sobota, 28 kwietnia 2012

RKO, czyli sztuka ożywiania

Ludzie, którzy wracając samotnie z nocnych dyżurów, zmuszeni są do pokonania kilkudziesięciu kilometrów, zazwyczaj stosują przeróżne techniki "podtrzymywania własnych funkcji życiowych z resztką przytomności włącznie".
Z której strony nie spojrzeć, ta przytomność umysłu ważna jest "za kółkiem", bo mając mniej niż 12 punktów w skali Glasgow* nijak pojazdu się nie da prowadzić...
No dobra, da się, ale krótko ;)
Dyżur długi i pracowity, spać się chce, a do domu trzeba jakoś wrócić... I co wtedy?
Przerabiałem już kilka różnych sposobów na odpędzenie snu przed podróżą:
- kawy nie lubię. Kiedy już się zmuszę, to pierwsze pięć minut latam jak podniecona świnka morska, która usiadła na strzykawce z adrenaliną, a zaraz potem śpię jak zabity.
- kubeł zimnej wody na łeb, owszem działa, ale zimą w aucie zamarzały mi włosy. Niezdrowo, nieestetycznie i podsufitka się rysuje.
- wynalazki typu RedBull, Tiger i inne "bul, bul dopalacze"... Było super przez parę tygodni. Potem pojawiły się problemy z szybkim dotarciem do najbliższej toalety, a moje czasy przejazdu uległy znacznemu wydłużeniu. Mówiąc krótko i obcesowo: mega-sraka jest po tych oranżadkach, no i wcale nie dodają aż takich skrzyyydeł, żebym "na posiedzenie" zdążył dolecieć od jednej stacji benzynowej do drugiej. Nikt nie lubi, kiedy podróż odbywa się skokami ;)

I tak przeprowadzałem kolejne testy pobudzające, jednocześnie borykając się z sennie opadającą w podróży głową, aż w końcu odkryłem... radiowe wiadomości. Bingo!
Wystarczy, że przez pięć minut posłucham o tym, co się w kraju dzieje i już mi senność przemija niczym narkotyczny odjazd przerwany Naloxonem. Nie żebym ja narkotyki brał, ale wiadomości w aucie słucham i nie zasypiam!
Wczoraj też... Wracałem z "nocki", powieki nagle zrobiły się ciężkie, więc natychmiast włączyłem radio, a tam:

Wczoraj w godzinach popołudniowych, dwie urzędniczki "państwowej instytucji" uratowały mężczyznę, który po zasłabnięciu za kierownicą uderzył samochodem w latarnię. Panie ułożyły chorego na fotelu w pozycji siedzącej i uciskając klatkę piersiową, cały czas mówiły do niego, aby nie stracił przytomności. Mężczyzna przebywa w szpitalu, aktualnie jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. (znaczy się, krewkich pań tam nie wpuszczono?)
Jak same twierdzą, odważne pracownice administracji państwowej wiedzę na temat postępowania w takich przypadkach czerpały z biuletynu przesłanego kilka dni wcześniej firmową pocztą e-mail. Gratulujemy odwagi i poczucia obywatelskiej powinności!

Sen uleciał precz, a ja zadumałem się nad treścią świeżo podanego newsa, analizując jego składowe.
Znając talent i profesjonalizm rodzimych mediów, panie urzędniczki "mogły" na miejscu zrobić wszystko, z uzyskaniem dostępu do naczyń centralnych włącznie ;) Co tam naprawdę wystrugały, pozostanie pewnie już na zawsze tajemnicą.
Jednak nie w tym rzecz, by chwalić lub piętnować działania pań. Tu idzie o coś ważniejszego. O medialny przekaz i pseudo-edukację społecznych mas. Czego bowiem może się dowiedzieć przeciętny Kowalski, słuchając tej wiadomości?
- Jeśli ktoś zasłabnie, masz go posadzić i z całych sił walić w klatę, nie dopuszczając jednocześnie, by biedaczysko stracił przytomność! O tym wszystkim nauczysz się z biuletynów, komiksów, encyklopediów, wikipediów, internetowych forumów i... z naszego radia!
No luuuuudzie..!
Jak to usłyszałem, od razu zacząłem się rozglądać za stacją benzynową. Jakaś nerwica układu trawienia, czy co..? ;)

Rzecz pierwsza (łatwa):
Co ci (pożal się Boże) redaktorzy mają z tym zasłabnięciem?!
Gdzie nie spojrzę: ten zasłabł i umarł, tamten zasłabł i musieli go reanimować...
Zasłabnięcie, to nawet nie omdlenie, a jeśli już ktoś sobie zbyt potocznie użyje sformułowania "zasłabł" w odniesieniu do nieprzytomnego, to nie oznacza wcale, że od strzała należy mu się uciskanie klaty!

Rzecz druga (trudniejsza):
Wykonywanie tzw. masażu serca na kimś, kto siedzi, jest zajęciem zdecydowanie trudnym, niewygodnym i co najważniejsze nieskutecznym. Jeśli dodatkowo poszkodowany siedzi za kierownicą, a samochód nie jest kabrioletem, to sensowne uciskanie klatki piersiowej jest po prostu niemożliwe.

Rzecz trzecia (mega-trudna):
Jeśli poszkodowany ma otwarte oczy i z nami rozmawia, to za cholerę nie ma zatrzymania krążenia!!! W związku z tym, uciskanie mu klatki piersiowej (nawet na siedząco) może się skończyć solidną śliwą pod okiem... oczywiście okiem ratownika.

