niedziela, 22 czerwca 2014

Gdzie te chłopy..?

Słońce stało już całkiem wysoko, wdzierając się do okien przestronnej kuchni. CrewMama, lawirując wśród smakowicie pachnących specjałów, sięgnęła do ściennego kalendarza i energicznym ruchem zerwała kolejną kartkę. Był drugi lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku.
- Nareszcie wakacje... - pomyślała w kontekście swojego syna, który w tym roku skończył pierwszą klasę podstawówki i dziś o pierwszym brzasku, wypalił z kolegami na podbój osiedlowych zakamarków.
CrewMama studiowała właśnie jakiś kulinarny przepis z kalendarzowej kartki, gdy z oddali, do jej uszu dobiegł stłumiony łomot i chrzęst upadającego żelastwa.
- Cholerna fabryka! Od samego rana się tłuką!
Niestety źródło tego hałasu było zgoła inne.
W tej samej chwili, na drugim końcu osiedla, mały Crew definitywnie tracił prowadzenie w rowerowym wyścigu "dookoła domków". Kilka sekund wcześniej usłyszał wrzask młodych kibiców "Baraneeek, bierz gooo!" i w akcie desperacji starał się skorygować mało perfekcyjny tor jazdy. Zgrzyt giętej ramy i trzask pękającej kierownicy uświadomiły mu, że wszedł na kurs kolizyjny z wyprzedzającym go rywalem. Na dalsze analizy nie miał czasu, bo już w następnej sekundzie kontemplował widoki, przelatując lotem koszącym ponad umykającym szybko dziurawym asfaltem. Kolejne mgnienie oka i matka ziemia ze szwagrem żwirem, przywitały młodego kolarza. Sunął jeszcze chwilę po podłożu, niczym samolot bez podwozia, wzbijając tumany czarnego pyłu. Tuż obok słyszał przeraźliwy łomot sczepionych rowerów uderzających o ziemię i jęk jednego z braci Baranków, który swój przelot na niskim pułapie kończył wprost w pogiętej kupce rowerowego złomu.
Po krótkiej chwili trwożnej ciszy, uczestnicy katastrofy zaczęli wykazywać słabe symptomy powrotu do życia. Crew pojękując podniósł się z ziemi. Wykonując pierwsze, nieśmiałe kroki, instynktownie doszedł do wniosku, że układ kostny ma raczej cały. Szedł w stronę plątaniny rurek, pedałów i obręczy kół, na szczycie której leżał ledwo przytomny starszy Baranek. Podczas tego mozolnego marszu, ze zdziwieniem obserwował swoją prawą nogę. Czarna od żwiru goleń, przy każdym wykroku błyskała żywą czerwienią, jakby własne kolano, na przemian wystawiało i chowało czerwony jęzor.
Zanim Crew dotarł do miejsca wypadku, młodszy z rodzeństwa Baranków zdołał już podnieść brata z pobojowiska i mówiąc: "Paweł, chyba znalazłem twojego zęba...", odciągał nieszczęśnika na chodnik. Ten jednak nie zgadzał się na ewakuację, jak w amoku usiłując wyplątać pogruchotane części bicykla. Crew również nie mógł sobie pozwolić na porzucenie roweru made by CrewDziadek. Wszak na kolejny model DeLux, "wyścigowe" Wigry-3, mógł liczyć dopiero po Pierwszej Komunii. Wyłowiwszy ze złomowiska ramę swojego jednośladu, niezdarnie szarpał żelazo, by rozczepić splecione w uścisku pedały, koła i pozostałości siodełek.
Operacja rozdzielania rowerów, w której uczestniczyli obaj poszkodowani oraz kibice wyścigu, powiodła się, jednak przeraźliwie pogięte obręcze kół i urwana kierownica, nie pozwoliły choćby na dotoczenie maszyny w pobliże domu. Na domiar złego, skóra kolana złośliwie wystawiającego czerwony jęzor, pękła całkowicie, ukazując niezwykle fascynujące tajemnice ludzkiej anatomii. Rad nierad, Crew zarzucił pozostałość roweru na ramię i stękając pokuśtykał do domu z dyndającym na nodze mięchem.
Tuż za progiem domostwa nastąpiła konsultacja z CrewMamą, która po szybkim badaniu urazowym, zaaplikowała synowi środek znieczulający w postaci klapa w dupę. Po takiej analgezji, zapakowała kolarza "na stojaka" do wanny, celem zmycia żwiru i uwidocznienia rozmiaru obrażeń.
Crew, mogący po raz pierwszy w życiu oglądać swoje kolano od środka, pozwalał sobie na niewielką manifestację emocji i podczas mycia chlipał żałośnie, w kółko zadając nurtujące go naukowe pytanie:
- Mamooo, a nie utną mi nooogiii?!?
 Wychodząc naprzeciw jego dylematom, CrewMama rozwiewała wątpliwości, jako argument podając groźbę kolejnej analgosedacji w stylu:
- Przestań ryczeć, bo jak cię prasnę w tyłek, to zapomnisz jak się nazywasz.
Następnie, jak przystało na wykwalifikowany personel polowego szpitala Obrony Cywilnej, założyła na nogę zgrabny opatrunek i wraz z synem, pognała "z buta" na oddalony o kilometr postój taksówek.
Kilka godzin później, uziemiony, młody Crew mógł podziwiać zgrabne ściegi szwów na swej nodze, a przez kolejne trzy tygodnie wakacji, znienawidzony telewizor, całą domową biblioteczkę i cztery ściany pokoju.

