piątek, 7 lutego 2014

Pechowiec świata purpurowy

PROLOG
- Ja to mam pecha... - pomyślałem skwaszony, wsiadając do szoferki spowitego w mroku ambulansu. Mój "pech" siedział tuż obok i piłował silnik na wysokich obrotach jałowego biegu.
- No to jazda! - kierowca zakrzyknął radośnie, po czym fantazyjnie spuścił karetę ze smyczy. Opony mieliły chwilę w miejscu, obsypując ścianę naszej stacji strugą czarnego żwiru i wreszcie pojazd skoczył w mrok niczym świniak smagnięty bacikiem gospodarza.
Tadeuszek vel "Peszek", ratownik-kierowca.

Na wspólnych dyżurach z Tadeuszkiem, pierwszą czynnością jaką wykonuję zaraz po wejściu do auta, jest zabobonny i ukradkowy znak krzyża. Następnie, z prędkością światła, zapinam pas bezpieczeństwa i dopiero potem otwieram oczy... Na chwilkę, tylko po to, by upewnić się, że jeszcze żyjemy i  znów je zamknąć.
Większą część drogi milczymy. Znaczy Tadeusz milczy, bo ja w myślach klepię różaniec, który przy każdym ostrzejszym zakręcie, przerywany jest wewnętrznym, przeraźliwie głośnym "O ku.wa, o ku.wa, o ku.waaaaa!!!"
Czasem myślę, że Tadeuszka zesłały niebiosa, za moją bezbożność i oddalenie od wspólnoty wiernych baranków. Nigdy wcześniej się tyle nie modliłem... choć uczciwie muszę przyznać, że jeśli droga do chorego jest kręta, to więcej w moich myślach jest wywrzeszczanych bluzgów, niż modłów. Widocznie jednak, roczny bilans "sacrum vs. profanum" musi wychodzić na zero, bo nadal jakoś żyjemy, a los (w postaci kierownika) ciągle gotuje mi dyżury z Tadeuszkiem.
Aby jeszcze wierniej oddać specyfikę tych jakże szalonych podróży, powiem, że niemal każdy wyjazd z Tadziem jest niczym wycieczka rollercoaster'em tuż po obiedzie.
Prawdziwym crème de la crème jego stylu jazdy jest tzw. rajd "na kartkę papieru", czyli zbliżenie pędzącej karetki do innego pojazdu na grubość rzeczonej kartki. Tadeusz musi mieć również kogoś z rodziny w kolejnictwie, bo pociągów się nie boi. Przed torami nigdy nie zwalnia, stąd też, swoistą wisienkę na torcie jego szoferowania, stanowią długodystansowe loty powietrzne na nieprofilowanych przejazdach kolejowych. W czasie jednego z takich lotów, urwałem zamontowaną nad drzwiami "cykor-łapkę" i będąc ciągle w powietrzu, gorączkowo dumałem, czy mam w stacji jakąś bieliznę na zmianę. Na szczęście, tuż po twardym lądowaniu, gdy mój tyłek z impetem plasnął w fotel, z ulgą stwierdziłem, że bieżące majty jeszcze oblecą i tylko dlatego, jak dotąd, nie zrobiłem Tadeuszkowi z jego pilotażu mega-afery.
Każda, nawet najcięższa droga musi się kiedyś skończyć. Przy czym, z Tadeuszkiem za kółkiem, nie jest to tak oczywiste. :) Dlatego pierwszym uczuciem, jakie ogarnia mnie zaraz po dotarciu na miejsce wezwania, jest niewysłowiona wdzięczność i radość życia. Ten stan nie trwa jednak długo, gdyż chwilę później, me barki przygniatają zwątpienie i depresja, wywołane myślą o drodze powrotnej.
I z taką właśnie huśtawką nastrojów, targany sprzecznymi emocjami, wędruję do Bogu ducha winnych pacjentów. Nic dziwnego, że przed obliczem potrzebującego pomocy, najczęściej staję niczym chmura gradowa, ziejąca tuzinem grzmotów i błyskawic. Tak było i tym razem.

