiadła przed kineskopowym telewizorem, by z rumianym licem, śledzić losy bohaterów najnowszego serialu.
Po ekranie przewalają się piękne fale Pacyfiku. Na złocistej plaży stoją ludzie zgromadzeni wokół wyłowionego z wody topielca. Machają rękami i pokrzykują nerwowo. Jakaś postać odziana w czerwony kostium kąpielowy, biegnie, dzierżąc w dłoniach (mało wówczas popularną) bojkę ratunkową. Jeszcze dwa "ding-dongi" obfitego biustu i już jest przy nieprzytomnym mężczyźnie. Pochyla się, muskając jego mokrą twarz długimi kosmykami blond włosów.
- Omajgod! His not briden! (z głośników tv dobiega głos tłumacza - Matko Boska, on nie oddycha!).
- ...and noł pols! (...i nie pulsuje)
- Mycz! Mycz!! Aj nid jor help, Mycz! (Micz! Musisz mi pomóc, Micz!)
- Am kamyn! (Dochodzę!)
Biuściasta ratowniczka nie czeka na pomoc kolegi. Szybko i zmysłowo zasysa się na twarzy topielca i wykonuje długaśne wdmuchnięcia, angażując przy tym każdy centymetr swojego smukłego ciała. Następnie, energicznymi ruchami uciska klatę nieszczęśnika, aż zebrany wokół tłum jęczy z zachwytu.
- Łan, tu, fri, for... (I raz, i raz, i raz...) - Plis, dont daj! (Nie odchodź proszę!) Aj łyl not let ju daj! (Nie pozwolę ci na to!) - sapiąc te słowa, ratowniczka ponownie przysysa się do ust umrzyka, by po chwili...
- Łan, tu, fri, for...
W tej pełnej dramatu sekundzie, w kadr wbiega drugi ratownik i teraz całą przestrzeń ekranu wypełnia owłosione Yeti w czerwonych spodenkach.
- Mycz! Tenk god! (Na miłość boską, jesteś Micz!)
Yeti przez chwilę zaciska wielką łapę wokół szyi topielca.
- His det, Si Dżej. Am soły. (On nie żyje Ce Jot. Przepraszam)
- Noł! Noł! Ból-siet! (Tere-fere!) Aj łyl not giwap! (Spróbujmy jeszcze raz!)
I nagle, gdzieś po trzeciej serii "łan, tu, fri...", staje się cud. Nieruchomy dotąd topielec, zaczyna kaszleć. Wypluwa z siebie, lekko licząc, z dziesięć litrów czystej wody, po czym podnosząc się z piasku, potrząsa energicznie dłonią zachwyconej Si Dżej....
- Tenks bejb! (Dziękuję świnko!) Ju sejwd maj lajf! (Dałaś mi drugie życie!)
Ludzie na plaży klaszczą, a wskrzeszony młodzieniec pędzi w stronę boiska do siatkówki plażowej, wołając radośnie
- Giw mi e bol! Nał ic maj tern tu serw.
Wpatrzona w ekran Zosia nie słucha już tłumacza. Z ogromnymi wypiekami na buzi, intensywnie marzy:
- Też chcę być taką Si Dżej... może z mniejszymi cyckami, ale chcę mieć czerwony strój ratowniczki i takiego, włochatego Micza. No i chcę ratować ludziom życie!

Dwanaście lat później w sali szkoleniowej gigantycznego przedsiębiorstwa, trwa kurs pierwszej pomocy. Instruktor Crewmaster, klęcząc przed manekinem zwanym potocznie "Łysą Anią", prowadzi zajęcia z resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Ciężko mu się skupić na przekazywanych treściach, gdyż od kilku miesięcy, niemal dzień w dzień powtarza te same słowa, w tym samym pomieszczeniu, przy tej samej "kukiełce". Tylko twarze słuchaczy codziennie są inne. Pięć tysięcy pracowników, po dwadzieścia osób, od poniedziałku do piątku. Istna fabryka edukacji.
Klęczy zatem Crew przy manekinie i dłonią pociera swe zmarszczone czoło. Wystarczy chwila dekoncentracji i trudno sobie uzmysłowić, czy tej grupie mówiło się już o głębokości ucisków, czy może to było wczoraj?
Na szczęście, dzisiejsi kursanci są wyrozumiali, grzecznie słuchają i chętnie uczestniczą w zajęciach.
- No dobrze... Powiedzmy sobie zatem o technice uciśnięć, bo o tym jeszcze nie było prawda?
- Nie było... - zgodnym chórem potwierdzają słuchacze.
- OK. Aby nasza resuscytacja była skuteczna...
Puk, puk, puk. Nieśmiałe stukanie do drzwi, znów wyrywa instruktora z ciągu prezentacji.
- Skończyłem na uciskach... - myśli i krzywiąc się z niezadowoleniem, głośno dodaje - Proszę!
W prostokącie futryny staje pani Zofia, ta sama, która dwanaście lat temu, oglądając Słoneczny Patrol, z zazdrością i zapałem marzyła o ratowaniu ludzkich istnień. Jak łatwo się domyślić, jej losy potoczyły się inaczej. Zamiast medycyny lub pielęgniarstwa, ukończyła Politechnikę i miękko wylądowała w dużej firmie z obcym kapitałem.
Oczywiście Crew o tym wszystkim nie ma pojęcia, nawet nie kojarzy imienia pani stojącej w drzwiach. Jej twarz wygląda znajomo i instruktor słusznie przypuszcza, że kobieta mogła uczestniczyć w którymś z poprzednich kursów. Wie tylko, że coś jest nie tak. Świadczą o tym blade policzki i zaciśnięte nerwowo, delikatne usta.
- Może zostawiła parasolkę? - myśli - Albo gorzej... Może zgubiła portfel?
- Czy ja mogłabym coś powiedzieć? - Zofia nieśmiało spogląda w stronę instruktora i zaciekawionej grupy.
- Oczywiście, proszę...
- Ja... ja tu byłam na szkoleniu... - W oczach kobiety skrzą się drobne łzy.
- Tak, pamiętam... - mówi coraz bardziej zaskoczony instruktor.
- Chciałam tylko powiedzieć, że... pan wtedy tak ładnie mówił o tym ratowaniu ludzi... A ja wczoraj... na ulicy... robiłam reanimację...
- Chyba resuscytację?! - wykrzykuje z grupy jakiś żartowniś - Pan nam mówił, że to się nazywa resu...
Kobieta nieznacznie odrzuca głowę w tył, jakby chciała odpędzić natręta. Szybko mrugające powieki nie są w stanie powstrzymać emocji i po policzkach płyną już pierwsze łzy.
- Ja wczoraj robiłam reanimację i... ten człowiek umarł..!
Na sali panuje absolutna cisza. Wszyscy wstrzymują oddech, nieruchomo wpatrując się w płaczącą Zofię.
- On umarł... mimo, że ja... chciałam przecież... starałam się... Ja chyba musiałam wszystko zrobić źle! - drżący, podbity emocjami głos uderza w ściany pomieszczenia i nieprzyjemnie smaga po twarzach zgromadzonych. Po chwili, kobieta, jakby zawstydzona swoim wybuchem, spuszcza głowę i kończy cicho.
- Chciałam tylko powiedzieć, że już nigdy tego nie będę robić... Już nigdy nie pomogę... Przepraszam.
W następnej sekundzie futryna drzwi zieje pustką. Dojrzała Zofia i marzycielka Zosia sprzed kilkunastu lat, znikają bezpowrotnie w perspektywie korytarza. W ciszy, jaka nadal panuje, słychać tylko szybkie kroki na schodach.
* * *
To był mój najgorszy i zarazem najlepszy kurs w tej firmie. Tamtego dnia, stojąca w drzwiach pani Zofia (bo takie imię Jej nadałem w wyobraźni) przyniosła mi nauczkę i pewną mądrość na dalsze lata instruktorskiej pracy:
Ucząc innych, nie rób "przygody" z resuscytacji.
We współczesnym świecie, pędzącym za sukcesem i atrakcyjnością, niezwykle kusząca jest myśl o takiej "bezstresowej" formie przekazywania wiedzy.
- Podejdź, pouciskaj manekina, powiedz, że wzywasz pogotowie... A kiedy już twój pacjent "ożyje",  dostaniesz ciepłe brawka, instruktor poklepie cię po plecach i na koniec wręczy certyfikat. Od tej pory będziesz bohaterem.
To się pięknie zgrywa ze światem filmów, seriali i głupawych historyjek, w których topielec po trzydziestu minutach resuscytacji otwiera oczy i idzie grać w siatkówkę plażową, wojsko wstaje mimo podziurawionych kulami ciał, agenci tajnych służb z powodzeniem "defibrylują" się prądem z nocnej lampki, a chirurdzy podbierają świętemu Piotrowi z raju, najbardziej beznadziejne przypadki... i to nie na stole operacyjnym, ale w samolocie, w dżungli lub zagruzowanym miejscu katastrofy budowlanej.
Świetne obrazki, przygoda, adrenalina, duma... i tylko jeden element psuje wszystko. Realia. Realia, które niestety są brutalnie odmienne od tego, co widzimy na małych i dużych ekranach... ale laik o tym nie wie.
Człowiek bez "medycznych" doświadczeń, najczęściej bezkrytycznie chłonie obraz i nawet nie przypuszcza, jak bardzo scenarzysta wraz z reżyserem robią go w wała.
- Bo w filmie ma być widowiskowo, atrakcyjnie i z sukcesem! I kto by tam słuchał konsultanta do spraw medycznych? Bohater musi przeżyć, lub uratować innego bohatera. Widz musi być zadowolony, a poziom absurdu nie gra roli!
I faktycznie, statystyczny widz jest zadowolony, pozytywnie zbudowany, ba... czasem nawet zmotywowany do podobnych działań! Ma pewne oczekiwania względem siebie i otoczenia. (Ileż to razy w pogotowiu słyszeliśmy od świadków zdarzenia, że źle coś robimy, bo na filmie było inaczej? Kiedyś nawet, jeden pan usiłował mi wyrwać łyżki od defibrylatora, zmuszając mnie bym "strzelił" asystolię... bo widział w serialu!)
I właśnie taki "zadowolony widz" wychodzi z kina, spotyka na swej drodze kogoś potrzebującego pomocy i w tych najcięższych przypadkach, zderza się z brutalną rzeczywistością. Zupełnie jak pani Zofia.
- To jednak niektórzy ludzie umrą, bez względu na to, co zrobimy..?
Niestety tak. I biorąc pod uwagę statystyki, będzie ich znacznie więcej, niż tych "uratowanych".

Wykopałem kiedyś z sieci graficzkę zestawiającą ilość skutecznych i nieskutecznych resuscytacji, przedstawionych w różnych serialach telewizyjnych. Spójrzmy zatem:


Nie wiem, kto jest autorem tego zestawienia i na ile rzetelnie podszedł do swej pracy. Wiem tylko, że dół grafiki, czyli "rzeczywistość", w pełni pokrywa się z moim doświadczeniami.
Ale cóż znaczę ja i moje doświadczenia? Malutkie robaczki w gigantycznej machinie medycyny... Spróbujmy, tak dla przykładu, poszperać odrobinę głębiej. Aby się mocno nie wysilać, do współpracy zaprośmy Google i strzał na "chybił-trafił":

Wytyczne Resuscytacji 2010 - przeżycie do wypisu ze szpitala po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia wynosi (w zależności od źródeł i ośrodków badań) od 8,4% do 10,7%.