Rzecz czwarta (niewykonalna wręcz):
Pierwsza pomoc jest "gałązką" nauk medycznych opierającą się głównie na umiejętnościach praktycznych. Oczywiście podbudowa teoretyczna jest istotna, ale w ewentualnym procesie samokształcenia, wiedzę należy czerpać z pewnych źródeł, firmowanych nazwiskiem autora stanowiącego autorytet w danej dziedzinie. Nie musi to być od razu doktor nauk medycznych, ale "pan Heniek" od zakładowego BHP być może nie wszystko dobrze zapamiętał lub zrozumiał na zajęciach sanitarnych w wojsku, w pięćdziesiątym drugim roku. (przepraszam wszystkie światłe "wyjątki" od BHP).
Samodzielnie zdobyte wiadomości koniecznie trzeba zweryfikować w trakcie ćwiczeń pod okiem doświadczonego instruktora. On zawsze podpowie i wskaże, co robimy dobrze, a co możemy poprawić i czy nasza ogólna koncepcja skakania po klatce błagającego o litość pacjenta jest słuszna.
Niestety taka korekta nie jest możliwa w wirtualnym świecie biuletynów, interaktywnych przewodników, czy szkoleń via internet.
Dlatego: Ludzie! Idźcie na szkolenie z pierwszej pomocy!
My - instruktorzy naprawdę nie gryziemy (w większości).

A żeby nie pisać tylko po próżnicy, wszystkim zainteresowanym proponuję dziesięciopunktową
instrukcję Resuscytacji Krążeniowo-Oddechowej 
spisaną w języku "chłopskim":

Wypadek! Coś poszło nie tak i teraz wszyscy zgromadzeni stoją jak wryci gapiąc się w jeden żywy/nieżywy? punkt. Stoisz i ty. Zastanawiasz się, czy trzeba koniecznie coś robić, dlaczego właśnie ty musisz to robić i czy w ogóle warto pomóc? 
Warto.

1. Sprawdź, czy jest bezpiecznie! Zanim wleziesz ratować innych, zrób tak, żeby ciebie diabli nie wzięli. Pokombinuj przez krótką chwilę, czy to co zamierzasz zrobić jest na pewno bezpieczne dla ciebie, poszkodowanego i innych, żądnych sensacji gapiów.

2. Sprawdź, czy możesz sobie pogadać z poszkodowanym na tematy obojętne. Jeśli ma otwarte oczy i mówi brzydkie słowa, znaczy, że możesz... Nawet jeśli rozczaruje cię swoim zachowaniem, nie mów nic złego na jego mamusię, bo to się zazwyczaj źle kończy. Zapytaj, czy możesz jakoś pomóc, spróbuj ustalić, co go boli, przy czym ból istnienia się nie liczy.
Jeśli poszkodowany ma zamknięte oczy, delikatnie potrząśnij za jego ramiona i głośno zawołaj. Treść zawołania jest w zasadzie obojętna, jednak zwyczajowo nie używamy zwrotów typu: "Wstawaj ty głupi ch...!" i innych o podobnym wydźwięku. Hasła "otwórz oczy" lub "co się stało?" w zupełności wystarczą.
Brak reakcji na delikatne potrząsanie i wołanie oznacza, że oto leży przed tobą najprawdziwszy nieprzytomny/omdlały/zasłabnięty itp. Jak go sobie nazwiesz - wg redaktorów nie ma znaczenia. Ważne, że właśnie zdałeś sobie sprawę z faktu, iż ten człeczyna potrzebuje pomocy i go nie opuścisz "aż do śmierci". Bo go nie opuścisz, prawda?
Nawet jeśli to klasyczny słuchacz płyt chodnikowych, całą noc raczący się nektarem z kartonu, lepiej żebyś mu jakoś pomógł... zwłaszcza w zimie.

3. Najwyższa pora, aby zakończyć widowisko i rozgonić publikę. Możesz głośno zawołać o pomoc i obserwować jak żądni sensacji ludzie w popłochu umykają na wszystkie strony. Możesz też wskazać paluchem najbardziej poczciwą gębę z całego tłumu i poprosić, by z tobą została. Jeżeli z całego tłumu, to twoja gęba jest najbardziej poczciwa, znaczy, że coś poszło nie tak w pierwszym punkcie niniejszej instrukcji.
Jeśli ci się poszczęści lub jesteś zgrabną laską - wskazana "gęba" zostanie i pomoże. Nie zrażaj się w przypadku odmowy. Poproś o pomoc kogoś innego, ale rób to szybko, zanim wszyscy uciekną.

4. Nie każdy chłop z widłami to Posejdon, podobnie nie każdy nieprzytomny musi od razu "nieżyć". Trzeba to obadać.
Pamiętaj, że walenie z liścia po twarzy nie jest dobrą metodą diagnostyczną na obecność ducha w ciele, zwłaszcza jeżeli nie wszystkie "gęby" z otoczenia pouciekały. Lepiej będzie jak odchylisz głowę poszkodowanego ku tyłowi i dwoma palcami podtrzymasz jego żuchwę, aby nie opadała ze zdziwienia. Teraz zbliż swój policzek w pobliże ust poszkodowanego i skup się, bo będzie "trudno":
a) spróbuj wyczuć na własnym policzku ciepłe, wydychane powietrze. Wytrzymaj nawet jeśli skórę parzy "moc wczorajszych promili".
b) jednocześnie postaraj się usłyszeć zwykły, spokojny szmer oddechowy. Jeżeli poszkodowany szeptem prosi cię o parę złotych "na bułkę" lub składa niemoralną propozycję, znaczy, że oddycha.
c) patrz uważnie na klatkę piersiową poszkodowanego. Zwróć uwagę, czy się unosi i opada w rytm oddechu. Uwaga! Nawet jeśli twój poszkodowany(a) ma bardzo atrakcyjną klatkę i trudno ci oderwać wzrok, całość badania (podpunkty a,b,c)  nie może trwać dłużej niż dziesięć sekund!
Czas odpowiedzieć na pytanie: oddycha, czy nie oddycha?
- Jeśli nie czułeś oddechu, nie słyszałeś go i klatka piersiowa się nie unosiła... wiadomo - nie oddycha.
- Jeśli masz wątpliwości, co do wyniku badania, uznaj, że nie ma oddechu i zacznij coś poważnie "rzeźbić"
Wyjątek: Jeśli w środku lata ratujesz na plaży topielca, który ma na nogach łyżwy, wyjątkowo możesz odstąpić od rzeźbienia ;)