* * *
Jeszcze miałem przed oczami małego Fiacika, który przed chwilą postanowił popełnić motoryzacyjne samobójstwo i skręcił wprost pod koła rozpędzonej karetki (z Tadeuszkiem za sterami). W uszach ciągle piszczały hamulce, a służbowe ciuchy przesiąknięte były smrodem palonej gumy. Jeszcze z pamięci nie uleciał szmat drogi i karkołomne poszukiwania właściwego adresu na końcu świata.
Wszystko to kotłowało się w mojej głowie, gdy dotarłem do "łoża boleści", na którym spoczywały całkiem żywe "zwłoki " pana w średnim wieku. Zawieszony nad łożem zegar wskazywał godzinę 02:30.
- Dobry wieczór... - zacząłem spokojnie i wprowadzając u pacjenta nutkę niepewności, dodałem - ...albo raczej już dzień dobry.
- Wolę "dobry wieczór" - odpowiedział rezolutnie pacjent. Jego pozornie spokojnej twarzy nie marszczyły paroksyzmy bólu, strachu i innych nieszczęść. Skrzętnie zanotowałem w pamięci ten fakt i natychmiast obniżyłem temperaturę konwersacji.
- Co dolega..? - zapytałem raczej chłodno.
- A duszno się robi, kręci w głowie i serce kołacze...
Zerknąłem na pacjenta spode łba i nie zauważywszy żadnych, wyraźnych objawów niestabilności krążeniowo-oddechowej, zadałem klasyczne pytanie "na wku.w", oczywiście wku.w własny.
- Od kiedy tak się robi?
- A od poniedziałku po obiedzie...
- Po obiedzie mówi pan? - (wdech, wydech) burza nadciągała nieuchronnie - O której pan zwykle jada obiad?
- Jakoś tak o trzynastej, a co?
- A nic... Tylko tak sobie myślę... (wdech, wydech) Poniedziałek, trzynasta... Proszę powiedzieć, co takiego się wydarzyło, że wezwał pan pogotowie akurat dziś, czyli w sobotę, o wpół do trzeciej w nocy?
- Ano pomyślałem sobie, że to już trochę za długo trwa... - odparł pacjent i lekko poczerwieniał.
- I dziś pan o tym pomyślał..? - wyjmując z kieszeni stetoskop, niemal czułem jak iskry błyskawic skaczą między ręką a metalowym kabłąkiem słuchawek. Jeszcze chwila i grzmotnie.
- A jak pan sobie radził przez pozostałe pięć dni?
- Starałem się nie myśleć... - twarz mężczyzny była już zbliżona kolorem do kompotu z truskawek.
Wkładałem oliwki stetoskopu w uszy.
- Teraz posłucham pańskich płuc, a potem mi pan powie, czy tylko w sobotnie noce przychodzą myśli o lekarzach, pogotowiu i stanie zdrowia?
- Jeśli mam być szczery, to w ogóle staram się nie myśleć o służbie zdrowia... - dźwięki tych słów wychodziły z wnętrza pacjenta i ze zdwojoną siłą docierały do moich, uzbrojonych w stetoskop, uszu.
- I akurat ci się musiało pomyśleć dzisiaj, na moim dyżurze z Tadeuszkiem??!! - chciałem krzyknąć ze wszystkich sił, ale zjawiska osłuchowe jakie przebiły się ponad głosem pacjenta, skutecznie zniwelowały ochotę do awantury. Zamiast tego warknąłem krótko:
- Proszę teraz cichutko, usiłuję pana zbadać!
Oprócz niewielkiego trzeszczenia w płucach, na pierwszy plan wyraźnie wybijało się szybkie bicie serca.
- Trochę za szybkie - pomyślałem - Będzie ze sto siedemdziesiąt. 
- Założymy pulsoksymetr, zmierzymy ciśnienie, zrobimy ekg... - powiedziałem ni to do siebie, ni to w próżnię, licząc, że i pacjent i stojący bezczynnie Tadeuszek, wyłapią interesujące wątki mojej wypowiedzi i zareagują w jakiś sposób. Niestety...
Kolega "Peszek", pochłonięty struganiem głupich min w stronę jeleniego łba wiszącego nad drzwiami, zdawał się pozostawać głuchy na moje delikatne zachęty do realizacji powołania zawodowego. Natomiast pacjent konsekwentnie kontynuował urwaną poprzednio wypowiedź.
- Staram się nie myśleć o służbie zdrowia, gdyż odgrywa ona w moim życiu zdecydowanie negatywną rolę.
- Naprawdę..? - Udałem zdziwionego, szarpiąc się z pęczkiem splątanych kabli do EKG - I właśnie dziś, postanowił pan, dać nam szansę poprawy? O jakże miło!
- Przez moją wrodzoną ironię, kiedyś mnie z roboty wywalą... - pomyślałem i z niepokojem zerkałem na pacjenta, którego twarz spowił kolor głęboko wytrawnej, winnej czerwieni.
- Gorzej się pan czuje? - wydukałem podejrzliwie
- A co? Mam pysk czerwony..? - zapytał pacjent masując policzek dłonią.
- Troszeczkę... - skłamałem, gdyż oblicze zwane pyskiem, aktualnie przypominało głęboki talerz czerwonego barszczu, do którego ktoś wrzucił dwa białka oczu, tak dla jaj.
- Zawsze tak mam, jak się znerwuję!
- A po co się denerwować?! - zacząłem mentorskim tonem - Sobota jest, trzeba spać, a nie rozmyślać po nocy i nerwy psuć.
- Powód do nerwów to mam ja! - dokończyłem w myślach, jednocześnie szarpiąc Tadeuszka, który znudzony martwym jeleniem, zajął się namiętnym głaskaniem wypchanej wiewiórki.
- Rozplącz mi te kable, bo mnie zaraz jasny szlag trafi! - wysyczałem w ucho nowego miłośnika martwej natury i wróciłem do konwersacji z pacjentem.
- Czym się pan tak denerwuje, co?
- A wszystkim... Nie lubię was, tych karetek, szpitali...
- Nikt nas nie lubi, wie pan? A wszyscy nas chcą. - uśmiechnąłem się cierpko.
- Ale ja was nie lubię specjalnie. Pecha mam do was!
- Pecha? Człowieku, co ty możesz o pechu wiedzieć..? - pomyślałem patrząc jak "Peszek", obrażony moim brutalnym oderwaniem go od przyrody, leniwie klei elektrody na pacjencie.
- Rączki wzdłuż siebie i nie ruszać ani paluszkiem..! - burknął, łypiąc tęsknym wzrokiem w stronę rudych preparatów z kitą. 
- Proszę powiedzieć, na co pan choruje?
- A na co ja nie choruję? Tam są wszystkie dokumenty... - właściciel buraczanej twarzy skinął ręką w stronę stolika, czym natychmiast naraził się Tadeuszkowi.