Jelenia Góra (dane ogólne 2009 r.) - przeżywalność po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia do wypisu ze szpitala wyniosła 6%.

Szczecin (dość dokładne badanie z roku 2002) - powrót spontanicznego krążenia poza szpitalem uzyskano u 30,7% pacjentów, z czego pobyt w szpitalu przeżyło 10%. Przekładając procenty na liczbę pacjentów, można napisać, że z 209 pacjentów, u których wystąpiło nagłe zatrzymanie krążenia, żywych wypisano ze szpitala 21 osób.
(Nie ma sensu szukać dalej. Wszędzie znajdziemy podobne statystyki).

I to tyle w temacie filmowych happy end'ów.
Znam młodych ratowników-wolontariuszy, którzy czytając pierwszy raz opracowania na temat skuteczności resuscytacji krążeniowo-oddechowej, czuli się jak nieletni miłośnicy potraw mięsnych, oglądający skrwawione ochłapy na rzeźnickim stole:
- To z tego się robi nasze ulubione schabowe? Fuuu..! Do ust tego więcej nie wezmę!
Zupełnie jak smutno zdziwiona Zosia po nieudanej resuscytacji: "nigdy więcej nie pomogę..."
Tak właśnie wygląda zderzenie wyobrażeń, filmowych opowieści i działalności instruktorów "przygody" z szarą rzeczywistością.
Dlaczego ta "kolizja" bywa tak bolesna? Bo spora część osób, przystępuje do ratowania z konkretnym założeniem:
- Ma otworzyć oczy, wstać (miło by było, jakby podziękował) i żyć długo i szczęśliwie!
- Ale najczęściej nie wstanie...
- Ale na filmie wstał!
- Ależ, to tylko film...
- A na kursie, też wstał!!

Ano właśnie. Zdarza się tu i ówdzie, że to właśnie my, instruktorzy, nieświadomie "produkujemy" kursantów z potencjalnym "syndromem pani Zofii", ani trochę nieprzygotowanych na to, co może ich spotkać.
Czasem to kwestia braku doświadczenia, czasem doboru nieodpowiednich słów: "Nie bądź obojętny! Podejdź, pouciskaj klatkę, uratuj go!"
Niekiedy bywa też tak, że powiemy o kilka zdań za mało.
Za mało?!? Czy to oznacza, że mamy obrzydzać, szokować i zniechęcać słuchaczy kursów pierwszej pomocy?
Absolutnie NIE!
Nawet ta paskudna gadka o umieraniu, procentach i krwistym mięchu, nie jest potrzebna. Wystarczy jedno, konkretne wyjaśnienie:
PO CO podejmujemy resuscytację?
A wyjaśniać możemy w kilku płaszczyznach:

1. W płaszczyźnie "pseudo-pato-fizjologicznej"
Podejmując uciśnięcia klatki piersiowej, wytwarzasz w jej wnętrzu oraz w naczyniach krwionośnych, ciśnienie, dzięki któremu nieruchoma dotąd krew, jako nośnik tlenu, może docierać do istotnych życiowo narządów. W ten sposób opóźniasz i/lub zmniejszasz nieodwracalne efekty obumierania niedotlenionych tkanek, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej wrażliwego na niedobory tlenu MÓZGU.

2. W płaszczyźnie "handlowej" (nie lubię tej płaszczyzny, ale do niektórych dociera)
Wykonując resuscytację, "kupujesz" poszkodowanemu odrobinę czasu. Czasu potrzebnego na dojazd karetki, na ewentualną defibrylację, na podanie właściwych leków, czy choćby na tak modne ostatnio wyprowadzenie z hipotermii... Kupujesz mu kilka dodatkowych chwil na ostateczną deklarację. Ceną jest twoja fatyga, a końcowy wynik niestety NIE ZAWSZE jest adekwatny do trudu, jaki włożyłeś w "zakupy".

3. W płaszczyźnie "technicznej, brutalnie realnej"
Jako świadek nagłego zatrzymania krążenia, uciskający klatkę piersiową pacjenta, jesteś jednym z trybów machiny wprawionej w ruch po to, by ratować (nie "U"ratować). Nawet jeśli każdy z tych trybów zadziała perfekcyjnie, nadal nie masz gwarancji, że leżący u twych kolan człowiek przeżyje. O tym decyduje wiele czynników, takich jak czas (który już upłynął), przyczyna zatrzymania krążenia, stan pacjenta przez epizodem, stan jego ogólnego zdrowia i inne.
Nie wszystkich uda się uratować, tylko część odzyska własną, spontaniczną pracę serca, niemal nikt nie otworzy oczu i nie wstanie, tuż po kilkuminutowym uciskaniu klatki piersiowej. I z tym musisz się liczyć.

I wreszcie
4. W płaszczyźnie "hazardowo-filozoficznej"
Podejmując trud resuscytacji, dajesz komuś SZANSĘ. Tylko tyle i AŻ tyle. Szansę, której bez ciebie na pewno by nie miał. Być może ty i szereg innych osób, sprawicie, że to właśnie ten pacjent będzie jednym z niewielu ocalonych. Może nawet jedynym z całej, smutnej statystyki. A przecież nawet dla jednego WARTO PRÓBOWAĆ, bo ponoć, kto ratuje jedno życie, ratuje świat... jeśli nie swój, to z pewnością czyjś. Cały świat.


P.S. I nie łam się! Po prostu uciskaj mocno i szybko, bo wtedy zmniejszasz hazard, a zwiększasz szanse ;)
Amen.

poniedziałek, 27 października 2014

Inwestycja

Dziś, wszystkim Czytelnikom, którzy jeszcze nie zadecydowali o swej zawodowej przyszłości, a którym przez myśl przemknęło, by zostać ratownikiem medycznym, dedykuję ten oto cytat (wyłowiony z odmętów sieci) i wymowną (jak sądzę) graficzkę, którą najlepiej studiować w powiększeniu:

"Jeśli w tym kraju kręci Cię pomaganie innym i kasa - zainwestuj w kierunek lekarski.
Jeśli tylko kasa - zainwestuj w protekcję i elektorat polityczny.

Jeśli tylko pomaganie innym - zainwestuj w strój Świętego Mikołaja.
Inwestycja w ratownika medycznego nigdy się nie zwróci, a św. Mikołaja przynajmniej ktoś lubi."

Ech... jakże to prawdziwe.


niedziela, 19 października 2014

Skazany na absurd

Absurd... Żyję i pracuję w oparach absurdu. Zanurzony oddycham nim, nasiąkam, wchłaniam przez osmozę, aż stanę się absurdalnie izotoniczny i dołączę do zainfekowanej reszty, której wszystko już "zwisa". Jeszcze walczę, szarpię się na środku jeziora idiotyzmu. Patrzę wokół przez mgłę, co widzę?

* * *

- Zespół P do wyjazdu!
- Co mamy? - pytam bez entuzjazmu, oderwany od internetowego nałogu.
- Myśli samobójcze. Wzywa patrol policji.
- Gdzie? - krótko i na temat. Wiem już, że przewalanie oczami nic nie zmieni. Lepiej załatwić sprawę szybko i konkretnie.
- Ulica Armii Szalonych 13 przez 29.
- Jakie nazwisko? - rzucam zaniepokojony znajomo brzmiącym adresem.
- Pan Jędrzej No...
- Notoryczny! - przerywam dyspozytorce, nie mogąc powstrzymać mimowolnych ruchów gałkami oczu, z dołu do góry. - Znowu?! Kuźwa, trzeci raz w tym miesiącu!
- Ja pierdzielę..! - sapie kierowca, usiłując naciągnąć but taktyczny, lewy - Byłem u niego w zeszłym tygodniu. Policja go wyprowadziła w kajdanach... Będzie jazda!

Docieramy pod blok. Krótki dzwonek domofonem na klatce.
- Kto tam? - kratkę głośniczka wypełnia skrzeczący, nieprzyjemny głos.
 - Pogotowie...
- A ja nie wzywałem! - i trzask słuchawki.
Stoimy jak pomarańczowe łosie pod klatką. Brakuje nam tylko rolek papy pod pachami, może wtedy szybciej by nas ktoś wpuścił (że niby na dach popylamy).
- Dzwoń na dyspo - wzdycham ciężko do kierowcy, naciskając kolejne guziczki domofonu - Powiedz, że Notoryczny nie otworzy. Zapytaj, gdzie ta policja?
Dwie minuty później nadchodzi odpowiedź:
- Policja jest na górze, zaraz was wpuszczą.
Faktycznie, wpuszczają. Leziemy na czwarte piętro, mając świadomość, że za chwilę obejrzymy "stary film", który znamy już na pamięć.
- Panie Notoryczny, co tym razem? - sapię, sam nie wiedząc, czy to objaw zmęczenia, czy irytacji.
Jędrzej, swoim zwyczajem, łazi po mieszkaniu w szortach i koszulce na szeleczkach. Każdą pętlę trasy kończy tradycyjnie łykiem browara z puszki stojącej na kuchennym stole.
- Ja was nie wzywałem! Nie potrzebuję i nie zapraszałem do środka. Jakim prawem tu ku.wa wtargnęliście?!
- Pan do mnie nie przeklina, bo ja nie mam przyjemności słuchać pana bluzgów, dobrze?!
- A ja jestem u siebie w domu i mogę sobie przeklinać ile wlezie!! A ty mi możesz skoczyć! O!
- Panie Notoryczny, nie jesteśmy na "ty", choć się dobrze już znamy. Nie piliśmy razem wódki, pić nie będziemy, a pan też już zostaw to piwo, bo zawsze po piwie do pana jeździć trzeba. I co, teraz też pan będziesz cyrk odstawiał?
- A będę, ale bez was, bo ja was nie wołałem! I policji naszej też nie!! Wynocha wszyscy!!!
- No to co jest? - zwracam się do stojących pod ścianą policjantów.
- Zadzwonił do komendy wojewódzkiej. Skarżył się, że go nasi poprzednim razem skuli przed wyprowadzeniem, mówił, że jak będzie chciał, to sobie w każdej chwili coś zrobi. No i wojewódzki się speniał i wysłał monit do naszego... A dyżurny wysłał nas.
- I co? Wam otworzył? - pytam nieco zdziwiony odejściem od utartego scenariusza.
- Nie. Wlazłem przez balkon od sąsiadów...
- No to szacun... - patrzę z lekką ironią na funkcjonariusza, który zabawiał się akrobatyką na wysokościach - A właściwie, po co nas tu chcieliście?
- No bo groził samobójstwem.
- Przy was groził?
- No przy nas nie... - peszy się policjant - ...ale dyżurny twierdzi, że groził.
- Ech... - wzdycham któryś już raz - Panie Notoryczny, pan wie już, jak to teraz będzie przebiegało?
- Wiem i ch.j z tego! Nie chciałem pogotowia, nie potrzebuję! Jak mi się zachce, to sobie zadzwonię po was i gówno mi zrobicie, bo ja jestem chory! Mam na to papiery i dobrze wiesz, że mi naskoczycie!
- Pan mi powie, gdzie pan teraz jest i jaki dzień dzisiaj?
- Jestem w domu, na Szalonych. Dokładnie na czwartym piętrze, a dzisiaj jest... - Notoryczny patrzy chwilę w sufit i bezbłędnie podaje datę.
- Chcesz pan sobie teraz zrobić jakąś krzywdę?
- Nie chcę!
- A wcześniej?
- Wcześniej też nie i won mi z domu!
- Zaraz, chwila... Do szpitala się pan zgadzasz jechać?
- Za ch.ja nie pojadę! Nie prosiłem was!
- No widzicie..? I co ja tu mogę? - rozkładam ręce do policjantów
- Przytomny, w logicznym kontakcie, w chwili obecnej bez autoagresji, nie wyraża zgody... A ile ma w wydychanym? - pytam wskazując oczami na piwo w kuchni.
- Nie chciał dmuchać... - policjant drapie się po spoconej łepetynie.
- No to tym bardziej, co ja mogę?
Zaczynam pisać kartę. Notoryczny łazi po domu i klnie jak stu szewców po marnej wypłacie. Policjanci stoją pod ścianą, stukając w klawiaturę komórki. Po chwili jeden z nich przystawia mi telefon do ucha.
- Crew, słuchaj... - ton głosu naszej dyspozytorki wszystko wyjaśnia - Musicie go zabrać...
- Ale z czym? Co ja powiem w szpitalu?!
- Dyżurny z wojewódzkiej ma nagrane jak gość sobie grozi. Mówił, że w każdej chwili, jak zechce, może sobie zrobić coś złego... Musisz go zabrać!
Wiem, że dalsza rozmowa z dyspozytorką nie ma sensu. Wiem też, co mnie czeka przez najbliższe kilkadziesiąt minut. Ja i moi koledzy, przerabialiśmy to już wiele razy.
- Panie Notoryczny, proszę się ubierać. Musimy pojechać do szpitala na badanie.