5. Rzeźbienie zacznij od wezwania karetki! Możesz w tym celu wykorzystać "poczciwą gębę", która wskazana twoim paluchem nie miała wyjścia i została pomóc. Poproś, aby "gęba" zadzwoniła na pogotowie. Lepiej od razu podyktuj mu numer 999 lub 112, gdyż statystyki wyraźnie wskazują, że 3/4 "gąb" jest niekumatych w kwestii telefonicznej numerologii. Powiedz, że ratujecie nieprzytomnego człowieka, który nie oddycha.
Jeśli wcześniej nie złowiłeś żadnego pomocnika, musisz samodzielnie wezwać karetkę! To jest najlepszy moment. Im szybciej, tym lepiej.

6. Udało ci się dogadać z paskudną, wredną dyspozytorką? Świetnie :) Czas na konkretne ratowanie!
Jeśli dotąd nie ułożyłeś poszkodowanego plecami na twardym, płaskim podłożu, zrób to teraz.
- Nie, fotel w samochodzie nie jest twardym, płaskim podłożem.
- Tak, jeśli kierowca/pasażer nie oddycha możesz/powinieneś go wyciągnąć z auta.

7. Teraz będziesz uciskać klatkę piersiową. Uklęknij na obu kolanach, tuż obok ratowanego. Pochyl się i wyprostuj ręce w łokciach. Połóż nadgarstek swojej ręki na środku klatki poszkodowanego. Przyłóż drugą dłoń i spleć palce. Żeby nie wiem jak cię korciło, nie zjeżdżaj na boki. W domu sobie podotykasz! I nie skacz po mostku jak prosiaczek grający w misie-patysie. Staraj się trzymać ręce w jednym miejscu.
Pamiętaj, że to ma być solidny ucisk, a nie mizianie. W domu sobie pomiziasz! Dorosłemu człowiekowi należy się pięć lub sześć centymetrów "uczucia" skierowanego pionowo w głąb klatki piersiowej.
Uciskaj rytmicznie trzydzieści razy. Spróbuj zachować tempo nieco szybsze niż jeden ucisk na sekundę (100-120 razy na minutę). W trakcie "masażu serca" nie nuć pod nosem żadnych piosenek, nawet jeśli to ma być "Staying alive", bo szybko się zasapiesz, a ludzie pomyślą, że do reszty zwariowałeś.

8. Skończyłeś uciskać trzydzieści razy? Pewnie zastanawiasz się, co teraz i czy naprawdę musisz "całować się" z tym obcym?
- Nie musisz! Jeśli nie posiadasz żadnej maseczki lub specjalnej "serwety" do sztucznego oddychania lepiej skup się na solidnym uciskaniu klatki piersiowej. Nie przerywaj akcji po trzydziestym ucisku. Po prostu cały czas, rytmicznie "pracuj" na mostku.
- Jeśli nosisz przy sobie kieszonkową maskę lub inne zabezpieczenie, to już na pewno dobrze wiesz jak tego używać, więc nie ma sensu tłumaczyć. Jeżeli nie wiesz, a chciałbyś wiedzieć - idź na szkolenie!

9. Uciskasz i uciskasz, a w głowie kiełkuje myśl: "Kiedy przerwać?"
- Na pewno musisz przestać po pierwszym "Auu" z ust poszkodowanego ;)
- Przerwij działania jeśli poprosi cię o to zespół karetki pogotowia. Nawet jeżeli uważasz ich za kompletnych głąbów, pozwól im się wykazać i dopuść do pacjenta.
- Jeśli poszkodowany zacznie się poruszać, kaszleć, przełykać itp. zrób sobie dziesięciosekundową przerwę, podczas której ponownie sprawdzisz oddech.
- Masz prawo się zmęczyć, ale nie masz prawa tracić przytomności i kłaść się obok poszkodowanego. Pamiętaj, że wyrażanie współczucia i więzi z poszkodowanym poprzez naśladownictwo, w tym przypadku jest bardzo niewskazane. Jeśli masz pomocników, zmieniajcie się co około dwie minuty. Jeżeli biedaczku jesteś sam i czujesz zmęczenie, przerwij działanie.

10. Ponieważ czytasz ten tekst w internecie i nie znajdziesz pod nim żadnego prawdziwego nazwiska, nie ufaj w ani jedno moje słowo!  
Idź na szkolenie i sprawdź, czy mówię prawdę! :)

-------------------
* skala Glasgow (GCS) - pozwala ocenić stan świadomości na podstawie przyznawanych punktów. 
12 pkt określa się jako umiarkowane zaburzenia przytomności.

środa, 11 kwietnia 2012

Świetny dyspozytor

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest oczywiście czysto przypadkowe, podobnie jak ewentualna zbieżność nazwisk.