- Jak mówiłem, że ani paluszkiem nie ruszać, to ręką tym bardziej nie!
Zerknąłem na blat i widząc trzy teczki wypchane papierzyskami, zapytałem:
- Która to teczka?
- Wszystkie... - odparł pacjent półgębkiem.
- No panie..! - syknął Tadzio, kręcąc gałami od monitora - Ani ręką, ani paluszkiem, ani buzią! - i po tej reprymendzie, spojrzał na mnie z wyrzutem, zdając się myśleć: "Ty mi to specjalnie robisz!?"
Podczas, gdy mój pomagier szarpał się z EKG, ja uznałem, że przebrnięcie przez medyczne archiwum będzie procesem, który może potrwać do śniadania. Kiedy w mojej dłoni wylądował ciepły pasek z wydrukiem pracy serca, miałem już gotowy plan działania.
- Pojedziemy do szpitala. Po drodze mi pan opowie coś więcej o tych chorobach. Zgoda?
- No nie wiem... - wydukał niepewnie pacjent i znów poczerwieniał.
- Jak to? Chce mi pan powiedzieć, że wzywał pogotowie  o wpół do trzeciej w nocy, aby się nie zgodzić na przejazd do szpitala?!? - gradowa chmura wracała z niebezpiecznym pomrukiem.
- W sumie, to żona się uparła...
- Tadeusz..? Tadeusz! - podniosłem nieco głos, widząc jak kolega lubieżnym wzrokiem ogarnia myśliwski sztucer wiszący na ścianie.
- Tadeusz, proszę cię, idź, przyturlaj nosze, a ja jeszcze pana pobadam.
"Peszek" z dziwnym błyskiem w oczach, poczłapał w stronę karetki, tymczasem pacjent słabo oponował.
- Panie ja się boję...
- Nie ma czego. Dorosły człowiek, jak pragnę zdrowia. Przecież pana w tym szpitalu nie zjedzą!
- No nie wiem... Pecha mam, mówiłem już... Dawno temu, jak mnie karetka brała, na podwórzu my byli... w noszach się coś urwało. Panie, żebyś pan widział jak żem leciał w dół... - pacjent, błądząc nieobecnym wzrokiem po suficie, tarł dłonią burgundowe czoło.
- Ta blizna na głowie, to od tego? - zapytałem z lekkim współczuciem.
- A nie... to od psa...
- Pies pana pogryzł?
- Nieeee... żony pies mnie nie ruszy. Wlazł mi pod nogi, jak szedłem karmić świnie, wie pan, żona kocha zwierzęta. Spadłem wtedy ze schodów... Od tamtego czasu mam takie utraty przytomności.
- Miewa pan utraty przytomności?
- Czasem... i zawroty głowy z drgawkami.
- Tym bardziej powinien się pan przebadać w szpitalu. Niech pan teraz zamknie oczy, wyciągnie przed siebie ręce i palcem dotknie do nosa... A prawej ręki nie da rady więcej wyciągnąć?
- Nie. Mam taki przykurcz... od tego... - pacjent podwinął rękaw i demonstrował sporą bliznę na przedramieniu.
- Postrzałowa? - zapytałem popatrując na szramę i sztucer.
- A gdzie tam, panie. Od sopla.
- Przepraszam, od czego..?
- Od sopla, z dachu... Jak żem wyszedł ze szpitala, po tym upadku, co na noszach... Zima to była, stanąłem przy wiacie, żeby zapalić, no i sopel spadł z dachu... Prosto w rękę. Ścięgna poszły, nerwy poszły. W tył zwrot żem zrobił i na izbę przyjęć.
- To faktycznie, pan ma pecha.
- Ano mam, mówiłem przecież... Kiedyś znowu, duchota mnie złapała, bo ja mam astmę, wie pan..?
- Tak..? - mruknąłem zaskoczony i sięgnąłem z powrotem po teczki z papierami.
- No mam... więc ta duchota, jak złapała, to żona mnie buch w auto i do szpitala. Na izbie przyjęć, leżałem ja i jeszcze jeden chłop. Ja po prawej z duchotą, on po lewej z wrzodami, czy tam kolką. Pielęgniarka se pomyliła strony... No i ja dostałem kroplówkę na wrzody, on na duchotę. Jak moja ślubna wróciła po godzinie, to ja rzygałem jak kot i dalej mnie dusiło, a tamtego ratowali z zapaści.
- To straszne... - wymamrotałem, patrząc na pacjenta coraz bardziej przerażonym wzrokiem.
- Panie, to jeszcze nic! Po tym rzyganiu, to parę miesięcy mnie bolała głowa. W końcu żona mówi: "Idź stary, zrób se prześwietlenie!". Zrobiłem... Wyszło, że mam coś w zatokach. Myślę sobie: "Pojadę do szpitala wojskowego, tam doktory-żołnierze, to wiedzą jak w prawo zwrot, w lewo zwrot robić. Stron nie pomylą". I co? I przyszedł taki wojskowy konował, popatrzył na moje prześwietlenie odwrotnie... na lewą stronę znaczy się i mi zrobili punkcję nie tej zatoki!!!
- Nooo, to już chyba pan zmyśla...
- Ja zmyślam? Patrz pan w te papiery! Tam wszystko jest! Mało z tego... Będzie trzy miesiące temu, żona pocztę odebrała. List z miasta wojewódzkiego, zaproszenie do prywatnej kliniki na nieodpłatne badanie jelita...
- Kolonoskopię?
- O to, to... Żona mnie wysłała "Jedź stary, wiek masz odpowiedni, to ci się należy darmowe zaglądanie do kichy". Nie bardzo chciałem, ale żona namawiała. Prywatne gabinety, to i lekarze, musi, nauczeni inaczej. Że niby lepsze wszystko... Zażyczyłem sobie badanie ze spaniem, bo skoro za darmo, to po co mam oglądać co mi tam w du.ę pchają! O przepraszam...
- Nic nie szkodzi. I wyszło coś?
- A nie wiem, bo jak się obudziłem, to znów mnie gdzieś karetką na sygnale wieźli. Okazało się, że mi na tym spaniu, doktor dziurę w kichach zrobił i zaraz następną operację miałem! Tyle, że już w państwowym szpitalu. Czy oni mi tam znów, co źle nie pozaszywali? Nie wiem... No i jak ja mam się nie bać służby zdrowia?!?
- Rzeczywiście... - patrzyłem spłoszony na pacjenta, a w głowie przerabiałem wszystkie zabobonne gesty, mające odpędzić zły los
- Żeś pan jeszcze, przy swoim szczęściu, nic złego nie zmajstrował z tym karabinem, to się dziwię.
- A to nie moje..! Daj pan spokój!
- Nie pana?
- Nawet nie ruszam! To żony. Ona poluje. Ma instynkt... a ja pecha...