* * *
Mija czterdzieści minut potężnych bluzgów Notorycznego i moich tłumaczeń o konieczności.
- Dobra panowie... - zwracam się do speszonych policjantów - ...ja w tym momencie pasuję. Nie wiem jak to zrobicie, ale jeśli on wyjdzie z tego mieszkania, to do szpitala pojedziemy. Sam go na plecy nie załaduję i na siłę nie zniosę.
Błyskają kajdanki. Policjanci powtarzają jakieś formułki "ostatniego ostrzeżenia", a ja wiem, że nadciąga faza druga. Siadam na taborecie w kuchni.
- Dobra, już dobra... - mówi Notoryczny, łagodniejąc z marszu - Pojadę już do tego szpitala, tylko się muszę ubrać!
Mój zegarek odmierza kolejne piętnaście minut, podczas których Notoryczny łazi po domu, przewalając szafki w poszukiwaniu majtek, skarpetek i koszuli. Patrol dzielnej policji podąża za nim, krok w krok, niczym rozdwojony cień. Chyba są nowi na służbie, bo snują się cierpliwie i nie wiedzą, co ich jeszcze czeka.
- No, ubrał się pan, to idziemy! - mówi policjant, otwierając drzwi na klatkę.
- Zaaaraz..! - Notoryczny wyszarpuje swój nadgarstek z ręki funkcjonariusza - Jeszcze muszę...
- Zajarać szluga... - dopowiadam w myślach.
- Zajarać szluga i...
- ...i się wysrać...
- ...i się wysrać przed wyjściem, co nie?!
Patrzę z niewielkim zainteresowaniem na reakcję stróża prawa. Policjant pąsowieje na twarzy, wydyma usta i... kapituluje.
- Dobra. Rób pan, byle szybko.
Po chwili dodaje nieco poirytowany:
- A nie możesz pan srać i palić razem?
Jędrzej nie może. Pięć minut delektuje się papierochem, wydmuchując dym pod sufit pokoju, po czym znika za drzwiami toalety.
- No widzisz..? - myślę sobie, spoglądając na policmajstra - Po balkonach skikałeś jak wiewiórka, a teraz słuchasz pierdów obywatela "N". Życie...

Czas mija leniwie. Kończę właśnie zaczerniać długopisem ostatni brzuszek w literkach starej gazety porzuconej na kuchennym stole. Z łazienki dobiega szum spłuczki. Teraz jeszcze kultowe wyłączanie prądów, zamykanie gazu i wody.
- No, to jeszcze piwko na drogę i...
- Chyba cię opasało... nie powiem czym!! Dawaj łapy!!! - policjantowi w końcu puszczają nerwy.
- I tak długo wytrzymał... - chowam długopis do kieszeni i zabierając dokumentację, wykonuję unik przed lecącym kubkiem z napisem "Kudowa Zdrój".

* * *
Godzina dwadzieścia... Tyle czasu mija odkąd wyjechaliśmy ze stacji. Nowy rekord!
Notoryczny, skuty obrączkami, wytacza się z klatki. Poziom wulgarów osiąga wyżyny i wzlatuje ponad osiedlowe podwórko. Sąsiedzi przyzwyczajeni, nie wykazują większego zainteresowania widowiskiem. Wreszcie jedziemy. My w swoją, policaje w swoją stronę, szczęśliwi, że się pozbyli strupa... znaczy, że spełnili swój obowiązek wynikający z regulaminu służby. Jeszcze nam machają z radiowozu.
W karetce trudno mi zebrać myśli. Jędrzej (już bez obrączek) przeplata mięcho ciągłym pytaniem, czy się nie boję.
- Boję się... Jak Boga kocham, boję się, że jeszcze chwila, nie wytrzymam i mu dam piąchą w tubę!
- Jedź szybciej. - proszę kierowcę, przekrzykując wrzaski.
W akompaniamencie "ku.w", "ch.jów" i wszystkich, możliwych określeń narządów płciowych, docieramy do szpitala powiatowego.
Usiłuję zdać pacjenta, przekazując dokumentację i "wywiad" lekarzowi dyżurnemu. W tym czasie, Jędrzejowi udaje się już werbalnie nawtykać pielęgniarce. Nazywa ją między innymi "medyczną szmajorą" i "pi.dą uszatą". Po tym, oznajmia doktorkowi, że on na nic nie wyrażał zgody, gówno mu mogą zrobić, bo jest chory i ma papiery, a tak w ogóle, to sobie idzie. Faktycznie idąc, obraża jeszcze kilku pacjentów z korytarza.
Zbieram się powoli i ja. Nic tu po mnie, swoje zrobiłem.
- A pan dokąd?!? - słyszę zdumiono-oburzony głos lekarza.
- Wracam do stacji... - staram się wykazać głębokie zaangażowanie w utrzymanie spokoju wypowiedzi, choć wewnątrz trafia mnie apopleksja. Wiem już, co będzie za moment.
- Mowy nie ma! Nigdzie nie jedziecie! Pacjent wam uciekł z Izby Przyjęć!!!
- Panie doktorze, pacjent WAM uciekł z Izby. Ja mam pieczątkę i pana podpis pod przekazaniem chorego. A teraz przepraszam, ale praca mnie wzywa.
Widzę jak lekarzowi tyka brewka nad lewym okiem. Mam przerąbane przez najbliższy miesiąc.
- Pani... - lekarz wystawia palec w stronę "uszatej" - Pani dzwoni po policję. Natychmiast! A pan... - palec wędruje między moje oczy - Pan zostaje do ich przyjazdu i będzie składał wyjaśnienia!

* * *
- Witam ponownie... - ironia wypełza z moich ust, kiedy w drzwiach Izby Przyjęć staje patrol. Ten sam patrol.
Targają ze sobą Notorycznego, który daleko nie uciekł. Dokładnie rzecz ujmując, czekał na nich przy podjeździe dla karetek, bo "gówno mi możecie zrobić!" i "ktoś mnie do domu musi odwieźć!"
- Panie doktorze, czy teraz już mogę się odmeldować? - wzdycham.
- Teraz pan już może.
- Dziękuję w takim razie i żegnam - idę w stronę karetki, zupełnie nieciekawy dalszych wydarzeń. Znam je na pamięć.
Oto Notoryczny, w asyście policji oraz w "biżuterii" wsiądzie do karetki, tym razem szpitalnej. Zostanie odeskortowany do sąsiedniego miasta, gdzie w psychiatryku, inny pan doktor stwierdzi "brak wskazań" i natychmiast pacjenta wypuści. Po tym, pan Jędrzej wróci "stopem", busem lub boso z obcego miasta i upajając się kolejnym piwem, ponownie zasiądzie przy swoim domowym Call Center.
Wracamy i my. Całkowity czas poświęcony na "ratowanie kolejnego ludzkiego życia" wyniósł dwie godziny, trzynaście minut. Wszystko ku chwale Ojczyzny i na koszt podatnika.
Mkniemy do stacji z błogim przeświadczeniem, że oto mamy spokój z panem Notorycznym na dłuższy czas. Niestety, po raz enty rzeczywistość daje bolesnego prztyczka w nos mojej wyobraźni. Tak się zazwyczaj dzieje, gdy nie docenimy inwencji twórczej i zdolności naszego pacjenta.
Na nauczkę nie trzeba długo czekać. Ledwie mija kolejna godzina dyżuru i nagle:
- Zespół P do wyjazdu! - drze się dyspozytorka, a minę ma przy tym taką, jakby odkryła w swej kieszeni ujście cudzego jelita grubego.
- Do czego jedziemy? - pytam.
- Gdzie jedziemy? - nakłada się na moje pytanie kierowca.
- Do szpitala... - odpowiada kierowniczka wyrzutni, patrząc błędnie w wydruk karty wyjazdowej.
- Cooo??? - otwieram szeroko oczy
- Gdzie??? - wtóruje mi kierowca - Jeszcze tam nas nie było?!