* * *
Nowoczesne, skomputeryzowane stacje pogotowia ratunkowego mogą być pozbawione klimatu i zimne jak betonowy słup graniczny na Syberii. Najczęściej są też bezosobowe jak sonda wystrzelona z misją badania najczarniejszych zakątków kosmosu i puste jak wzrok ratowników zmuszonych do realizacji zgłoszenia na pięć minut przed zakończeniem dyżuru. 
W takiej stacji, od czasu do czasu, na bezobsługowym monitorze błyśnie komunikat wezwania, a z groźnej paszczy drukarki wyskoczy karta wyjazdu. I gdy cała ta bezduszna elektronika wygania żywy personel medyczny do pracy w terenie, po pustych pomieszczeniach hula przeciąg i tęsknie wyje w zakamarkach. Żal serce ściska.
Lecz wystarczy, że w progi smutnej stacji wkroczy jedna, rasowa dyspozytorka i natychmiast powraca koloryt, klimat, a nawet swojski zapach... zaprzeszłych lat analogowej telefonii ;) I jeśli na dodatek rzeczona dyspozytorka obdarzona jest wysoką elokwencją, piskliwym głosem oraz... nerwicą liryczną*, to wszelkie troski i nuda ulatują precz, a zauroczony personel zespołów wyjazdowych staje się niemym świadkiem epickich bitew na głosy i zapasów w poziomach IQ.

Historia siedemnasta -  Świetny dyspozytor

Na jednej z "milionów" śląskich stacji pogotowia zegar wskazywał godzinę szóstą minut pięćdziesiąt. Rozczochrana i zaspana dyspozytorka Halina Jagrab-Jeden przekazywała pulpit i obowiązki swojej zmienniczce Krystynie Ja-Brzoza.
- Cześć Krycha... - wycharczała z porannym, nieświeżym zadziorem w głosie -...System masz sprawny, pulpit zalogowany, a papiery uzupełnione. Muszę zajarać!
Po tych słowach wymięta Halina, wyciągnęła zza pazuchy równie sfatygowanego papierocha i poczłapała w stronę szatni.
- Och świetnie... - ucieszyła się piskliwie Krystyna -...dziękuję ci Halinko... i nie pal tyle kochana, gdyż minister zdrowia ostrzega, że palenie tytoniu powoduje raka i choroby serca... - chciała jeszcze dorzucić coś z patomorfologii układu oddechowego, lecz po Halinie pozostał tylko mentolowy posmród.
- Świetnie... - mruknęła sceptycznie do siebie samej i otworzyła okno.
Dryń, dryyyń... Na dyspozytorskim pulpicie rozdzwonił się telefon.
- No świetnie... - pomyślała Krysia, a z ust samoczynnie popłynęła nieśmiertelna formułka:
- Stacja pogotowia ratunkowego, słucham?
W słuchawce skrzeczał jakiś głos, a dyspozytorka ze stoickim spokojem przyjmowała zgłoszenie:
- Poproszę adres miejsca zdarzenia.
- Pisanki 3.
- Świetnie, a teraz nazwisko.
- Moje?
- No pana nazwisko, przecież nie moje, gdyż moje świetnie znam. Ha ha.
- Albert Zając
- Świetnie, dziękuję. Czy będzie pan łaskaw wyjść do głównej arterii komunikacyjnej i nawigować zespół ratownictwa medycznego do miejsca przeznaczenia?
- Eee... Chodzi pani o to, żebym wyszedł na asfaltówkę i zamachał do karetki?
- Dokładnie tak! Świetnie... Czy zatem będzie pan uprzejmy zamachać?
- Ano zamacham.
- Świetnie! Wobec tego przystępuję do realizacji zlecenia.
- Słucham?
- No po prostu wysyłam do pana karetkę. Do widzenia.

Krystyna odkładając słuchawkę, zdążyła tylko krzyknąć do mikrofonu komunikat o wyjeździe zespołu, kiedy...
Dryń, dryńńń...
- Stacja pogoto...
- HALO! Proszę wysłać karetkę!! Szybko!!!
- Chwileczkę, spokojnie. Co się stało?
- Na przystanku leży człowiek. Dajcie tu karetkę!!!
- Powolutku, proszę opanować własną emocjonalność i w skupieniu, świetnie odpowiedzieć na pytanie: Co temu człowiekowi jest?
- Ja nie wiem, nie oddycha, chyba ma zatrzymanie krążenia!
- Świetnie... adres miejsca zdarzenia poproszę.
- Co pani powiedziała?
- Poprosiłam o adres...
- A wcześniej?
- Wcześniej? Spytałam o występujące u chorego objawy...
- A pomiędzy tym pierwszym, a adresem?
- Pomiędzy? Nic nie mówiłam pomiędzy...
- Nieprawda! Pani się ucieszyła, że człowiek umiera!
- Słucham?!?
- Powiedziała pani:"To świetnie, że ma zatrzymanie krążenia!"
- JA??? Pan chyba oszalał!
- Użyła pani słowa "świetnie"!
- W życiu! To są oszczerstwa, pomówienia oraz insynuacje! Nie używam takiego słownictwa w pracy zawodowej.
- Używa pani!
- Otóż nie!
- Owszem, tak!!
- Panie, chcesz pan karetkę, czy nie?! - zdenerwowała się Krystyna
- Chcę..!
- Świetnie!!! Adres proszę!

Ledwie wzburzona Krysia zdążyła wystrzelić Eskę do hipotetycznej reanimacji i znów rozległ się dzwonek telefonu.
- Stacja pogotowia ratunkowego, słucham...
W sitku słuchawki zaskwierczał zdarty męski głos
- Paniusiu...
- Pan do mnie mówi? - dyspozytorka starała się opanować poprzednie emocje.
- A to was tam wiency jest w tym telefonie..?
- Ja jestem. O co chodzi?
- Paniusiu... Chyba mnie zara bedzie siepać.
- Słucham..?
- No terepać mnie bedzie. Już mi rynce latajom.
- Chodzi panu o drgawki?
- O co..?
- O konwulsje?
- He?
- Pytam, czy będzie pan miał atak?!
- Aaa... tak! Właśnie to, to...
- Świet... - Krystyna gwałtownie ugryzła się w język -...Doskonale. Proszę pana, czy pan jest epileptykiem?
- Coo?
- Czy pan jest epileptykiem?
- Nie rozumiem...
Dyspozytorka poczuła kolejną falę narastającego wzburzenia. Głośno i wyraźnie wypowiadała poszczególne słowa.
- Pytam pana, czy jest pan   e p i l e p t y k i e m?
- Kim?!!
- EPILEPTYKIEM!!!
- Nie ku.wa, górnikiem!!! I całujcie mnie w osmoloną rzyć!!! - wrzasnął obrażony rozmówca i strzelił słuchawką.