BUMS! - Turlane przez "Peszka" nosze, głucho stuknęły w pokojowe drzwi. Wpatrzeni w wiszący na ścianie sztucer, instynktownie podskoczyliśmy z pacjentem w górę, on na łóżku, ja na krześle. Tymczasem drewniane skrzydło wejścia, poddając się naoliwionym zawiasom i prawom fizyki, z impetem pomknęło w stronę ściany. W pustej przestrzeni futryny pojawił się zarys Tadeuszka, a rozpędzone drzwi kończyły swój bieg, hamując gwałtownie na półeczce z myśliwskimi trofeami.
Mosiężna statuetka niedźwiedzia złowrogo zabujała się tuż nad głową pacjenta. Lewo, prawo, lewo, prawo... i... stanęła.
- Tadeusz... Słuchaj mnie uważnie. - zdawało mi się, że te słowa wypowiadam niemal szeptem - ...teraz bardzo ostrożnie weźmiemy pana na noszach do karetki, a potem pojedziesz najwyżej dwadzieścia na godzinę do szpitala... Jasne?
- Jasne, jasne... - powiedział obrażony Tadeuszek i posyłając ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę sztywnej wiewiórki, jeszcze raz huknął noszami w drzwi.

EPILOG
- Oj, no to oprócz pecha, ma pan tych chorób sporo... - zagaiłem do pacjenta, odkładając ostatnią teczkę na półkę w karetce.
- A no mam... - chory skinął głową i nerwowo ściskał barierki przy noszach. Samochodem lekko bujało na nierównościach drogi.
- I muszę panu jeszcze powiedzieć, że po tej ostatniej operacji, to mi często nogi puchną... Ale są takie jak banie.
- No to trzeba też o tym powiedzieć lekarzowi w szpitalu.
- Nic mu już nie powiem. Załatwiłem sobie Furosemid i jak mi łydki spuchną, to połykam kilka razy dziennie.
- Naprawdę..? - spytałem zaskoczony - Kilka razy dziennie? I sika pan potem?
- Jak pompa strażacka! I opuchlizna schodzi. - zdawało mi się, że w głosie pacjenta przebija lekka nuta dumy.
- A wie pan, że przy tym można sobie...
- Wiem, wiem. Czytałem... - przerwał pacjent - ...można sobie wypłukać, te, no... elektrolity, czy jakoś tak. Ale ja nie jestem głupi! Żona mi zorganizowała potas w tabletkach i jem. W trzy dni cały słoik zjadłem!
- Jest pan naprawdę wyedukowanym pacjentem... - westchnąłem, zerkając jeszcze raz na EKG napadowego częstoskurczu z wąskimi zespołami QRS.

------------------
Morał z tej bajeczki jest trojaki:
1. Szanuj "Peszka" swego, możesz mieć gorszego.
2. Od żony z instynktem, bieżaj daleko a żwawo.
3. Wywiad medyczny, to POTĘGA jest i basta!

Zbieżność postaci ze światem realnym jest (dziwnie, ale jednak) przypadkowa!

poniedziałek, 3 lutego 2014

Suplement do orania

Mój wczorajszy post dotyczący "szkoleniowej fuszerki" wywołał niejakie zainteresowanie wśród czytelników bloga, zarówno tych stałych, jak i przypadkowych "przechodniów".
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze i prywatne wiadomości, w których uświadamiacie mi, że problem nierzetelnych instruktorów przyjmuje niepokojąco duże rozmiary.
Kategorycznie nie zgadzam się z opiniami, jakoby z tym skandalicznym stanem rzeczy należało się pogodzić i trwać w marazmie!

Wczoraj apelowałem do ratowników - instruktorów, dziś zwracam się do wszystkich uczestników szkoleń, kursantów, słuchaczy... (oczywiście tych, którym zależy na wiedzy i umiejętnościach, a nie na świstku papieru).

NIE DAJCIE SIĘ ROBIĆ W... JAJO!

Pamiętajcie, że szkolenie, za które płacicie jakiekolwiek pieniążki, należy traktować jak towar, usługę, umowę... Można to "oddać", reklamować, odstąpić od nierzetelnie wykonanej umowy.
Bądźcie krytyczni wobec programu, treści merytorycznych, postawy prowadzących itp. Nie wahajcie się zwrócić uwagę na nieścisłości. Mając wątpliwości, sprawdzajcie, pytajcie, bądźcie dociekliwi.
Waszą postawą kreujecie postawę naszą (instruktorów). Bądźcie świadomymi klientami!

A to ode mnie w gratisie ;)

Vademecum kursanta:

1. Sprawdź kompetencje prowadzącego zajęcia
- to, że jest lekarzem, ratownikiem medycznym, pielęgniarką, wcale nie oznacza, że potrafi swoją wiedzę przekazać (o ile ją posiada).
- jeśli prowadzący mówi, że jest instruktorem, poproś o nazwę organizacji, która nadała uprawnienia. Pamiętaj, że większość szanujących się instytucji szkoleniowych weryfikuje wiedzę i umiejętności dydaktyczne swoich przedstawicieli, a jeśli Ty pechowo trafisz na czarną owcę w stadzie, będziesz wiedział gdzie zgłosić zastrzeżenia. Jeśli masz wątpliwości, nie krępuj się pytać u źródeł. Poważne organizacje prowadzą rejestr instruktorów. Np. Europejska Rada Resuscytacji umożliwia weryfikację uprawnień za pośrednictwem formularza internetowego (należy wpisać numer certyfikatu oraz imię i nazwisko instruktora, z uwzględnieniem małych i wielkich liter)

2. Zapoznaj się z programem szkolenia.
- najlepiej zrób to PRZED rozpoczęciem zajęć.
- bądź realistą! Pamiętaj, że w ciągu godziny, czy dwóch, NIE jest możliwe zrealizowanie programu obejmującego dziesięć, dwanaście i więcej tematów.
- program szkolenia, nawet ten umieszczony na stronie www lub przesłany pocztą e-mail, jest częścią obowiązującej umowy. Masz prawo żądać jego zrealizowania lub zwrotu pieniędzy.