* * *
Nie ma czasu na pierdoły, gdy Ojczyzna wzywa. Pędzimy do szpitala i po kilku chwilach, naszym zdziwionym oczom ukazuje się taki oto obraz:
Pierwszy plan Izby Przyjęć wypełnia, dobrze nam już znany, patrol policji.
- Nie no... Znowu oni?!? - z trudem usiłuję przybrać neutralny wyraz twarzy. Najwyraźniej mi się to nie udaje, gdyż policjanci również krzywią buzie w grymasie niezadowolenia.
Nieco dalej, w pobliżu kozetek, lokuje się pacjent Notoryczny.
- A ten, co tu robi???
Odpowiedź przychodzi natychmiast. Jędrzej wydziera się całą mocą zdartego gardła, skandując słowa, których na próżno szukać w Słowniku Wulgaryzmów Polskich.
Całkiem w głębi sceny dostrzegam lekarza, aktualnie zwanego przez Jędrzeja, "chu.em niemytym", tuż obok pielęgniarka, która z "uszatej pi.dy" awansowała na klasyczną "ku.wę" z domieszką wszelakich określeń kobiecych narządów płciowych.
Istna jatka, a pośrodku my.
- No dobrze, co się tu dzieje? - pytam niemytego lekarza, przekrzykując wrzaski Notorycznego.
- Pacjent nie został przyjęty w szpitalu psychiatrycznym. Brak wskazań... - buczy doktor
- No to nic nowego... - uśmiecham się z przekąsem
- Ale, co on robi TU?!
- No myśmy go przywieźli z powrotem... - wcina się nadgorliwy policjant - ...A co, miał wracać pieszo?
- I przywieźliście go ponownie do szpitala powiatowego??? - pytam, robiąc kolejny już raz wielkie oczy.
- A gdzie go mieliśmy zawieźć?! - twarz funkcjonariusza przedstawia dziwną mieszankę zakłopotania, irytacji i braku koncepcji na oddychanie.
- Nie wiem, może na wytrzeźwiałkę? - zgaduję z przekąsem i przechodzę do meritum wywiadu:
- A jakie jest nasze zadanie? Mówiąc krótko, po co nas wezwaliście?
- Nie my was wzywaliśmy, tylko on... - palec policjanta wskazuje Notorycznego, który w tej chwili uskutecznia czarowanie pielęgniarki, cytując z pamięci atlas potocznej anatomii żeńskiego układu rozrodczego.
- Ściślej mówiąc... - kontynuuje policjant - ...obywatel wkurzył się, kiedy usłyszał, że szpitalna karetka go nie odwiezie do domu. Zadzwonił pod sto dwanaście i zgłosił, iż jest chory, a w szpitalu nie chcą mu udzielić pomocy. No i wojewódzki operator z CePeeRu wezwał was.
- To są jakieś jaja... - opadam w przysiadzie na kozetkę. Czuję, jak praca w oparach absurdu wysysa ze mnie ostatnie siły.
- Nie wstanę... Nie drgnę ani na milimetr... tak sobie będę siedział i nie dowierzał... Albo... jednak ruszę się! - szybko odkrywam w sobie nowe pokłady energii, wykonując gwałtowny skłon przed nisko przelatującym stojakiem na kroplówki. Kątem oka rejestruję, jak Notoryczny bierze zamach chirurgicznym zestawem do szycia ran.
- Ewakuacja!!!

* * *
Rozwiejmy na chwilę ten absurdalny, cuchnący obłok idiotyzmu i zastanówmy się, jakież zakończenie mogła mieć ta historia? Dla ułatwienia podam kilka opcji happy endu:

1. Doprowadzeni do ostateczności funkcjonariusze policji, pałują pana Notorycznego i po obezwładnieniu eskortują go do najbliższej Izby Wytrzeźwień.

2. Rozjuszony lekarz, w asyście równie wściekłej pielęgniarki, wbija pacjentowi igłę prosto w serce, wstrzykując końską mieszankę Scoliny, Tiopentalu, Fentanylu i Relanium. Następnie, doprowadzeni do ostateczności funkcjonariusze policji, pałują pana Notorycznego i zwiotczone corpus delicti eskortują do najbliższej Izby Wytrzeźwień.

3. Pacjenci Izby Przyjęć, wzburzeni agresywnym zachowaniem Jędrzeja, robią mu z siedzenia "jesień średniowiecza". Następnie, rozjuszony lekarz, w asyście równie wściekłej pielęgniarki, wbija pacjentowi igłę prosto w serce, wstrzykując końską mieszankę leków uspokajająco, zwiotczająco, przeciwbólowych. Po czym, doprowadzeni do ostateczności funkcjonariusze policji, pałują to, co zostało z Notorycznego i zwiotczone, marne resztki jego corpusu delicti eskortują do najbliższej Izby Wytrzeźwień.

4. Rozjuszony lekarz, w asyście równie wściekłej pielęgniarki, salwuje się ucieczką i barykaduje w ambulatorium. Pacjenci Izby Przyjęć w popłochu pierzchają na korytarz. Jędrzej zmęczony własną aktywnością ruchową, po zdemolowaniu połowy szpitalnego pomieszczenia, opada z sił i postanawia się oddać w ręce władzy. Następnie doprowadzeni do ostateczności funkcjonariusze policji, radiowozem eskortują pana Notorycznego wprost do... domu, a ja jestem przesłuchany jako świadek w sprawie o... nieudzielenie pomocy przez powiatowy szpital.


---------------------------------------------
No i jak myślicie? Która z odpowiedzi "pachnie" najbardziej realnym, systemowym idiotyzmem? Wiem, że to trudna zagadka, bo wszystkie warianty brzmią równie... kretyńsko :)
Rozwiązania można podawać w komentarzach pod postem. Na autorów prawidłowych odpowiedzi czekają nagrody w postaci ekskluzywnych flakonów z najczystszym oparem wysublimowanego absurdu. Sygnowane logotypem akcji "Paramedic on Board - Absurd in Mind".

Do miłego...



wtorek, 30 września 2014

Osobowość refleksyjna

Wśród pracowników Pogotowia Ratunkowego, podobnie jak w całej zbiorowości ludzkiej, można wyodrębnić kilka typów "osobowości refleksyjnej":
Typ 1 - po robocie siada, duma nad tym, co spieprzył, wyciąga wnioski i dąży do trwałych zmian na lepsze.
Typ 2 - po robocie siada, duma nad tym, co spieprzył, smutno kiwa głową i idzie oglądać TV.
Typ 3 - po robocie siada... przed TV.
Prawdopodobnie typ trzeci będzie najszczęśliwszym i najzdrowszym psychicznie z całej wymienionej trójki, ale czy jego pacjenci będą równie zdrowi i zadowoleni? I czy można o nim powiedzieć "dobry ratownik", "dobra pielęgniarka", "dobry lekarz systemu"? Nie jestem pewien... Przestałem się nad tym zastanawiać odkąd zaniechałem walki z wiatrakami.
Wiem natomiast, że nawet super-refleksyjnym typom nr 1, w dążeniu do ideału, zdarza się zbłądzić, zmęczyć, przystanąć na moment. I właśnie ta chwila rozprężenia, moment utraty czujności, mogą być śmiertelnie groźne... dosłownie.

* * *
- Uaaaahhh... - ziewnąłem przeciągle, poprawiając dosiad na służbowej wersalce. Gniecione przez dwa pokolenia medycznych tyłków, łóżkowe sprężyny wyjęczały żałosną skargę i kategoryczne zażądały emerytury.
Ekologiczna żarówka ciemniała i jaśniała na przemian, poddając się presji absolutnie nieekologicznego czajnika, który imitując obrzęk płuc, z całą mocą oddawał energię sporym ilościom zgromadzonej w nim H2O.
- Pijesz kawę? - ratownik Jaromir machał ręką przed moimi oczami.
- Hm? - wyjąłem słuchawkę empetrójki z prawego ucha, usiłując złapać sens wypowiedzi kolegi.
- Kawę... No chcesz kawę?
- Nieeee, dzięki... Nawet czwarta kawa nie pomoże w taki dzień.