---------
* Nerwica liryczna, rozumiesz, przejawia się w rozumiesz, uporczywym powtarzaniu jednego rozumiesz słowa. Rozumiesz? ;)

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Dziewczyna Łazarza

Słowo wstępu:
Tytułowy Łazarz to nowotestamentowa postać biblijna, podobno przyjaciel samego Jezusa. Z powodu tychże koneksji, kiedy Łazarzowi się niefortunnie zmarło, Jezus postanowił anulować jego wycieczkę na tamten świat. Odwołał wszystkie rezerwacje, wycofał zaliczki na bilety i tym samym ściągnął Łazarza do domu po czterech dniach zwiedzania.
Czy było to prawdziwe wskrzeszenie, czy też wybudzenie ze śpiączki lub udana resuscytacja po zatruciu zwalniającym metabolizm? Trudno dziś wyrokować. Medycyna sobie, biblia sobie. Choć coś musiało być na rzeczy, bo siostry Łazarza uparcie twierdziły, że biedaczek, po czterech dniach "polegiwania", zalatywał już przykrym smrodkiem.
Tak czy inaczej, Łazarz pozostał jedynym człowiekiem, który powrócił z tak długiego pobytu w krainie wiecznych łowów. Cytując wyłowione gdzieś zdanie, można powiedzieć, że został Gagarinem śmierci i prekursorem zombie. Żył jeszcze przez czterdzieści lat po udanej akcji Jezusa i ponoć przez resztę życia ani jeden raz się nie uśmiechnął.

Istnieją dwa terminy medyczne nawiązujące do przygody Łazarza:
Odruch Łazarza - występuje czasami u pacjentów, u których stwierdzono śmierć mózgową. Pacjent unosi nagle ręce i krzyżuje je na własnej klatce piersiowej, niczym egipska mumia. Zjawisko to może być poprzedzone lekkim drżeniem rąk i pojawieniem się "gęsiej skórki". Czasem ręce mogą zatoczyć szeroki łuk ponad klatką piersiową, szyją i głową zmarłego. Znane są również doniesienia o bardziej złożonych ruchach, na przykład nagłym, samoistnym ułożeniu zwłok w pozycji siedzącej. Przyczyną tego przerażającego zjawiska może być sprzężenie w nerwach obwodowych lub łuku odruchowym, czyli połączeniu nerwowym między rdzeniem kręgowym a mięśniami. Odruch Łazarza często jest mylnie interpretowany jako objaw skutecznej resuscytacji. Potrafi też nieźle wystraszyć personel medyczny, choćby tuż po transplantacji serca.
Zespół Łazarza - kilka chwil po przerwaniu czynności resuscytacyjnych i ogłoszeniu zgonu, u pacjenta nagle dochodzi do samoistnego powrotu funkcji życiowych, a człowiek uznany przed chwilą za zmarłego, permanentnie powraca do świata żywych.
Mimo iż na całym świecie odnotowano dotychczas kilkadziesiąt przypadków zespołu Łazarza, zjawisko to nie posiada wiarygodnego wytłumaczenia medycznego. Istnieje jedynie kilka hipotez na ten temat.

* * *
Dziewczyna Łazarza

Noc. Głęboka cisza przerywana jednostajnym szelestem oddechu i nagle...
- Zespół S - wyjazd w kodzie 1! - cichy brzęk pagera wyrwał mnie ze służbowego snu.
- Co się dzieje? - stając w drzwiach dyspozytorskiego królestwa, próbowałem przecierać zaspane oczy.
- Zasłabnięcie w Domu Seniora. Zaczekaj, już wam drukuję kartę wyjazdu... - odpowiedziała równie zaspana dyspozytorka i klikając jakiś magiczny guzik, zmusiła drukarkę do wytężonej pracy. Monotonny brzęk dyszy pokrywającej papier atramentem zakłócał nocne milczenie świata i unosił nasze ołowiane powieki.
- Ech... - ciągle czując sen na ramionach, spojrzałem na złowrogie, czarno-sine niebo nad ciemnym miastem. Po moich plecach przebiegł przykry dreszcz.
Przemierzywszy hol uśpionej stacji, cichutko zastukałem w futrynę lekarskiego pokoju.
- Pani doktor, mamy wyjazd...
Korytarz spowijał mrok. Ani jeden szmer nie dobiegał zza drzwi, a przecież powinienem słyszeć energiczną krzątaninę i zapewnienie o gotowości do działania.
- Pani doktor..? - powtórzyłem wezwanie, niepokojąc się o upływający czas realizacji zlecenia.
- Tak... Już idę. Proszę schodzić do karetki. - do moich uszu dobiegł stłumiony, młody głos. Ruszyłem w dół po ciemnych schodach.

Zimny wiatr gnał chmury po nocnym niebie wciskając przeraźliwie chłodne igiełki pod ubranie. Zaciągnąłem suwak zamka pod samą szyję i po raz nie wiadomo który, pozazdrościłem palaczom tych małych, żarzących się ogników dających złudne ciepło w płucach.
- Ciekawe jaka będzie..? - stojąc przy aucie, myślałem o nowej lekarce, z którą jeszcze nikt na stacji nie miał okazji pracować
- Jak nam się ułoży współpraca? Czy jest miła, mądra, no i jak wygląda?
Odkąd objąłem dyżur nie widziałem nowej na oczy. Zaszyła się w swoim pokoiku, niczym przestraszona łania i przez cały wieczór nie wysunęła nawet czubka nosa na korytarz.
Kolejny zimny powiew uniósł zeszłoroczne liście w powietrze i rzucił nimi o szorstki beton. W ciemnościach słychać było tylko ich oddalający się szelest.
 - No gdzież ona jest? Już dawno powinna... 
- Tu jestem.
Drgnąłem przestraszony, gdy jej dłoń niespodziewanie dotknęła mojego ramienia.
Stojąc za mną wyłoniła się z mroku, otulona kapturem służbowej kurtki. Nie mogłem dostrzec jej twarzy. Jedynie drobny pukiel blond włosów wypłynął poza skrawek ciemnego materiału.
- Jedźmy już... - powiedziała spokojnie otwierając drzwi do szoferki.
- Jedźmy... - powtórzyłem wsiadając do przedziału medycznego.