3. Ustal cenę szkolenia/kursu
- NIEMOŻLIWYM jest kupienie nowego Ferrari za tysiąc złotych. Tym samym wiadomo, że szesnastogodzinny kurs w cenie 15zł od osoby, obok Ferrari nawet nie stał ;)
- mądry, kompetentny, doświadczony instruktor ma prawo cenić swoje atuty, ale to Ty decydujesz, na kogo i ile wydasz pieniążków.
- są w Polsce kursy, za które naprawdę warto zapłacić ponad tysiąc złotych (nie, ja ich nie prowadzę ;))
- proś o wystawienie rachunku/faktury, nawet jeśli uważasz, że ten dokument nie będzie Ci potrzebny.

4. Poproś instruktora o informację na temat naukowych źródeł przekazywanej wiedzy
- no chyba, że wybierasz się na kurs babci szeptuchy z Podlasia ;)
- zerknij na daty wydawnictw, broszurek, materiałów drukowanych itp. Podręcznik z 1969 roku zazwyczaj nie jest dobrym źródłem aktualnej wiedzy medycznej.
- anegdotki z pogotowianej pracy są ciekawym urozmaiceniem zajęć, ale jeśli cały kurs składa się z anegdot - UCIEKAJ!

5. W razie wątpliwości, sprawdź:
- czy prowadzący jest autorem lub posiada licencję na korzystanie z materiałów szkoleniowych (konspekty, broszury, prezentacje multimedialne itp.)?
- czy używane w trakcie szkolenia oprogramowanie jest legalne?
Zarabianie pieniędzy w oparciu o kradzież cudzej własności jest tak płytkie, że nie wymaga głębszych komentarzy, choć potrafi wywołać prawdziwą chorobę morską.
- czy wykorzystywany do ćwiczeń sprzęt jest bezpieczny?
Manualny defibrylator z przebiciem na łyżkach może być ostatnią atrakcją szkolenia, zarówno dla instruktora, jak i osoby ćwiczącej. Określenie "wylecieć z zajęć, z hukiem", może tu nabrać nowego znaczenia ;)

6. Pytaj, pytaj i jeszcze raz pytaj
- wydałeś pieniądze w zamian za wiedzę i umiejętności. Wyciskaj z prowadzącego ile się da :)
- nic lepiej nie odsłoni "kiepścizny" instruktora, jak kilka merytorycznych, szczerze zadanych pytań.
-  zwrot "bo tak jest w wytycznych..." nie jest odpowiedzią na zadane pytanie. Tylko niedysponowana kobieta ma prawo na pytania odpowiadać "Bo tak!". Pamiętaj, że opłacony instruktor na zajęciach NIE ma prawa być niedysponowany.
- instruktor, który mówi: "Nie znam odpowiedzi, ale sprawdzę i odpowiem...", wbrew pozorom może być bardzo mądrym człowiekiem.
- instruktor, który mówi: "Nie znam odpowiedzi. Zacznijmy kolejny temat zajęć...", wbrew pozorom, nie powinien prowadzić już żadnych zajęć.

7. Rozważ, czy prowadzący zajęcia jest Twoim partnerem w procesie nauczania
- jeśli na wszystkich zajęciach czułeś się jak małe, skarcone dziecko, powiedz o tym instruktorowi.
- jeśli na wszystkich zajęciach (we własnym kraju) czułeś się jak obcokrajowiec nieznający języka, również o tym powiedz.
- dobry żart prowadzącego może być miłym wytchnieniem od trudnego tematu, kpina zawsze będzie obelgą dla słuchaczy. Nie musisz znosić kpin na szkoleniu, podobnie jak instruktor-kpiarz nie musi zarabiać na Tobie kasy.
- nie obawiaj się głośno oceniać jakości instruktorskiej pracy. Na każdych zajęciach OBIE strony się czegoś uczą.

8. Ustal, czy i jaki dokument otrzymasz po zakończeniu szkolenia.
- jeśli uzyskanie dokumentu wiąże się z egzaminem lub inną formą sprawdzającą wiedzę, informacja o tym powinna być przekazana PRZED rozpoczęciem szkolenia.
- pracownik jednoosobowej firmy szkolącej, wystawiający CERTYFIKATY w imieniu tejże firmy, jest dobitnym przykładem braku zrozumienia pojęć "certyfikacja", "licencja", "uprawnienia", a tym samym stanowi wyraźny prognostyk co do jakości i rzetelności usług.
- zaświadczenia o ukończeniu szkolenia powinny (choć nie muszą) mieć określony czas ważności. Dokument ważny dożywotnio lub na okres np. dziesięciu lat, świadczy o braku powagi osoby wystawiającej i powinien wzbudzać uśmiech politowania również na Twoim obliczu :)
- w Polsce NIE ISTNIEJĄ (!) państwowe uprawnienia do udzielania pierwszej pomocy. (Jedyny kurs dla osób bez wykształcenia medycznego, którego program, czas trwania, instruktorzy, egzaminy, uprawnienia itp. zostały ściśle określone w Ustawie i Rozporządzeniu, nosi nazwę Kursu Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy)
- pojęcia pierwsza pomoc oraz kwalifikowana pierwsza pomoc NIE są tożsame, o czym można poczytać w Ustawie o Państwowym Ratownictwie Medycznym. Tym samym, NIE da się w ciągu czterech godzin ukończyć kursu Kwalifikowanej Pierwszej Pomocy :)

9. Jeśli po zakończeniu szkolenia jesteś:
- ZADOWOLONY - powiedz o tym prowadzącemu. Nawet gdyby Twoja opinia sprowadzała się do słów "Fajnie było", zrób to. Czasem taka forma podziękowania jest dla nas bardziej satysfakcjonująca niż brzęczące honorarium .
- NIEZADOWOLONY - tym bardziej zgłoś swoje zastrzeżenia. Pamiętaj, że milcząc, godzisz się na bylejakość. Twoja wyrażona publicznie opinia pozwoli:
a) wprowadzić poprawki do naszej pracy
b) ustrzec innych przed kilkugodzinną/kilkudniową porażką i stratą kasy
c) wyrwać instruktorskiego chwasta ;)

10. Pamiętaj, że kiepskie szkolenie nie różni się niczym od zapleśniałej kiełbachy, która na zapleczu hipermarketu dostała "drugie życie". Zastanów się, czy naprawdę chcesz to jeść?!?