Za oknem przesuwała się jednostajna szarość mokrego poranka. Chodnikami przemykali ostatni, spóźnieni robotnicy rannej zmiany. Skakali z prawa na lewo, jakby chcieli uniknąć strug deszczu, który i tak, sprawiedliwie zalewał całą szerokość ulicy. Wielkie krople spływały po okiennej szybie, rozmazując obraz i zniekształcając rzeczywistość.
- Jeszcze pięć minut i idę... - bez cienia entuzjazmu patrzyłem na rozmyte kontury karetki, która aktualnie zdawała się tonąć w płynącej po parkingu wodzie.
- Dzień tak paskudny, że nikomu się nie zechce chorować. Poza tym porządne chłopaki miały nocną zmianę, na pewno nie naświnili w karecie. Pójdę ogarnąć jak troszkę zelży ta ulewa...
Kolejny potężny ziew podstępnie rozwarł moją paszczękę, nim zdążyłem zasłonić ją dłonią. Nocne ślęczenie przed komputerem dawało o sobie znać. Tępy ból rozpierał prawą stronę czaszki, a zmęczone oczy z rozkoszą zamykały się na coraz dłużej trwające pauzy.
- Może jednak kawy? - Jaromir potrząsał czajnikiem z resztką parującej wody. Pokręciłem przecząco głową i odburknąłem:
- Podusi i kocyka...
- Oj dziadku, dziadku. - uśmiechnął się z lekkim szyderstwem - Aleś zabalował.
- Balował..? - prychnąłem w myślach - Kiedyś człowiek mógł się wydurniać dzień w dzień, noc w noc grać z pannami w analogową butelkę i dalej był jak młody bóg, a teraz? Teraz nocną sesję z grą komputerową, bez grama alkoholu, musi nazwać ekscesem i odespać. Smutne to...
Wetknąłem słuchawkę z powrotem do ucha, dając do zrozumienia, że temat zmęczenia, starzenia i innych smutnych "enia" uznaję za zakończony.
Nawet nie musiałem bardzo opędzać się od towarzyskiego Jaromira, gdyż w tej samej chwili zadzwonił jego telefon.
- No i dobrze. Gadaj sobie, gadaj...
Gmerałem w empetrójce, zmieniając piosenkę na mniej dudniącą i milszą dla mojej steranej głowy. Gdzieś w tle dolatywały do mnie strzępy rozmowy telefonicznej.
- Cześć... mogę... nie, nie, spoko...
Przymknąłem oczy, pozwalając miksom tybetańskich zaśpiewów koić zmęczenie. Tymczasem głos Jaromira stawał się coraz wyraźniejszy i bardziej natarczywy.
- Halo! Co tam się dzieje..? Halo!!
Moje lewe oko podjęło nieludzki wręcz wysiłek i uchyliło powiekę. W ten sposób upewniałem się, że Jaromirowe "halo, halo", nie jest kierowane do mnie.
Ratownik nadal trzymał przy uchu komórkę, ale zamiast siedzieć przy stoliku, krążył nerwowo wokół pomieszczenia.
Natychmiast zamknąłem oczy.
- Relaks... relaks... Czy on musi tak wrzeszczeć?
- Anka!!! Halo!! HALOOO!!! ANKAAA! Mów do mnie!!!!!! Ku.wa!
Nagle poczułem szarpnięcie, które niemal podniosło mnie z wyra. Silna ręka wyrwała moje słuchawki z małżowin. Jaromir stał nade mną ze strasznym wyrazem twarzy.
- Zbieraj się! Jedziemy!!
Naciągając kamizelkę, próbowałem nadążyć za biegnącym ratownikiem. W końcu dopadłem do szoferki.
- Dostaliśmy wezwanie? - dopytywałem się zdziwiony. Nie słyszałem żadnego ruchu na radiowym paśmie, drukarka też nie wypluła żadnej karty.
- Nie... - odburknął i ruszył karetką z takim impetem, że przeciążenie wgniotło mnie w fotel.
- Jaro, co się dzieje do cholery?!
- Jedziemy do mojej bratanicy...
- Gdzie??
- Do dziecka mojego brata, ku.wa!
Sekundy mijały jak godziny. Deszcz już nie padał. Koła karetki sunęły w bocznym uślizgu na ostrym zakręcie. Szarpiąc klamrę pasa bezpieczeństwa, czułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Jaromir z zaciętą miną pokonywał kolejne zakręty i powtarzał pod nosem:
- Ku.wa mać! Ku.wa mać! Dlaczego akurat na mnie trafiło??!!
- Spokojnie Crew, uporządkuj sytuację... - myślałem gorączkowo, trzymając się "cykor-łapki".
- Możesz trochę zwolnić? - powiedziałem cicho, jakbym bał się jeszcze bardziej go zdenerwować.
- Nie mogę... - na potwierdzenie tych słów ratownik depnął jeszcze mocniej w gaz. Wolną ręką usiłował wystukać jakiś numer w telefonie.
W kolejnych zakrętach doświadczałem nieustannej zmiany wektorów działających na mnie sił. Lewo, prawo, lewo, przód. Przygniatając prawe ramię do drzwi szoferki, wydukałem:
- To może chociaż mi powiedz, co się stało?
- Mała nie oddycha..!
Najpierw dotarł do mnie drugi człon zdania i nie wiadomo skąd pojawiła się idiotyczna myśl:
- Jak to "nie oddycha"?! Jak ktoś z rodziny medyka może nie oddychać?!
Dopiero potem załapałem początek przekazu.
- Mała..? Jak bardzo mała?!
Przekrzykując wycie karetki, usiłowałem ogarnąć panujący wokół chaos.
- Jaro, wiem, że się denerwujesz, ale daj nam szansę tam dojechać. Zabijesz nas... Powiedz mi, ile to dziecko ma lat?
- Rok... Ledwie jeden rok! - emocje wystrzeliły z ust ratownika, wraz z nimi na podłogę szoferki poleciał ciśnięty ze złością telefon.
Wyciągnąłem swoją służbową komórkę. Trochę jak w amoku wezwałem zespół "S", potem działał już tylko jakiś wewnętrzny automat.
- Jesteś pewien, że nie oddycha? Może śpi..? - palnąłem i natychmiast pożałowałem swojej głupoty. Jaromir popatrzył na mnie przez chwilę swoim strasznym wzrokiem i złożył karetkę w kolejny zakręt.
- Kto jest teraz z dziewczynką?
- Jej matka...
- Masz do niej numer telefonu?
- Leży na podłodze...
Dwa, może trzy sygnały i w słuchawce usłyszałem kobiece zawodzenie.
- Halo... tu mówi ratownik! Jedziemy do was z Jaromirem... SPOKÓJ! Dziecko na pewno nie oddycha?! Trzeba uciskać klatkę piersiową. Wiecie jak? Dobrze... trzydzieści razy, potem dwa wdechy. Nie przestawaj dopóki nie przyjedziemy!
Karetką tłukło niemiłosiernie na wybojach drogi, a mimo to czułem samoistne drżenie własnych dłoni. Wiedziałem, że do przyjazdu "eski" będziemy we dwóch z tą resuscytacją.
- A to może potrwać... - w myślach szacowałem ilość kilometrów dzielącą karetkę specjalistyczną od naszego położenia.
Słupy elektryczne migały na poboczu, znikając w mokrych lusterkach. Pędziliśmy na złamanie karku, a w tamtej chwili miałem wrażenie, że nie zbliżamy się ani o milimetr do celu. W mojej głowie też migało. Myśli przelatywały na podobieństwo mijanych słupów.
- Ile ona może ważyć?
- Nie wiem, mała jest... Sześć, góra siedem kilo.
Przeliczenie dawek leków okazało się zadaniem z pogranicza wyższej matematyki.
- Adrenalina. Dziesięć mikrogramów na kilogram masy ciała... Dziesięć razy sześć... dziesięć razy sześć...
- Jeśli się zatrzymała, to niedobrze, prawda?
- Dziesięć razy sześć... Jaro, co ty do mnie mówisz? ...ku.wa, ile to jest dziesięć razy sześć?!
- Mówię, że to niedobrze rokuje...
- Amiodaron... Pięć miligramów na kilogram. Jak to było z tą strzykawką "dwudziestką"? Rurka: Wiek przez cztery plus cztery, to będzie... dobra, zobaczymy na miejscu, jaka jest duża. Defibrylacja cztery dżule na kilogram...
- Jak dojedziemy, łap zestaw pediatryczny, ja biorę defa. Jaro! Słyszysz mnie?! Bierzesz zestaw pediatryczny!

Zapiszczały hamulce, szarpnął mnie pas. Już można biec!
Wypadam z szoferki, łapiąc w locie defibrylator. Gnam, nie wiem dokąd. Widzę starszą kobietę, stoi w ganku i zanosi się rozpaczliwym płaczem.
- Po schodach na górę! - Jaromir szarpie się jeszcze z szafką skrywającą zestaw.
Biegnę, przeskakując po trzy schody na raz. Na górze wąski korytarz, jakieś pokoje... wszędzie pusto.
- GDZIE?!? - wołam zły, że nikt mnie nie kieruje. W odpowiedzi słyszę płacz dochodzący z ostatniego pokoju. Na miękkim dywanie porozrzucane zabawki, butelka z mlekiem, puste, dziecięce łóżeczko. Wreszcie ją dostrzegam. Przy ścianie klęczy skulona dziewczyna. Rytmicznie uciska jakąś sino-fioletową kukiełkę.
- To nie jest kukiełka..! 

Dalej już tylko migające obrazy. Wentylacja i uciski... Jaro szepczący jakieś zaklęcia:
- Zosiu, co ty zrobiłaś..? Co ty zrobiłaś..?
Maska, która nie chce się uszczelnić, łyżka laryngoskopu, która nagle nie pasuje do rękojeści, żyła, której nie ma, wkłucie doszpikowe, które nie daje się prawidłowo założyć, monitor, na którym od czasu do czasu pokazuje się rytm... i  znika.
Nie wiem, kiedy minęło czterdzieści minut akcji, kiedy lekarz przejął kierownictwo, kiedy podawaliśmy leki... Po niespełna godzinie, serce podjęło pracę, nic więcej.



* * *

Typ 1 - po robocie siada, duma nad tym, co spieprzył, wyciąga wnioski i dąży do trwałych zmian na lepsze.
Siadłem i ja, zacząłem dumać... Stosowany po wielokroć na kursach, schemat oceny i informacji zwrotnej, w tym przypadku nie chciał zadziałać.
- "Pamiętaj, aby następnym razem zrobić... cokolwiek..?" - ręce jakoś same opadły.


Typ 2 - po robocie siada, duma nad tym, co spieprzył, smutno kiwa głową i idzie oglądać TV. 
Pokiwałem i ja. Na telewizję nie miałem ochoty, za to, ze wszystkich sił, chciałem choć na chwilę stać się "Typem trzecim". Nie czuć, nie myśleć, nie analizować...

Typ 3 - po robocie siada... przed TV.
No nie potrafię.
Wgapiam się w ciemną taflę wyłączonego telewizora, żałując, że nie mam pilota z guzikiem "Myślenie Off".
- Ile jeszcze przede mną cudzych bratanic, synków, córeczek... i chwil utraty czujności? 

Oby jak najmniej
 Amen.

----------------------------------------------------
- Zosia, po kilku dniach pobytu na OIOMie, zmarła nie odzyskawszy przytomności.
- Jaro, podczas imprezy suto zakrapianej alkoholem, przyszedł i mi podziękował (do dziś nie wiem za co). Poryczeliśmy sobie po pijaku.
- Ja znów, jak za dawnych lat, sprawdzam wszystkie karetki od A do Z, tuż po objęciu dyżuru... No i wracam do pediatrycznych podręczników.
- Ten post miał być formą autoterapii... raczej słabo działa.
- Wszystkie postacie i wydarzenia zostały całkowicie wymyślone, jeśli ktoś dostrzega podobieństwo do prawdziwych zdarzeń... to jego problem.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Polityczne Bla-Bla-Bla

O tym, co się teraz dzieje na Ukrainie wiemy wszyscy, a przynajmniej tak nam się wydaje... Zdecydowanie bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że o tym, co się teraz naprawdę dzieje na Ukrainie, wie niewielu. Ja się do tej grupy nie zaliczam - i to chyba dobrze.
Żyjemy sobie w tle, zanurzeni w kontekście zdarzeń i chcąc nie chcąc, o tych zdarzeniach czytamy, słuchamy, rozmawiamy.
Mój blog (jak wszystkim Czytelnikom wiadomo) żadną miarą polityczny nie jest, nie mam więc ambicji, kompetencji ani ochoty na publiczną analizę międzynarodowej sytuacji oraz wyrażanie własnych opinii w dyskusji, która i tak rozbrzmiewa już wszędzie. Chociaż, wróć... Jest dziś przynajmniej jedno takie miejsce, w którym głośno nie zabrzmi nawet pół zdania zawierającego słowa: "Krym", "Putin", "Separatyści", "BUK" itp. Właśnie tu siedzę.
Przyjemny spokój może nieco dziwić w samym centrum dużego, polskiego miasta. Mimo upału doskwierającego na zewnątrz, w budynku z przedwojennymi tradycjami panuje lekki chłodek. Weekendowa sielanka. Aż chciałoby się przyciąć błogiego "komara" na wygodnym krzesełku, ale docierający do uszu, spokojny, wyważony głos, niesie w sobie coś, co zmusza mój mózg do stałej koncentracji i wzmożonej czujności.
Melodyjnym, rosyjskim językiem, głos przekazuje informacje o zawiłościach równowagi kwasowo-zasadowej, o rozpoznaniu i leczeniu ostrych zespołów wieńcowych, o algorytmach resuscytacji i wielu innych rzeczach, które medyków interesować powinny. Jeszcze jeden "szczegół" kursowej sali nie pozwala spokojnie przymknąć powiek.
Oto przede mną, po prawej stronie, siedzi grupa słuchaczy z Rosji. Krzesła po lewej również zajęli lekarze i studenci, ale... z Ukrainy. Panuje pełen profesjonalizm, wszyscy z uwagą wsłuchują się w treść wykładu, lecz patrząc z ostatniego rzędu na całość obrazka, wyczuwam w powietrzu delikatne, lekko napięte "coś".
Obie strony wpatrują się w stojącego na środku instruktora... i ani centymetr dalej. Żadna rosyjska głowa nie drgnie w mocniejszym obrocie w lewo. Żadne ukraińskie oko nie zerknie głębiej na prawo. Kursanci obu grup siedzą, jakby połknęli polskie, solidne kije od szczotek. Ale "sztywka"...