* * *
Ciężkie drzwi Domu Seniora uchyliły się z cichym szumem wpuszczając do wnętrza uśpionego budynku przejmujący podmuch wiatru. Odziana w szary habit zakonnica zmrużyła oczy pod naporem chłodu.
- Proszę za mną - powiedziała na nasz widok.
Jej głos wydał mi się dziwnie beznamiętny, wyprany z emocji, jakby zupełnie nic się nie stało.
- Chwileczkę, pani doktor... - zatrzymałem wszystkich w miejscu i wymownie spojrzałem w stronę oświetlonej karetki - ...co mamy zabrać ze sobą?
- Na razie nic... - odpowiedziała lekarka - ...chodźmy.
- Jak to nic?! - pomyślałem zdumiony.
Szybko schwyciłem z karetki plecak reanimacyjny i jednym susem wskoczyłem między wolno zamykające się odrzwia.
Ściany długiego korytarza pokrywał ciemnobeżowy sos ciężkiej farby. Anemicznie żółte światła kinkietowych lamp ledwie wyławiały z mroku sfatygowane kontury antycznych mebli. W powietrzu unosił się zapach przeszłości.
Szedłem za kierowcą i młodą lekarką. Jej kosmyki blond włosów coraz śmielej wypływały spod kaptura, jakby machając na mnie w rytm kroków. Chodź, chodź... Nie zostawaj w tyle... Nie zostawaj...
Tymczasem szara postać zakonnicy schroniła się w jednym z pokoi.
- To tutaj. Proszę... - wyszeptała.