--------------------
Vademecum jest ciągle otwarte na Wasze uwagi, pomysły i komentarze. Jeśli cokolwiek Wam przyjdzie do głowy, uznacie, że trzeba jeszcze do tego mini-poradniczka coś dopisać, walcie jak w dym ;)

* * *

W prywatnych wiadomościach, dotyczących poprzedniego wpisu, kilka osób zwróciło uwagę, że najbardziej zainteresowani tematem, "kiepscy instruktorzy", nie przeczytają mojego apelu w sprawie orania, gdyż zazwyczaj mają chroniczną awersję do dużych ilości słowa pisanego. Dlatego, specjalnie dla wszystkich potrzebujących, zamieszczam skróconą, graficzną wersję i na wszelki wypadek tłumaczę: Kolumna lewa - dobrze, kolumna prawa - ironicznie.
(dla mylących strony: zielone - "cacy", czerwone - "be")
(Cholera - nie pomyślałem o mańkutach, daltonistach...)

klik:
(jeśli Wasza przeglądarka wyświetla grafiki w małym okienku, należy kliknąć na obrazku prawym klawiszem myszy i wskazać opcję "pokaż obrazek". Dzięki temu nie oślepniecie) :)


niedziela, 2 lutego 2014

Każdy orze jak może...

"Każdy orze jak może i gdzie może się pcha
Jedni do akcji "W", drudzy do akcji "H". 

- Przepraszam, pan też do tego gabinetu?
Skinąłem twierdząco głową i wprowadzając własny zad w ruch posuwisty, zrobiłem trochę miejsca na ławeczce, w poczekalni ośrodka zdrowia.
- Panie, kiedyś to były czasy... - srebrnowłosy dziadek westchnął nostalgicznie i z wyraźną ulgą klapnął na siedzisko.
- Mhmm... - mruknąłem z szacunkiem dla siwych włosów. Dźwięk, który z siebie wydałem był jedyną formą komunikacji werbalnej, na jaką pozwalało moje obłożone gardło. Tymczasem dziadzio kontynuował wywód:
- Dawniej wszystko było proste. Każdy znał miejsce w kolejce i miał wstyd. Kombatant, krwiodawca i krwiopijca. - przy ostatnim słowie, staruszek wymierzył pokrzywiony palec w drzwi gabinetu.
- A dzisiaj, panie, pomieszanie z poplątaniem. Ludzie wstydu nie mają! Każdy orze jak może... i już nie wiesz pan, kiedy do gabinetu zawołają i kto cię tam będzie leczył. Czy ten..? - dziadek wskazał na tabliczkę z nazwiskiem lekarza - Czy te, tam..? - sędziwy paluch zjechał z tabliczki i wycelował wprost w osobną kolejkę farmaceutycznych przedstawicieli handlowych.
- Mhmm... - mruknąłem po raz kolejny i natchniony filozofią staruszka, uciekając od rzeczywistości POZ, zagłębiłem się w odmęty własnych, zawodowych myśli "z innej beczki".

* * *
Dziś nie będę pisał o przychodniach, poradniach i POZetach. Okazuje się bowiem, że filozofia starszego pana z kolejki, jest mocno uniwersalna, a rozpiętość jej zastosowania pozwala spokojnie wcisnąć wiele życiowych wątków, tak zwanych prawd niewygodnych, również tą, która mnie od jakiegoś czasu uwiera.
Dziś będzie o szkoleniach, ratowniczej edukacji oraz o tym, że "ludzie wstydu nie mają".

Mówiąc krótko, dziadek miał rację. "Kiedyś, to były czasy..."
Dawniej medyczny półświatek był prosty jak wypas owiec. Każdy znał swoje "miejsce w kolejce". Juhas, owczarek i owce. Byli lekarze, pielęgniarki i sanitariusze (wyparci, a następnie eksterminowani przez nowy gatunek ratowników medycznych).
W każdej z tych grup zawodowych, panował "naturalny porządek świata" oraz podział na specyficzne typy. Ratownicy też mieli swoje podgatunki (więcej o ratowniczych typach pisałem tutaj).
Przyjmując kryterium edukacyjne, mogę stwierdzić, że od zarania dziejów, ratownicy medyczni dzielili się na:

a) nauczonych,
b) uczących się,
c) niedouczonych,
oraz
d) nieuków.

Taki podział można było rozszerzyć, wyodrębniając tzw. opcję jawną:
a) nauczony - "Wszystko wiem, wszystko umiem! Jezu, patrzcie jaki jestem mądry!"
b) uczący się - "No wiem, że jeszcze tego nie wiem."
c) niedouczony - "Kiedyś to wiedziałem, ale mi wyleciało z głowy i niech tak już zostanie."
d) nieuk - "Nie wiedziałem, nie wiem i wiedzieć nie muszę! I w ogóle, mam to w du.ie!"

oraz tzw. opcję zakamuflowaną:
a) nauczony - nic nie mówi, wszystko robi.
b) uczący się - nic nie mówi, sporo robi, wszystkiego się uczy.
c) niedouczony - nic nie mówi, robi co mu każą i niech tak już zostanie.
d) nieuk - nic nie mówi, nic nie robi. I w ogóle ma to w du.ie!