Wykłady mijają w atmosferze niewidzialnej bariery rozciągniętej przez środek sali. Zaraz idziemy na ćwiczenia, może tu będzie trochę luźniej..?
Nie jest.
Ukraińcy nie chcą mówić po rosyjsku. Ostentacyjnie dają do zrozumienia, że mają problemy z translacją języka swoich wschodnich sąsiadów. Ostatecznie grupy ćwiczeniowe dzielą się wg narodowości.
Rosjanie jakby bardziej wycofani, poważni, skupieni, rzadko się uśmiechają, za to częściej swoje medyczne dylematy rozwiązują mówiąc pewnym głosem: "Bo u nas (w Rosji) to jest inaczej."
Ukraińcy zadają duuużo pytań. Nie wiem dlaczego, ale z większością ich grupy nie mogę złapać kontaktu wzrokowego. Ilekroć zwracam się bezpośrednio do któregoś z nich, uciekają spojrzeniami. W najlepszym razie patrzą na swojego tłumacza. Wstydzą się czegoś..? Nieee - to ja chyba jestem przewrażliwiony.
Obie grupy pracują jak potrafią najlepiej. Jedni mierzą "tysk" (ciśnienie), drudzy "udowlienije" (też ciśnienie). Niby robią to samo, niby mają tych samych pacjentów, niby nam wszystkim na kursie chodzi o to samo, ale... Jest dziwnie.

Wreszcie obiad. Na każdym kursie, to okazja do integracji, wymiany kilku zdań na temat wrażeń, opinii... a tu lipa.
Rosjanie szybko biorą zestawy obiadowe i znikają w jednej z kursowych sal. Żeby nie było wątpliwości, ktoś zamyka za sobą drzwi. Ukraina spożywa posiłek we względnej ciszy. Dziwnie to wszystko wygląda. Nawet kawowo-ciastkowy stolik, zawsze tętniący towarzyskim życiem, dzisiaj świeci pustkami. Ktoś przemknie, by błyskawicznie zalać kawę lub zrobić "czaj" i tylko instruktorzy oraz polska obsługa, trochę demonstracyjnie wsuwają pyszne, soczyste jabłka aż im się uszy trzęsą.

Po obiedzie kolejne zajęcia.
- Już ja ich rozruszam i wyluzuję! W końcu mam być instruktorem POZYTYWNYM!
Przygotowałem się do scenariusza, w którym młody pacjent przesadził z substancjami narkotyzującymi. Zgromadziłem odpowiedni repertuar pieśni. Miało być zawodzenie o tym jak "Rozkwitały jabłonie i grusze..." i "Biełyje rozy..."
- Jak pobudzony, to pobudzony!
Nawet rosyjski wierszyk z podstawówki sobie przypomniałem, żeby było trochę "beki" i luzu na zajęciach.
Niestety. Nie zdążyłem zaśpiewać nawet pół zwrotki, a już silne ręce rosyjskiego zespołu schwyciły manekina, któremu użyczałem głosu i animacji. Po trzech sekundach oporu, wrypali mu (mi) dwadzieścia miligramów Relanium w żyłę. Po takiej dawce, nie zostało mi już nic, jak tylko zachrapać i na chwilę przestać oddychać (tak, żeby się nie nudzili).
Jakbyście kiedyś odwiedzali szpital w "tamtych" rejonach, radzę, lepiej sobie nie żartować ;)

I tak płynął nam kursowy dzień, w atmosferze wzajemnej dziwności.
Aż w końcu nastał czas egzaminów.
Najpierw test teoretyczny. Tu żadnych zdziwień - Ukraina, sala nr 1, Rosja, sala nr 2. Nawet zaproponowałem niezobowiązująco, żeby ich posadzić w jednej sali, naprzemiennie. Nie trzeba by było nikogo pilnować. Jeden drugiemu nie da "odgapić". Niestety mój pomysł nie uzyskał akceptacji u Dyrektora kursu. Jako niepoprawny racjonalizator, zostałem zagoniony do przygotowania egzaminów praktycznych.
Ruszyliśmy z symulacjami. Jeden kursant, drugi... Jakaś poprawka, komuś nie poszło, ktoś się spocił...
W pewnej chwili, wyszedłem na korytarz, by poprosić następną osobę. I wtedy do moich uszu dotarł, ten dobrze znany, "cichy gwar" przed salami egzaminacyjnymi. W obcym języku trudno było uchwycić konkretne wypowiedzi, ale przecież, podczas egzaminów, zawsze jest tak samo: "Jak ci poszło?", "Co było?", "Uważaj na tego w okularkach, strasznie się czepia." I tak dalej i dalej...
Patrzę w lewo. Dwie Ukrainki z wypiekami na twarzy słuchają Rosjanki, która z czerwonymi od emocji uszami opowiada o swoim scenariuszu. Patrzę w prawo. Rosjanin instruuje Ukraińca, jak ten ma leczyć przypadek egzaminacyjny. Gdzieś dalej ktoś kogoś pociesza, że za drugim razem pójdzie lepiej. I nagle wszyscy się rozumieją. Niektórzy nawet rozejm zagryzają jabłkiem. Normalnie, pełen MIR! Uurrrraaaa!!!

Jednak nic lepiej nie jednoczy, jak wspólny "wróg" ;)


------------------------
Autor niniejszego tekstu nie jest zainteresowany polemiką o charakterze politycznej agitacji którejkolwiek ze stron i bardzo prosi wszystkich "agitatorów", "bojowników o wolność" i innych "nawiedzonych" o zamieszczanie swoich wypowiedzi w stosownym miejscu, np. na forum Onetu :)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Gdzie te chłopy? Post Scriptum.

Jak to zwykle bywa, życie napisało ironiczny ciąg dalszy do poprzedniej historii ;)

* * *
- No to "na trzy" w górę! - Crew zaparł się nogami w błotnistym gruncie. Jego dłonie, stalowym uściskiem, dusiły uchwyty przy noszach, a całe ciało w napięciu oczekiwało na moment dźwignięcia.
- Sto pięćdziesiąt kilo, jak nic. Nie będzie łatwo... - jęknęły plecy.
- To czyste szaleństwo..! - ostrzegały ramiona.
- Cicho tam..! - Crew zagłuszał własne wątpliwości - Nie bądź baba! W górę go!
- Raz, dwa, trzyyy... yyyppp!!! Chrrruup!
- No mówiłem... - chrupnął wściekły kręgosłup.
- Ojojoj! - lamentowały plecy.
- A teraz ja dostanę po dupie za wasze zabawy! - fuknął obrażony tyłek, myśląc o czekającej go serii bolesnych zastrzyków - Możecie mnie pocałować..!
- No nie pierwszy i nie ostatni raz... - pocieszał się Crew wsiadając do karetki.
- Trzeba to zaraz rozchodzić i do rana wszystko przejdzie jak zły sen.
Ale gdzież można chodzić na nocnym dyżurze? Jedyna, słuszna trasa wiedzie do służbowego wyra, więc Crew, obrawszy najkrótszy kurs, szybko zawinął do cichego portu i otulony śpiworem, usnął z lekkim dyskomfortem między łopatkami.
- Nie można się mazgaić... - pomyślał na dobranoc i zachrapał.

* * *
- Podstawówka, jedziecie! Kierownik wstawaj! - dyspozytorka, stojąc w drzwiach, motywowała zespół do szybkiej pobudki.
- No już, nie śpię... Idę... - Crew, podnosząc się z łóżka, początkowo nie mógł znaleźć przyczyny, dla której łzy ciurkiem spływały po jego policzkach. Strząsając resztki snu, powoli zaczął lokalizować ból w okolicach pleców.
- Chcieli mnie zabić na śpiocha..? Wbili mi widły? - majaczył rozespany, uważając by nie zahaczyć wirtualnym trzonkiem wideł o futrynę drzwi.
Dopiero w karetce przypomniał mu się wieczorny pacjent-gigant i chrupnięcie w plerach. Koszmar powrócił ze zdwojoną siłą.
- Jezusku słodki, jak to boli!!! 
Żadna wariacja pozycji siedzącej nie przynosiła ulgi. "Widły" wbijały się coraz głębiej, a Crew mógłby przysiąc, że stalowe szpikulce zanurzone w jego kręgosłupie zaczynają się rozgrzewać do czerwoności. Z każdym podskokiem karetki, było coraz gorzej.
- Błagam, żeby tylko ten mógł sam chodzić... - ratownik w myślach zanosił modły za stan zdrowia kolejnego pacjenta. Szeptając zaklęcia, ukradkiem ocierał łzy, które uporczywie napływały do kącików oczu.
- Nie rycz, bo będzie wstyd! Jakoś musisz wytrzymać. Bądź mężczyzną do cholery!
Mężczyzna w mężczyźnie wydzierał się wewnętrznie, motywując wszystkie samcze podzespoły do mobilizacji, ale ból nie chciał być "do wytrzymania".

- Da pan radę przejść do karetki?
- Dam...
- Alleluja! -  Crew poczuł autentyczną falę wdzięczności, ale radość nie trwała zbyt długo. Ostatni gwoździk do przysłowiowej trumny czyhał w podniesionym plecaku reanimacyjnym.
- Chrrrruupp!  
- No teraz to już przegiąłeś... - mruknęły plecy i strzeliły gigantycznego focha.
W karetce Crew zbierał wywiad na jednym wdechu. Badanie ograniczyło się do pomiaru ciśnienia, którego wartości ratownik i tak już nie był w stanie odczytać. Kiedy z mimowolnym jękiem osunął się na fotel przy noszach, zaniepokojony pacjent łypnął nerwowo przekrwionym okiem i wydukał nieśmiałe:
- Dobrze się pan czuje..?
Oj nie czuł się dobrze. Wbite w plecy widły zamieniły się w tępe, zardzewiałe kliny, które rozsadzały teraz prawą stronę tułowia. Podskakując na wybojach, w myślach krzyczał wszystkie slogany i hasła o "byciu chłopem i twardzielem (do cholery!)". W szpitalu z trudem oddał pacjenta, a papiery podpisał lewą ręką, gdyż prawa kategorycznie odmówiła dalszej współpracy.

* * *
Zbliżała się czwarta nad ranem, kiedy karetka wróciła i skończyła kołować na pogotowianym parkingu.
- Czym się martwisz? - zapytał kierowca widząc ratownika tkwiącego nieruchomo w fotelu.
- Ni... ni-czym... - wystękał "twardy" Crew i zagryzł wargi.
- Uuaah! - ziewnął szofer gasząc silnik - No to dobrze. Ja idę jeszcze pospać...
- Idź... Ja też zaraz...