Wnętrze sporego pomieszczenia właściwie niczym nie różniło się od korytarza. Ten sam półmrok, rozjaśniany przez ustawioną w kącie lampę z pożółkłym abażurem. Ten sam zapach. Tylko meble zdradzały inny charakter sali...
Przy ścianach rozstawione były łóżka o żeliwnych, ręcznie kutych stelażach. W panujących nad nimi szarościach nocy majaczyły poskręcane w dziwnym grymasie, poorane zmarszczkami starości twarze śpiących ludzi. Nikt nawet nie drgnął, kiedy w ciszy wchodziliśmy do środka.
Przytłoczony tą sceną, zdjąłem z ramienia szelkę i cicho postawiłem ciężki plecak na skrzypiącym parkiecie. Lekarka bezszelestnie weszła w krąg światła cieknący z rachitycznej lampy i pochylając się nad pacjentką, zsunęła z głowy kaptur. W jednej chwili moje oczy poraziła prawdziwa eksplozja blond włosów. Jasne pukle spływały gwałtownie na twarz nieprzytomnej kobiety, mieszając się z ciemną plamą jej siwych i zniszczonych kosmyków. Młoda pani doktor w skupieniu badała oddech. Zastygła pochylona nad łóżkiem, jakby szepcząc tajemne zaklęcia do ucha chorej, a wszystko to przesłaniał jasny woal blond włosów.
- Nie żyje... - powiedziała po chwili, unosząc własną twarz poza krąg światła. Jej spokojny głos brzmiał niezwykle pewnie i rzeczowo. Biła z niego jakaś moc.
- Nie żyje... - powtórzyła raz jeszcze - ...ale zawsze możemy spróbować... - dokończyła spoglądając na zakonnicę.
Poczułem się nieprzyjemnie rozczarowany ostatnim fragmentem wypowiedzi. Wrażenie mocy i stanowczej postawy lekarskiej ustąpiło miejsca niepewności i zakłopotaniu, które wzrastało we mnie z siłą i szybkością komety przemierzającej wszechświat.
- Proszę tu podejść i uciskać mostek...
Domyśliłem się, że polecenie jest kierowane do mnie, gdyż twarz i wzrok lekarki nadal były ukryte w półmroku.
Postępując naprzód splotłem ręce na obnażonym, przezroczyście bladym mostku pacjentki. Starałem się nie patrzeć na jej twarz, ale i tak mój umysł w jednej sekundzie zdołał zarejestrować kontur zamkniętych oczu, wpół uchylone, sine usta i siwe włosy spadające na poduszkę niczym lodowaty wodospad.
Raz, dwa, trzy... Zacząłem uciskać. Chrupnęło nieprzyjemnie pod rękami. I znów...
- Nienawidzę tego uczucia! - myślałem wściekły - Dlaczego zawsze ja muszę rozpoczynać resuscytację?! Nie może on? - pomyślałem nagle o kierowcy.
- A właśnie, gdzie on jest?
Tkwił w szarościach, trzy kroki ode mnie. Nawet nie drgnął, gdy zaczynałem działanie, nawet nie otworzył plecaka... Czułem wzbierającą we mnie złość.
- Idź po defibrylator... - warknąłem krótko i dokończyłem w myślach - ...w końcu ktoś musi ocenić rytm serca i odnaleźć jakąś metodę w tym szaleństwie...
- Pan pozwoli, że to ja tu będę wydawała polecenia... - stanowczy, lecz spokojny, kobiecy głos dobiegał gdzieś niemal z drugiego końca sali. Ledwie widoczny kontur młodej lekarki spajał się z zarysem okrągłego stolika.
- Oczywiście jeśli chcecie defibrylator, proszę... Może pan iść.
Znów domyśliłem się, że łaskawa zgoda kierowana jest do naszego szofera.
Poszedł... Wypadł wręcz z sali. Byłem pewien, że drań niczego bardziej nie pragnął, jak tylko wyrwać się i nałykać świeżego powietrza.
- Jeśli chcecie defibrylator..?! - myślałem oburzony - A ty nie chcesz? Nie potrzebujesz?! Stwierdzasz zgon na ucho i potem każesz mi uciskać bez sensu? Siedzisz nad tym stoliczkiem i udajesz, że wypełniasz głupie papiery... Co ty tam w ogóle widzisz w tej ciemnicy?!
- Widzę... - dobiegło z mroku
- Chyba się przesłyszałem... - pomyślałem nadal uciskając rytmicznie
- Widzę. Za to pan nie widzi...
Nagle spojrzałem na twarz pacjentki. Jej uchylone usta zamknęły się gwałtownie. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że siwe włosy pociemniały nagle odcinając się czernią od sterylnej bieli wykrochmalonej poszewki.
- O ja pierd...!
Odruchowo chciałem odskoczyć, ale ostatkiem rozsądku nie przerwałem uciskania mostka. Zamiast tego podniesionym głosem zwróciłem się do lekarki.
- Pani doktor! Proszę tu przyjść, coś się zaczyna dziać!
- Nic się nie dzieje... - odpowiedziała spokojnie, stając po przeciwnej stronie łóżka - Jeszcze za wcześnie...
Pochyliła głowę, powoli zanurzając młodą twarz w snopie światła. I wtedy zobaczyłem jej oczy.
Czarne, obłędnie szerokie źrenice przykrywały niemal całą tęczówkę, pozostawiając jedynie wąski pierścień błękitnego pasma wokół. Jak bliźniacza otchłań wciągająca ostatnie skrawki czystego nieba, błysnęła odbitym z żarówki światłem, przez chwilę wtapiając się w mój spłoszony wzrok, by zaraz potem uciec z całą twarzą w ciemność ponad łóżkiem.
- Proszę kontynuować...
Z każdym kolejnym uciskiem narastał w mojej głowie szum, a skronie pulsowały w rytm szalejącego serca.
- Co tu się do cholery dzieje?! - powtarzałem lekko otumaniony - Co się dzieje..?
- Źle pan to robi... - szary habit zamajaczył w mroku. Obok mnie stanęła milcząca dotąd zakonnica.
- Źle? - zapytałem siląc się na resztki sarkazmu w głosie - Może siostra umie lepiej, to proszę... - sapałem nie przerywając resuscytacji.
- Trzeba ułożyć rękę niżej... - jej blada dłoń delikatnie dotknęła brzucha pacjentki - ...i ucisnąć raz. O tak!
W jednej chwili z gardła nieprzytomnej kobiety dobiegł cichy bulgot.
- Eej!!! - wrzasnąłem oburzony - Co ty wyrabia... - jednak koniec wykrzyczanego słowa utknął gdzieś w moich ustach.
Powieki leżącej kobiety gwałtownie rozchyliły się i w blasku lampy spoglądały na mnie dwie ogromne źrenice pożerające ledwie widoczne skrawki stalowo-szarej tęczówki. Tak bardzo podobne do tych młodych, które tonęły teraz, gdzieś w ciemnościach pokoju.
Płynący z gardła chorej bulgot zmienił się w przerywane rzężenie.
- Pani doktor! - krzyknąłem zawierając w tych dwóch słowach cały przestrach, oburzenie i bezradność, która mnie ogarnęła. - Pani doktor!!!
- Dość... - spokojny głos lekarki uciszył mój krzyk - Proszę przerwać, wystarczy już...
- Ale pani doktor... - mówiłem urywanym głosem starając się uspokoić szalejące w moich piersiach serce - ...może to są objawy powrotu spontanicznego krążenia?! Gdzie ten dupek z defibrylatorem? Musimy to sprawdzić..!
- Powiedziałam, dość już. Proszę odstąpić. - jej stanowczy ton zmusił mnie do milczenia.
- Z pewnością słyszał pan o odruchu Łazarza? Chyba nie muszę nic więcej mówić..?
Spuściłem głowę patrząc na wolno opadające powieki starej kobiety.
- To wszystko. Wychodzimy... - powiedziała cichym głosem lekarka, przysłaniając kapturem morze swoich jasnych pukli.

* * *
Przemierzaliśmy ten sam beżowo-brunatny korytarz lizany przez żółte jęzory brudnych lamp. Szary habit niknął gdzieś w mroku na przodzie małego pochodu, a wymykający się spod lekarskiego kaptura jasny kosmyk włosów zdawał się szeptać, tańcząc w rytm kroków.
"Nie zostawaj w tyle... Nie zostawaj..."
A tymczasem w mojej głowie szumiały słowa, myśli i obrazy.
- Odruch Łazarza... więc tak może wyglądać? A może jednak mieliśmy powrót krążenia? Może dałem się zwariować w tej ponurej rzeczywistości..? Nawet nie sprawdziłem oddechu...

"Nie zostawaj w tyle... nie zostawaj..."

- Plecak! Jasna cholera! Zostawiłem tam plecak..!