* * *
Niemal dokładnie trzydzieści lat po tych wydarzeniach, naręczny zegarek wypiszczał w ciemności godzinę pierwszą. Tłukłem się na służbowym łóżku nie mogąc zasnąć. Prawe kolano od wieczora sygnalizowało zbliżające się załamanie pogody. Rwanie i pulsowanie przynosiło na myśl przygody z dzieciństwa i nie pozwalało dołączyć do grona chrapiących kolegów. Między kolejnym obrotem z prawego na lewy bok, dzwonek telefonu rozjęczał się w dyspozytorni, sygnalizując rychłą możliwość rozruszania zastałych stawów.
Wypełzłem spod śpiwora i klnąc na ból w kolanie, poczłapałem do karetki. 
Dokładnie po sześciu minutach, ambulans oświetlił grupkę młodych ludzi zgromadzonych przy bramie knajpy.
- Co się dzieje? - zapytałem młodego człowieka leżącego na asfalcie.
- Auuhhh... Rozwaliłem sobie nogę...
- Proszę pokazać - poświeciłem latarką na kolano chłopaka. Czterocentymetrowa rana nadawała się do założenia kilku szwów. W myślach zanotowałem praktycznie zerowe krwawienie.
- Ile pan ma lat?
- Dwadzieścia cztery... - odpowiedziała młoda twarz
- Przewrócił się pan? Stracił przytomność? - szukałem u pacjenta innych obrażeń, które tłumaczyłyby wezwanie karetki.
- Nie. Zahaczyłem nogą o tamtą blachę przy bramie.
- I to wszystko? A dlaczego pan leży na asfalcie?
- Położyłem się, bo nigdy nie wiadomo, co się do końca stało...
Chowając latarkę do kieszeni kamizelki, widziałem kwaśną minę kierowcy, który zbierał z asfaltu nasz plecak reanimacyjny.
- Proszę pana, czy to coś poważnego? - zapytała młoda dziewczyna - Czy on będzie żył?
- Pani żartuje? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie - To niewielkie zranienie. Można było spokojnie z tym podejść do szpitala. Zwłaszcza, że to ulica obok. 
- Zapraszam pana do karetki... - zwróciłem się do wciąż leżącego mężczyzny.
- Jak to? Na pewno mogę wstać?
- A co? Chciałby pan, żebyśmy go wycięli razem z kawałkiem asfaltu i zanieśli? - zaszydziłem.
- No nie, ale wie pan... Boję się o nogę.
- Dobra, dobra... - złapałem pacjenta pod ramię i delikatnym gestem dawałem do zrozumienia, że żarty się skończyły.
- Trzymaj się Pawełku... - dziewczyna położyła rękę na jego plecach i uroniła łzę.
- Co to za cyrk? - dumałem asekurując chłopaka niemrawo wstającego z ziemi - Albo oni są naćpani, albo robią sobie jaja...
W karetce kierowca szykował już opatrunki i bandaż. W halogenowym świetle przedziału medycznego rana wyglądała równie śmiesznie, co płacząca dziewczyna i zaaferowany pacjent.
Zamknąłem drzwi ambulansu, kończąc tym samym spektakl pod tytułem "Łzawe pożegnania".
- Leczy się pan na coś? - rozpocząłem zbieranie wywiadu, wypełniając jednocześnie kartę medycznych czynności ratunkowych.
- Nie. Do tej pory byłem zdrowy.
- Jakieś uczulenia na leki?
- Chyba nie, choć wykluczyć nie można, prawda?
- Ano nie można... - potwierdziłem nie odrywając wzroku od rubryczek
- Proszę pana, czy mój stan jest poważny? Co będzie z moją nogą?
Zaskoczony pytaniem i posępną miną chłopaka, zamrugałem powiekami i nadal podejrzewając jakieś kpiny wypaliłem:
- A utną ją panu...
Po tych słowach pacjent zbladł.
- Jezus Maria... - wyszeptał i skrył twarz w dłoniach.
Widząc jego reakcję wypaliłem znowu.
- Człowieku daj spokój! Rana jak u barana... Założą trzy, może cztery szwy i wynocha do domu.