W stacji wszyscy spali. Melodyjne chrapanie niosło echem po korytarzu. Kierowca od kilku minut wtórował innym śpiącym, tymczasem Crew, drapiąc się po ścianie, zawisł na szafie z lekami.
- Jasna dupa! Nie wytrzymam do rana... Muszę coś wziąć natychmiast!
Resztki przyćmionego umysłu podpowiadały, że przyjęcie doustnych środków przeciwbólowych nie rozwiąże problemu. Ręka sama jakoś sięgnęła po ampułkę Ketonalu, a potem po strzykawkę, igły i resztę bambetli.
- No i co teraz? Pójdziesz obudzić kolegów, żeby ci zastrzyk w pupkę zrobili, bo cię plecki bolą? O czwartej nad ranem? Podziękują ci za przerwanie snu i powiedzą żeś miękka faja, a nie facet!
- Ale mnie naprawdę bolą i to ku.wa nie do wytrzymania!!!
- To bądź prawdziwy chłop i sam sobie zrób!
- Jak sam? Przecież do tyłka sobie nie sięgnę...
- No właśnie! - potwierdził zaniepokojony tyłek.
- I już cykor obleciał... Fajuch i fujara! A co, tylko z tyłu masz duży mięsień? A noga?!
- Ja tylko chciałam nadmienić... - włączyła się do "rozmowy" oburzona noga - ...że Ketonal w nogę zajebiście boli!
- Milczeć!!!
- No jak tam sobie chcecie, ale oświadczam, że ja i udo kategorycznie protestujemy... I żeby potem nie było, że nie ostrzegałam!
Prowadząc taki wewnętrzny dyskurs, Crew dotarł do łazienki, która w chwili obecnej była jedynym miejscem umożliwiającym wykonanie zabiegu. Resztkami sił umył ręce i nabrał lek do strzykawki. Po krótkiej chwili namysłu, zaryglował drzwi, zamknął pokrywę sedesu i usiadł na tyle wygodnie, na ile pozwalały przeraźliwie obolałe plecy. Przez kilka sekund lustrował wzrokiem lśniącą w świetle jarzeniówek igłę. Nie zrobiła na nim większego wrażenia. Tyle razy służył studentom jako "igielnik" na zajęciach. Znęcali się nad jego żyłami przyszli ratownicy, pielęgniarki i lekarze. Czymże w obliczu tych tłumów będzie jedno ukłucie w udo?
- Trzeba mieć odwagę!
Energicznie przetarł mięsień gazikiem nasączonym alkoholem i schwycił strzykawkę niczym lotkę do Darta.
- O ja pier.olę, on to naprawdę chce zrobić! - wrzasnęła noga - Nieeee!!
Było już za późno. Rozpędzona rozmachem igła poszybowała w powietrzu, by po krótkim locie, precyzyjnie zatopić się w ciele. Rychło jednak okazało się, że przerażone udo nie powiedziało ostatniego słowa. Napięty do granic możliwości mięsień powstrzymał napór wściekłej igły, która jak niepyszna odbiła rykoszetem, raniąc tylko płytką warstwę skóry.
- Uaaaa..! - rozpłakało się udo, a z miejsca nieudanego lądowania wypłynęła czerwona kropla.
- No jesteś facet, czy nie jesteś?! - Crew zgrzytał zębami, biorąc jeszcze większy zamach.
- Świrus, jak pragnę zdrowia, świrus... - szeptała przerażona noga, a zaaferowane tym widokiem plecy całkowicie przestały boleć.
- Uch! - tym razem igła gładko weszła niemal po samą obsadkę.
- No, nie było tak źle... Teraz jeszcze zaaspirować... - ratownik jak zaczarowany wypatrywał małej banieczki powietrza, która powinna popłynąć w strzykawce.
- Jest! No to luzik, podaję lek... tylko powoli... 
Tłoczek strzykawki delikatnie napierał na leczniczą ciecz. Mozolnie, milimetr po milimetrze, płyn wciskał się pomiędzy włókna, rozsadzając struktury mięśnia. Crew z uwagą wysłuchiwał najdrobniejszych sygnałów własnego organizmu. 
- Nic nie czuć. Nie takie straszne te zastrzyki w udo...
- To się jeszcze okaże... - chlipnęło pokłute udo.
Faktycznie, okazało się. Gdzieś po piątym milimetrze, milcząca od dłuższego czasu noga drgnęła.
- Oj! Coś chyba czuję... Oj, bardzo czuję. Oj! Już dość... BOooooLI!!!
- Gościu nie bądź mięczak! Dawaj do końca, jeszcze centymetr został!
- Ja pier.olę, przestań natychmiast..! - darła się torturowana noga - ...to jest ku.wa nie do wytrzymania!!!
- Prawdziwego chłopa... poznaje się... uch... po tym... jak kończy! - Crew czuł jak zaczynają mu drętwieć usta i końcówki palców. Po kolejnym milimetrze wstrzykniętego leku, przed oczami latały czarne płaty.
- Jeszcze trochę..!
- Błagam! Już tyleeee..! - jęczała noga.
- Zamknij się!
- Nieeee...
- Jeszcze!
- Dobra! Dość już tej zabawy! - zawyrokował neutralny dotąd mózg i uciszył całe towarzystwo, wyłączając wszystkim chwilowo wizję i fonię.
Omdlała ręka opadła, pozostawiając wbitą strzykawkę. Napięte udo rozluźniło zacisk, ignorując tkwiącą w nim nadal igłę-agresorkę. Czoło dotknęło chłodnych płytek. Głowa ratownika opadła na ścianę i znieruchomiała. Zapadła ciemność.

* * *
Śniło mu się, że spoczywa bez ruchu, półsiedząc na zamkniętym kiblu. Ktoś łomotał do drzwi, a on nie mógł złożyć ust w jedno, proste słowo: "Zajęte!". Nie mógł nawet ruszyć ręką, by wyjąć tkwiącą w nodze strzykawkę.
- No to pięknie! Zaraz wywalą drzwi i mnie znajdą z opuszczonymi spodniami i szprycą wbitą w nogę. Będę faja i narkoman...
Nadal śnił o tym, jak rozpaczliwie próbuje puścić zimną wodę w umywalce.
- Zimna woda... zimna woda... zdrowia doda. Zdroooowia dooooda...
I raptem zobaczył się z góry. Unosząc się gdzieś pod łazienkowym sufitem, patrzył na marną, ziemską powłokę, ze spodniami w kolanach. Nie czuł bólu. Ogarnął go spokój i rześki chłód poranka na polanie. Ucichł łomot. Słyszał tylko szum górskich strumyków i szelest owiec żujących trawę, gdzieś hen na halach. Ożywcza bryza, zapach sosnowego lasu i krople rosy na bosych stopach.
- Świat jest piękny... - pomyślał wzruszony, mrugając załzawionymi powiekami.
- No, jak tam? - znikąd odezwał się rzeczowy jak zwykle mózg - Przeszła ci już ta autoagresja? To wstawaj. Pobudka!

Pierwszym detalem, który zamajaczył przed wpół otwartymi oczami, był jaśniejszy prostokąt łazienkowego okna. Na dworze świtało.
Głowa nadal spoczywała oparta o ścianę, a nos utkwił tuż obok zawieszonej kostki toaletowej o zapachu choinki. W umywalce szumiała woda, spływając po dłoni wprost na podłogę. W uszach brzmiały jeszcze wołania juhasów schodzących z gór - He-e-e-eeej!
I ten dzięcioł...
- Puk, puk, puk...
- Dzięcioł..???
- Puk, puk, puk... puk, puk, puk... He-ej, kto tam siedzi tyle?!
- Ja tu siedzę... - zamrugał przytomniej oczami, wyjmując dłoń z umywalki.
- Co ty tam zasnąłeś?! - dyspozytorka domagała się natychmiastowego zwolnienia toalety.
- Zajęte! - Crew z przerażeniem patrzył na wbitą strzykawkę, rozbitą ampułkę i wodę zalewającą posadzkę
- Ale mi się chce siku!
- Idź sobie! Zaraz skończę...
- Skończę, skończę... a ja się w tym czasie poleję w majtki! - gderający głos oddalał się i cichł stopniowo.
Usunięcie wszelkich śladów nie było sprawą prostą. Obrażone udo nie pozwalało na jakiekolwiek obciążenie.
- Sprzątaj to szybko! Chłopie bądź mężczyzną!
- Znowu zaczynasz!?
Po dłuższej chwili, Crew wypełzł z łazienki niemal ciągnąc za sobą bezwładną nogę. Na korytarzu już czyhała na niego dyspozytorka.
- No i właśnie! Tak się kończy przesiadywanie godzinami na kiblu. Noga zdrętwiała i masz teraz! Jak się wyrobić nie możesz, to se bierz Xennę Extra!
Ratownik nie reagował na zaczepki. Kuśtykał, czując jak wszystkie głowy mięśni uda dziękują mu za brutalne traktowanie.
- Ej no, nie obrażaj się... - kierowniczka wyrzutni żartobliwie próbowała rozładować napięcie - Nózia ścierpła, daj to wymasuję!
To mówiąc ścisnęła udo oburącz, miętoląc paluchami tam i z powrotem.
- Aj ku.wa, nie w szczepionkę!!! - wrzasnęło kolejny raz maltretowane udo, a mózg znów włączył projekcję wirujących, ciemnych plam.
- Matko, jakie te chłopy teraz delikutaśne! - wrzasnęła dyspozytorka, patrząc jak ratownik sunie po ścianie w dół - Ledwie ich posmyrasz, a już się kładą. Dokąd ten świat zmierza?! - dodała zatrzaskując łazienkowe drzwi...

...i co tu do jasnej cholery tak mokro?!?!?

niedziela, 22 czerwca 2014

Gdzie te chłopy..?