Wystarczył jeden rzut oka i już wiadomo było z kim jest przyjemność. Co ważniejsze, wszyscy znali miejsce w kolejce, no i "ludzie mieli wstyd". Nieuk nie pchał się do publicznych wystąpień (wiadomo, miał to w d...), niedouczony nie próbował obalić wieloletnich wyników badań z dziedziny kardiologii inwazyjnej, uczący się uczył, a nauczony, edukował tego poprzedniego.
A potem, w mitycznej Służbie Zdrowia, nastąpił złoty okres gospodarki wolnorynkowej. Etaty, kontrakty, umowy, działalności, firmy, stowarzyszenia.
Pieniążków było ciągle mało, dyżurów też, a żyć jakoś trzeba, więc ktoś wyczytał w Ustawie o Państwowym Ratownictwie Medycznym, że "ratownik może prowadzić zajęcia edukacyjne w zakresie udzielania pierwszej pomocy." No i się zaczęło...
Z siłą rozpędzonej lokomotywy, ruszyła machina "Powszechnego Rodaków Edukowania". Młody, stary, mądry, głupi, nauczony, nieuk... kto żyw, kupował/pożyczał/kradł manekina do resuscytacji i leciał na łeb, na szyję, zarabiać kapuchę edukować społeczeństwo. Namnożyło się firm, wszelakich Med'ów, Rat'ów, Rescue'ów, a poczciwe PCK i kilka pomniejszych organizacji szkolących "od zawsze", zeszło do podziemia, niemal zadeptane przez "nowoczesną" konkurencję.
I można by pomyśleć, że cała ta gorączka nauczania niesie same pozytywy, że społeczeństwo wreszcie będzie umieć chętną pomoc nieść, ale jak rzekł dziadzio w przychodni... "każdy orze jak może, a ludzie wstydu nie mają".
Dawniej (kiedy jeszcze ludzie wstyd mieli), żeby stanąć przed publiką i prawić o "wiedzy tajemnej", trzeba było zdobyć uprawnienia instruktorskie i jakiś dokument ten fakt potwierdzający. Dziś co drugi ratownik jest "master-instruktorem", oczywiście z samonadania. Wystarczy wyrobić pieczątkę.
Niestety, zazwyczaj w ciągu pierwszych minut jego zajęć, widać wyraźnie, że pan ratownik, to edukacyjny "master of disaster".
Doskonale pamiętam jak moi koledzy z uczelnianej ławy pyskowali na zajęciach dydaktyki:
- Po co nam to?! Po co kolejny przedmiot i zaliczenie??!! My mamy w karetkach jeździć, a nie uczyć ludzi!
Dzisiaj trzepią kasę z kursów, udowadniając, że faktycznie zajęcia z metodyki nauczania nie są do szczęścia potrzebne. Zresztą, po co komu merytoryka przedmiotu, dydaktyka, doświadczenie..? Przecież wystarczy ubrać polar z odblaskami i powiedzieć, że się pracuje w pogotowiu. Laicka publika powie "woow" i będzie słuchać bajania z rozdziawioną gębą.
I tak, wąskim strumyczkiem, płyną pieniążki od nieświadomej gawiedzi. Lecz to jeszcze nie koniec orania. Wszak prawdziwa forsa (farsa?) tkwi w szkoleniu samych medyków. Projekty, dotacje, ciocia Unia...
Hajda zatem! Tysiące pielęgniarek, ratowników medycznych, młodych lekarzy, tylko czekają, żeby im z portfela wyjąć grosik i wcisnąć w zamian kilo kitu.
- Że co..? Że nie mamy kwalifikacji do nauczania? A kto na to zwróci uwagę? Wstydu też nie mamy, ani za grosz..!
Liczy się tylko kasa, kasa, ambicja, próóóóżnośśść... i jeszcze raz kasa, co poniższymi, autentycznymi scenkami potwierdzam.

Podpisano 
Crew


* * *
KASA
- Słuchaj Crew, potrzebuję do pracy w PSP papier ze szkolenia pierwszej pomocy. Ile to będzie kosztowało?
- Zależy od długości kursu. Ile godzin Cię interesuje?
- Mnie interesuje papier, nie kurs. Czasu nie mam.
- To przyjdź jak będziesz mieć czas.
- Ale jesteś nieużyty. Twój kolega powiedział, że mi za parę złotych wystawi, tylko musi sobie pieczątkę wyrobić...

* * *
KONKURENCJA
- Dlaczego ten kurs taki drogi? Czy panu się trochę nie przewraca w głowie?
Westchnąłem ciężko, zasłaniając dłonią słuchawkę i podjąłem trud cierpliwego tłumaczenia.
- Droga pani. To jest kurs dla personelu medycznego, trwa dwa dni, wymaga zgromadzenia sporej ilości materiałów i sprzętu szkoleniowego. Jakość kosztuje, przecież pani wie... W zeszłym roku byliście państwo zadowoleni.
- Wiem, wiem... Wolelibyśmy pana zaangażować, ale szef wynalazł jakiegoś ratownika, który mu obiecał zrobić szkolenie za sto złotych.
- Od osoby? - zainteresowałem się dosyć niską ofertą konkurencji
- No właśnie nie. Powiedział, że przyjdzie za stówkę...

* * *
AMBICJA
- To jest dla mnie nowy target, nowi ludzie i możliwości rozwoju firmy! - Właściciel przerabiał nogami, stawiając zamaszyste kroki wzdłuż biurowej ściany.
- Zrozum Crew, musimy tego gościa dopuścić do egzaminu!
- Nie było go na większości zajęć... - zacząłem wyliczać, łamiąc sobie palce - Ma niewypełnioną obiegówkę i bezczelnie nam się śmieje w twarz. Jakim cudem ma zdać przed zewnętrzną komisją? Jak on potem będzie tych ludzi ratował?! Jako instruktor, odpowiadam za poziom wyszkolenia kursantów. W tym przypadku odpowiedzialności nie wezmę.
- Ok... - właściciel przerwał marsz, zatrzymując się w pół kroku - Nie mam teraz czasu na dyskusje i powiem krótko. Za drzwiami czeka komisja i twoje krzesło. Chłopak przystąpi do egzaminu, z tobą lub bez ciebie. Decyduj.
- W takim razie, beze mnie...