- Pan sobie żarty stroi, a ja naprawdę drżę o swoją nogę. To może mieć w przyszłości jakieś konsekwencje?
- Z pewnością. Będzie pan wiedział, kiedy zabrać parasol na spacer...
- Słucham..?
- Nic, nic... Chce pan jakiś środek przeciwbólowy?
- Chcę.
- W takim razie proszę podciągnąć rękaw do góry - powiedziałem wyciągając z kamizelki zieloniutki wenflon.
- A co to? Igła? - twarz chłopaka znów pobladła.
- Niestety igła. Lek będę podawał dożylnie...
- Pan chyba znów żartuje? Chce mi pan to wbić w rękę?
- Nie inaczej... - odpowiedziałem i zrobiłem krok w jego stronę.
- Nie zbliżaj się! Znaczy... niech pan nie podchodzi. Nie zgadzam się na igły w żyle! To boli i jest niebezpieczne. Jakąś inną opcję proszę.
- Mogę panu jeszcze zaproponować zastrzyk w pupę, ale zanim lek zacznie działać, pan już zdąży wyjść ze szpitala pozszywany. To jak..?
- To ja już nic nie chcę. Ooo moja biedna noga. Co ze mną będzie? - jęczał żałośnie
- Czy pan pił dzisiaj jakiś alkohol? - zapytałem podejrzliwie
- Piłem, a co? Nie można? - obruszył się.
- Wszystko można, lecz z ostrożna... - uśmiechnąłem się lisio - A nie boi się pan pić?
- Dlaczego..? - zapytał i po raz kolejny jego policzki zrobiły się szarawe
- Mówią, że alkohol zabija... a na pewno ścina z nóg.
- No wie pan? Jeszcze jeden żart i zgłoszę skargę. Pan kpi z cierpiących ludzi.
Och, jaką miałem ochotę otworzyć szerzej buźkę i pozwolić, by me nieuczesane myśli popłynęły w przestrzeń budy. Zamiast tego, wsadziłem głowę w okienko szoferki i wysapałem jedno słowo:
- Jedziemy.
Kierowca skinął oczami w stronę niewidocznego pacjenta i pukając się w czoło ruszył z kopyta.
* * *
- I z tym głupstwem pan wzywał karetkę? - wyrwany ze snu dyżurny lekarz nie mógł się nadziwić niskim pobudkom, jakie kierowały pacjentem.
- Pan wstanie z tego wózka, przejdzie o tam i położy się pod tą jasno świecącą lampą...
- Panie doktorze, a co z moją nogą będzie?
- No w tym stanie, to możemy ją tylko amputować - zarechotał doktorek, a siedzące za ladą pielęgniarki zawtórowały cieniutkim chichotem.
- Nie radzę doktorze... - pokręciłem głową z dezaprobatą, wyrażając tym samym opinię na temat niewybrednych żartów. Blady pacjent poczłapał w stronę zabiegówki.
- A ty co? - lekarz zmarszczył zaspane czoło i zaatakował mnie przy papierach - Nad czym jeszcze tu dumasz?
- No myślę, jakie wpisać rozpoznanie.
- Ja ci podyktuję. Pisz... Syndrom Ce kropka I kropka Pe kropka A kropka.

Wychodząc za drzwi Izby Przyjęć, doleciał mnie jeszcze głos z zabiegówki
- A co to? Igła?
- No igła...
Nie słuchałem dalszego ciągu. Będąc już na podjeździe, zamykałem drzwi karetki, a po szpitalnych korytarzach niósł się jęk pacjenta i poirytowany wrzask doktora:
- To chce pan to znieczulenie, czy mam szyć na żywca?!?
Nasz ambulans odjeżdżał, tymczasem w radiowej Trójce, Danusia Rinn śpiewała "Gdzie ci mężczyźni? Prawdziwi tacy..."

No właśnie. Gdzie te chłopy..?
Aha... No i gdzie w tym czasie byli rodzice?!? ;)

środa, 18 czerwca 2014

Bezpieczni?

Mam wrażenie, że ci przechodzący "ludzie" więcej uwagi poświęciliby kupie, w którą wdepnęli, niż leżącemu na chodniku chłopakowi...
Patrzę i zastanawiam się, dokąd to wszystko zmierza?

A Ty? Nadal czujesz się bezpieczny/a w mieście?