Słońce stało już całkiem wysoko, wdzierając się do okien przestronnej kuchni. CrewMama, lawirując wśród smakowicie pachnących specjałów, sięgnęła do ściennego kalendarza i energicznym ruchem zerwała kolejną kartkę. Był drugi lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku.
- Nareszcie wakacje... - pomyślała w kontekście swojego syna, który w tym roku skończył pierwszą klasę podstawówki i dziś o pierwszym brzasku, wypalił z kolegami na podbój osiedlowych zakamarków.
CrewMama studiowała właśnie jakiś kulinarny przepis z kalendarzowej kartki, gdy z oddali, do jej uszu dobiegł stłumiony łomot i chrzęst upadającego żelastwa.
- Cholerna fabryka! Od samego rana się tłuką!
Niestety źródło tego hałasu było zgoła inne.
W tej samej chwili, na drugim końcu osiedla, mały Crew definitywnie tracił prowadzenie w rowerowym wyścigu "dookoła domków". Kilka sekund wcześniej usłyszał wrzask młodych kibiców "Baraneeek, bierz gooo!" i w akcie desperacji starał się skorygować mało perfekcyjny tor jazdy. Zgrzyt giętej ramy i trzask pękającej kierownicy uświadomiły mu, że wszedł na kurs kolizyjny z wyprzedzającym go rywalem. Na dalsze analizy nie miał czasu, bo już w następnej sekundzie kontemplował widoki, przelatując lotem koszącym ponad umykającym szybko dziurawym asfaltem. Kolejne mgnienie oka i matka ziemia ze szwagrem żwirem, przywitały młodego kolarza. Sunął jeszcze chwilę po podłożu, niczym samolot bez podwozia, wzbijając tumany czarnego pyłu. Tuż obok słyszał przeraźliwy łomot sczepionych rowerów uderzających o ziemię i jęk jednego z braci Baranków, który swój przelot na niskim pułapie kończył wprost w pogiętej kupce rowerowego złomu.
Po krótkiej chwili trwożnej ciszy, uczestnicy katastrofy zaczęli wykazywać słabe symptomy powrotu do życia. Crew pojękując podniósł się z ziemi. Wykonując pierwsze, nieśmiałe kroki, instynktownie doszedł do wniosku, że układ kostny ma raczej cały. Szedł w stronę plątaniny rurek, pedałów i obręczy kół, na szczycie której leżał ledwo przytomny starszy Baranek. Podczas tego mozolnego marszu, ze zdziwieniem obserwował swoją prawą nogę. Czarna od żwiru goleń, przy każdym wykroku błyskała żywą czerwienią, jakby własne kolano, na przemian wystawiało i chowało czerwony jęzor.
Zanim Crew dotarł do miejsca wypadku, młodszy z rodzeństwa Baranków zdołał już podnieść brata z pobojowiska i mówiąc: "Paweł, chyba znalazłem twojego zęba...", odciągał nieszczęśnika na chodnik. Ten jednak nie zgadzał się na ewakuację, jak w amoku usiłując wyplątać pogruchotane części bicykla. Crew również nie mógł sobie pozwolić na porzucenie roweru made by CrewDziadek. Wszak na kolejny model DeLux, "wyścigowe" Wigry-3, mógł liczyć dopiero po Pierwszej Komunii. Wyłowiwszy ze złomowiska ramę swojego jednośladu, niezdarnie szarpał żelazo, by rozczepić splecione w uścisku pedały, koła i pozostałości siodełek.
Operacja rozdzielania rowerów, w której uczestniczyli obaj poszkodowani oraz kibice wyścigu, powiodła się, jednak przeraźliwie pogięte obręcze kół i urwana kierownica, nie pozwoliły choćby na dotoczenie maszyny w pobliże domu. Na domiar złego, skóra kolana złośliwie wystawiającego czerwony jęzor, pękła całkowicie, ukazując niezwykle fascynujące tajemnice ludzkiej anatomii. Rad nierad, Crew zarzucił pozostałość roweru na ramię i stękając pokuśtykał do domu z dyndającym na nodze mięchem.
Tuż za progiem domostwa nastąpiła konsultacja z CrewMamą, która po szybkim badaniu urazowym, zaaplikowała synowi środek znieczulający w postaci klapa w dupę. Po takiej analgezji, zapakowała kolarza "na stojaka" do wanny, celem zmycia żwiru i uwidocznienia rozmiaru obrażeń.
Crew, mogący po raz pierwszy w życiu oglądać swoje kolano od środka, pozwalał sobie na niewielką manifestację emocji i podczas mycia chlipał żałośnie, w kółko zadając nurtujące go naukowe pytanie:
- Mamooo, a nie utną mi nooogiii?!?
 Wychodząc naprzeciw jego dylematom, CrewMama rozwiewała wątpliwości, jako argument podając groźbę kolejnej analgosedacji w stylu:
- Przestań ryczeć, bo jak cię prasnę w tyłek, to zapomnisz jak się nazywasz.
Następnie, jak przystało na wykwalifikowany personel polowego szpitala Obrony Cywilnej, założyła na nogę zgrabny opatrunek i wraz z synem, pognała "z buta" na oddalony o kilometr postój taksówek.
Kilka godzin później, uziemiony, młody Crew mógł podziwiać zgrabne ściegi szwów na swej nodze, a przez kolejne trzy tygodnie wakacji, znienawidzony telewizor, całą domową biblioteczkę i cztery ściany pokoju.

* * *
Niemal dokładnie trzydzieści lat po tych wydarzeniach, naręczny zegarek wypiszczał w ciemności godzinę pierwszą. Tłukłem się na służbowym łóżku nie mogąc zasnąć. Prawe kolano od wieczora sygnalizowało zbliżające się załamanie pogody. Rwanie i pulsowanie przynosiło na myśl przygody z dzieciństwa i nie pozwalało dołączyć do grona chrapiących kolegów. Między kolejnym obrotem z prawego na lewy bok, dzwonek telefonu rozjęczał się w dyspozytorni, sygnalizując rychłą możliwość rozruszania zastałych stawów.
Wypełzłem spod śpiwora i klnąc na ból w kolanie, poczłapałem do karetki. 
Dokładnie po sześciu minutach, ambulans oświetlił grupkę młodych ludzi zgromadzonych przy bramie knajpy.
- Co się dzieje? - zapytałem młodego człowieka leżącego na asfalcie.
- Auuhhh... Rozwaliłem sobie nogę...
- Proszę pokazać - poświeciłem latarką na kolano chłopaka. Czterocentymetrowa rana nadawała się do założenia kilku szwów. W myślach zanotowałem praktycznie zerowe krwawienie.
- Ile pan ma lat?
- Dwadzieścia cztery... - odpowiedziała młoda twarz
- Przewrócił się pan? Stracił przytomność? - szukałem u pacjenta innych obrażeń, które tłumaczyłyby wezwanie karetki.
- Nie. Zahaczyłem nogą o tamtą blachę przy bramie.
- I to wszystko? A dlaczego pan leży na asfalcie?
- Położyłem się, bo nigdy nie wiadomo, co się do końca stało...
Chowając latarkę do kieszeni kamizelki, widziałem kwaśną minę kierowcy, który zbierał z asfaltu nasz plecak reanimacyjny.
- Proszę pana, czy to coś poważnego? - zapytała młoda dziewczyna - Czy on będzie żył?
- Pani żartuje? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie - To niewielkie zranienie. Można było spokojnie z tym podejść do szpitala. Zwłaszcza, że to ulica obok. 
- Zapraszam pana do karetki... - zwróciłem się do wciąż leżącego mężczyzny.
- Jak to? Na pewno mogę wstać?
- A co? Chciałby pan, żebyśmy go wycięli razem z kawałkiem asfaltu i zanieśli? - zaszydziłem.
- No nie, ale wie pan... Boję się o nogę.
- Dobra, dobra... - złapałem pacjenta pod ramię i delikatnym gestem dawałem do zrozumienia, że żarty się skończyły.
- Trzymaj się Pawełku... - dziewczyna położyła rękę na jego plecach i uroniła łzę.
- Co to za cyrk? - dumałem asekurując chłopaka niemrawo wstającego z ziemi - Albo oni są naćpani, albo robią sobie jaja...
W karetce kierowca szykował już opatrunki i bandaż. W halogenowym świetle przedziału medycznego rana wyglądała równie śmiesznie, co płacząca dziewczyna i zaaferowany pacjent.
Zamknąłem drzwi ambulansu, kończąc tym samym spektakl pod tytułem "Łzawe pożegnania".
- Leczy się pan na coś? - rozpocząłem zbieranie wywiadu, wypełniając jednocześnie kartę medycznych czynności ratunkowych.
- Nie. Do tej pory byłem zdrowy.
- Jakieś uczulenia na leki?
- Chyba nie, choć wykluczyć nie można, prawda?
- Ano nie można... - potwierdziłem nie odrywając wzroku od rubryczek
- Proszę pana, czy mój stan jest poważny? Co będzie z moją nogą?
Zaskoczony pytaniem i posępną miną chłopaka, zamrugałem powiekami i nadal podejrzewając jakieś kpiny wypaliłem:
- A utną ją panu...
Po tych słowach pacjent zbladł.
- Jezus Maria... - wyszeptał i skrył twarz w dłoniach.
Widząc jego reakcję wypaliłem znowu.
- Człowieku daj spokój! Rana jak u barana... Założą trzy, może cztery szwy i wynocha do domu.
- Pan sobie żarty stroi, a ja naprawdę drżę o swoją nogę. To może mieć w przyszłości jakieś konsekwencje?
- Z pewnością. Będzie pan wiedział, kiedy zabrać parasol na spacer...
- Słucham..?
- Nic, nic... Chce pan jakiś środek przeciwbólowy?
- Chcę.
- W takim razie proszę podciągnąć rękaw do góry - powiedziałem wyciągając z kamizelki zieloniutki wenflon.
- A co to? Igła? - twarz chłopaka znów pobladła.
- Niestety igła. Lek będę podawał dożylnie...
- Pan chyba znów żartuje? Chce mi pan to wbić w rękę?
- Nie inaczej... - odpowiedziałem i zrobiłem krok w jego stronę.
- Nie zbliżaj się! Znaczy... niech pan nie podchodzi. Nie zgadzam się na igły w żyle! To boli i jest niebezpieczne. Jakąś inną opcję proszę.
- Mogę panu jeszcze zaproponować zastrzyk w pupę, ale zanim lek zacznie działać, pan już zdąży wyjść ze szpitala pozszywany. To jak..?
- To ja już nic nie chcę. Ooo moja biedna noga. Co ze mną będzie? - jęczał żałośnie
- Czy pan pił dzisiaj jakiś alkohol? - zapytałem podejrzliwie
- Piłem, a co? Nie można? - obruszył się.
- Wszystko można, lecz z ostrożna... - uśmiechnąłem się lisio - A nie boi się pan pić?
- Dlaczego..? - zapytał i po raz kolejny jego policzki zrobiły się szarawe
- Mówią, że alkohol zabija... a na pewno ścina z nóg.
- No wie pan? Jeszcze jeden żart i zgłoszę skargę. Pan kpi z cierpiących ludzi.
Och, jaką miałem ochotę otworzyć szerzej buźkę i pozwolić, by me nieuczesane myśli popłynęły w przestrzeń budy. Zamiast tego, wsadziłem głowę w okienko szoferki i wysapałem jedno słowo:
- Jedziemy.
Kierowca skinął oczami w stronę niewidocznego pacjenta i pukając się w czoło ruszył z kopyta.
* * *
- I z tym głupstwem pan wzywał karetkę? - wyrwany ze snu dyżurny lekarz nie mógł się nadziwić niskim pobudkom, jakie kierowały pacjentem.
- Pan wstanie z tego wózka, przejdzie o tam i położy się pod tą jasno świecącą lampą...
- Panie doktorze, a co z moją nogą będzie?
- No w tym stanie, to możemy ją tylko amputować - zarechotał doktorek, a siedzące za ladą pielęgniarki zawtórowały cieniutkim chichotem.
- Nie radzę doktorze... - pokręciłem głową z dezaprobatą, wyrażając tym samym opinię na temat niewybrednych żartów. Blady pacjent poczłapał w stronę zabiegówki.
- A ty co? - lekarz zmarszczył zaspane czoło i zaatakował mnie przy papierach - Nad czym jeszcze tu dumasz?
- No myślę, jakie wpisać rozpoznanie.
- Ja ci podyktuję. Pisz... Syndrom Ce kropka I kropka Pe kropka A kropka.

Wychodząc za drzwi Izby Przyjęć, doleciał mnie jeszcze głos z zabiegówki
- A co to? Igła?
- No igła...
Nie słuchałem dalszego ciągu. Będąc już na podjeździe, zamykałem drzwi karetki, a po szpitalnych korytarzach niósł się jęk pacjenta i poirytowany wrzask doktora:
- To chce pan to znieczulenie, czy mam szyć na żywca?!?
Nasz ambulans odjeżdżał, tymczasem w radiowej Trójce, Danusia Rinn śpiewała "Gdzie ci mężczyźni? Prawdziwi tacy..."

No właśnie. Gdzie te chłopy..?
Aha... No i gdzie w tym czasie byli rodzice?!? ;)