* * *
WIEDZA
- Czyli podsumowując... - młody ratownik zdawał się trząść jak osika. Licznie zgromadzone pielęgniarki wpatrywały się w niego ciekawym wzrokiem, tymczasem on, rozpaczliwie zerkał na jasną, pustą plamę ekranu. Niestety projektor multimedialny odmówił współpracy, a drugi "instruktor", szarpiąc się przy opornej elektronice, dawał rozpaczliwe znaki, by kontynuować.
- ...podsumowując: Przy braku oddechu najpierw zakładamy wenflon, potem robimy czterokończynowe EKG, a potem uciskamy klatkę piersiową... - tu przełknął nerwowo ślinę i szybko dokończył - Po dwóch minutach reanimacji podajemy adrenalinę. A teraz rozdamy paniom certyfikaty!

* * *
RZETELNOŚĆ
- No..? To kto tam następny do ćwiczenia? - instruktor półsiedząc-półleżąc na sofie, bawił się komórką. Ze skupieniem patrzył w ekran telefonu, a jego uwagi nie odwracały nawet niepewne poczynania kursanta.
- Nie wiem, czy ja to dobrze robię... - chłopak przerwał ćwiczenie i cichym głosem raportował problem. Niestety instruktor pochłonięty obsługą urządzenia, nie reagował.
- Przepraszam..? Czy tak mam to wykonywać? - tym razem kursant wzmocnił głos.
- Co..? Dobrze, dobrze... - burknął instruktor nie odrywając wzroku od błyskającej kolorami szybki.
- A mógłby pan jednak zerknąć?!
Prowadzący zajęcia z irytacją odłożył telefon na sofę
- No i się ku.wa skułem... - burknął pod nosem, a głośno dokończył - ...a w czym jest problem?

* * *
PROFESJONALIZM
- I tak właśnie wygląda resuscytacja noworodka. Teraz zapraszamy do ćwiczeń! - Ratownik energicznie wysunął przed siebie małego manekinka.
- Połowę pań zapraszam do mnie... A ty Czesław, weź fantom sześciolatka i też ćwiczcie z paniami. Będzie szybciej.
Drugi instruktor ułożył większego manekina na podłodze i popatrując niepewnie w stronę kolegi, rozpoczął objaśnianie pierwszej ćwiczącej.
- Pani tu położy dwa palce. Tak... I teraz pani uciska.
- Ojej... - zasapała kursantka niemal łamiąc paliczki - Strasznie ciężko to idzie...
Faktycznie klatka piersiowa manekina imitującego sześcioletnie dziecko ani drgnęła.
- Nie trzeba się martwić. Jak to będzie pani dziecko leżeć, będzie pani miała dużo siły.
- Ale ja naprawdę mam tylko dwoma palcami cisnąć?
- Tak... znaczy nie... Znaczy się, to jest inny manekin. Ten prawdziwy będzie mniejszy, a my tu sobie tylko tak ćwiczymy w teorii.

* * *
PRÓŻNOŚĆ
- ...i teraz, szybkim ruchem, przechylamy poszkodowanego na siebie... - odblaskowe plakietki z napisem "RATOWNIK MEDYCZNY", zalśniły w świetle jarzeniówek. Instruktor demonstrował kolejny manewr, a jego robocza odzież dodawała powagi sytuacji, wyzwalając u zgromadzonych kursantek westchnięcia zachwytu.
- ...następnie odchylamy głowę i...
- Zaraz, momencik..! - drugi młodzian, odziany w jaskrawo-odblaskowe ciuchy, uniósł się zza biurka i wykonując ostrzegawczy gest, prostował wypowiedź kolegi.
- Głowę odchylamy później, a najpierw musimy sprawdzić oddech!
Pierwszy z instruktorów spojrzał baranim wzrokiem na kolegę, który tak bezczelnie odbierał mu popularność i wydukał
- Najpierw głowę, potem oddech...
- Najpierw oddech..! - upierał się drugi.
- Jestem pewny, że najpierw głowa! - pierwszy dźwignął się z kolan, pozostawiając leżącą na podłodze, skonsternowaną ochotniczkę.
- ...o tu, w książce jest napisane!
Grupa słuchaczek wodziła wzrokiem między "nauczycielami". Śledziły każde słowo, niczym kibice wpatrzeni w piłki, posyłane po tenisowym korcie.
- Głupi jesteś! - warknął drugi instruktor - To nie ten rozdział!
- Sam jesteś głupi!!
- Ty jesteś głupi!!
- Ty!!!
- A ty jesteś głupi i gruby!!!
- Cooo?!? A twoja stara ciągnie rzepę w familiadzie..!!!
- Spadaj grubasie! Sam sobie rób te szkolenia!!!

* * *
GŁUPOTA
- Drogie panie. Powiedzmy sobie szczerze. Nie zawsze na oddziale obecny jest lekarz. Jeśli nie macie pewności, czy pacjent ma atak padaczki, czy migotanie komór, należy defibrylować! Dużej krzywdy mu nie zrobicie, a korzyści mogą być ogromne...

-------------------
APEL:
Ludzie, na litość boską, miejcie trochę wstydu!
Ja wiem, że stare czasy odeszły i już nie wrócą, że każdy orze jak może...
Tylko dlaczego coraz więcej medyków chce tę edukacyjną orkę uprawiać przy pomocy granatów?
Bums!!! Ziemia owszem, spulchniona, ale jaki przy tym burdel. :(
I kto to będzie sprzątał?