* * *
Sala tonęła w mroku niezmordowanie rozpraszanym przez jedyną lampę ustawioną przy posłaniu zmarłej. Stalowe okucia łóżek szczerzyły rzędy wyszczerbionych zębów.
Podniosłem z podłogi plecak.
Cisza, bezruch... Zupełnie jakby nic tu nie zaszło. Jedynie zarys ciała rzeźbiący prześcieradło świadczył o niedawnych wydarzeniach. I pukiel czarnych jak smoła włosów spływających na odsłonięty fragment poduszki.
- Muszę, to wiedzieć na pewno!
Wolnym krokiem zbliżyłem się do łóżka i zsunąłem fragment narzuty. W blasku lampy ukazała się poznaczona zmarszczkami czasu twarz kobiety. Te same zamknięte oczy, wpół uchylone usta... i morze czarnych, lśniących młodością włosów.
Moje drżące palce lewej dłoni ułożyłem na jednej stronie sino-bladej szyi. Druga ręka uniosła opadający podbródek i odchyliła bezwładną głowę ku tyłowi. Pochyliłem się, zbliżając policzek do granatowych ust.
- Może oddycha..? - zastygłem w oczekiwaniu. Czułem własny puls bijący o ściany tętnic. Każdą życiodajną falę...
Nagle z ust kobiety dobiegł głośny bulgot.
W jednej chwili blade, przeraźliwie chude ręce wystrzeliły w górę oplatając moją głowę niczym dwie stalowe obręcze, a na szyi poczułem chłód ostrych jak brzytwy zębów...

***
- O matko!!! - wrzasnąłem z całych sił i zerwałem się z łóżka. Przerywany oddech gonił uporczywe pulsowanie w skroniach. Kropelki potu wyrzeźbiły na czole całą sieć melioracyjną.
Panującą wokół ciemność rozpraszała poświata telewizora, w którym aktualnie produkował się jakiś wróżbita-homeopata o wątpliwej reputacji.
- Jezu... - westchnąłem z ulgą.
- Tak to jest, nażreć się na noc... - pomyślałem wdrażając techniki spokojnego oddechu.
A na poduszce leżał pilot, który wbił mi się w szyję...

...i pukiel czarnych jak smoła włosów ;)

sobota, 7 kwietnia 2012

Wesołych...

Wesolutkich Świąt wszystkim Wam życzę... i smacznego jajka ;)

środa, 4 kwietnia 2012

Drzewo

Była jesień. Przepiękna, złoto-kolorowa, iście polska, choć małe drzewko z pewnością nie zdawało sobie sprawy z tego, w jakim kraju będzie wzrastać. W tamtej "urodzinowej" chwili najważniejsze były promienie słońca, życiodajna woda i czyjeś ciepłe dłonie z troską uklepujące ziemię wokół młodziutkiej sadzonki.
Drzewo rosło, a świat wirował jak w kalejdoskopie. Mijały lata i dekady. Przeszły wojenne zawieruchy. Zmieniały się barwy pór roku i opiekuńcze dłonie trzech pokoleń ludzi szukających wytchnienia w cieniu rozłożystej, zielonej korony.
Pewnej kwiecistej wiosny, drobniutka rączka niespodziewanie wsparła się o dojrzały pień drzewa, by wspomóc pierwszy, samodzielny krok małego człowieka. Odtąd wzrastali razem i razem chłonęli świat. A ten co rusz zadziwiał ich zmianami.
Odgłos końskich kopyt na odległej drodze zastąpił szum silników, a w górze, niebieską materię podzieliły między siebie ptaki i stalowe maszyny ludzi-zdobywców przestworzy. I choć ten sam wiatr przynosił ukojenie, a trawa była wciąż tak samo zielona, to życie nieubłaganie pędziło naprzód zmieniając wszystko wokół. Zmieniły się też drobne dłonie towarzysza. Rosły, mężniały, a z biegiem lat, stały się szorstkie niczym kora potężnego drzewa.
Wreszcie nastał ten niewdzięczny czas, w którym utrudzona znojną pracą dłoń schwyciła siekierę. Po raz ostatni korona sędziwego drzewa pokłoniła się światu i upadła z westchnieniem pozwalając, by ostrze piły dokończyło dzieła. Potem nastała cisza.
Lecz tuż pod ziemią, w splątanych ramionach korzenia wciąż tliło się życie. Skazane na egzystencję w ciemności i chłodzie, miało trwać jeszcze przez jakiś czas.
Znów minęło kilka lat i ciepłą wiosną, nad otulonym ziemią fragmentem wielkiego drzewa niespodziewanie zajaśniało słońce.
Te same spracowane i niemłode już dłonie z trudem usunęły warstwy gruntu odsłaniając majestatyczny korzeń... Lecz w ludzkim dotyku nie było już troski.
Stalowa linka chłodnym oplotem schwyciła najgrubsze ramię korzenia, a chwilę później wiosenną ciszę przeszył dźwięk silnika. Drżące ręce ujęły kierownicę, stopa zdecydowanie nadepnęła pedał gazu, by z całą mocą wyrwać ostatnią pozostałość po dumnym drzewie. Ruszył traktor napinając linę do ostatnich granic jej wytrzymałości, ale skryte głęboko pod ziemią potężne ramiona rośliny nie mogły ulec ludzkiej i mechanicznej sile.
I stała się rzecz straszna.
Przednie koła traktora nagle oderwały się od ziemi unosząc ciągnik niczym dziób wzlatującego w niebo samolotu. Silnik zawył najwyższym rejestrem mocy, a sekundę później, w jęku i zgrzycie gniecionej blachy, maszyna runęła na własny grzbiet miażdżąc wszystko, co pod nią.
Wielki, stalowy żuk wywrócony okrągłymi odnóżami ku słońcu, przykrył resztki drzewa i strzęp człowieka. Ostatnich towarzyszy wspólnej egzystencji.
I znów nastała cisza kołysana tym samym co przed laty wiatrem.

* * *
O tym wszystkim pomyślałem tuż po zdawkowym, lekarskim: "Nic tu po nas". Patrząc na czarny olej cieknący po martwej twarzy i na spracowaną, śmiertelnie siną dłoń przyciśniętą do starego korzenia...
Albo jestem nienormalny, albo czas zmienić robotę...