sobota, 26 maja 2012

By zrozumieć...

Jakże często zdarza nam się kogoś nie rozumieć. Nie w obco brzmiącym słowie, czy zagadkowym wyrazie twarzy, ale w głębszym pojmowaniu zachowań, myśli i emocji, które szarpią drugą osobą.
- Nie ogarniam typa... Czemu nie wytłumaczy, co mu tam po łbie lata?
Ile razy w ten lub podobny sposób zżymaliśmy się na bliźnich?

A przecież dobrze wiemy, że nie wszystko, co siedzi w naszych paramedycznych, para-normalnych głowach da się ponazywać, pokolorować i wywiesić w formie obrazkowej instrukcji.
Czasem nawet najdoskonalszy trójwymiarowy obraz i tak okaże się zbyt płaski, by oddać traumę, która głęboką bruzdą ryje psychikę. Jeśli ktoś, mimo wszystko, spróbuje uchwycić ten moment w kadrze tłumaczeń, zamiast barwnej fotografii może jedynie wyprodukować sztampową, spłowiałą pocztówkę niby-uczuć. Na przykład...

- Mądry i "ludzki" lekarz, który po godzinnej reanimacji ciężko siada wprost na podłodze i złamanym głosem mówi do jęczących rodziców, że ich dziecku już nie można pomóc...
- Młoda ratowniczka, która przed chwilą, po raz pierwszy w życiu prowadziła nieudaną reanimację niemowlęcia... teraz, sprzątając rozbabraną karetkę, połyka olbrzymie łzy, nie do końca jeszcze rozumiejąc, co się stało i dlaczego...
- Ratownik, który swój pierwszy chrzest bojowy otrzymał nocą, wprost na drodze, wśród koszmarnie pogiętych blach i czterech trupów młodych ludzi, z których dwóch nie można nawet rozpoznać, bo się spalili żywcem... Miesza łyżeczką herbatę do szóstej rano, zupełnie zapominając o piciu...

Prawda jakie to płaskie w przekazie? Choć dla tych ludzi z pewnością takim nie jest.
I cóż począć z tym, co w naszych głowach siadło na dobre?
Rozmawiać, rozmawiać... - radzi mądry i dobry psycholog -...komunikować światu swoje traumy, wyrzucać z siebie potoki słów...

Z kim i w jaki sposób mamy o tym rozmawiać? Z żoną, matką, kimś bliskim?
- Cześć kochanie, co tam dziś w pracy było?
- A wiesz, ta jędza w biurze podbiera moje mleczko do kawy... No i jeszcze nie rozliczyłam faktur za maj. A co u ciebie?
- A nic... Zgon dzisiaj był na przejściu dla pieszych... Musiałem wynosić kawałki ciała w foliowych workach... Wiesz, nie mogłem wszystkiego dozbierać... Tyle razy tamtędy przechodzę z dziećmi, a teraz te worki...

Czy tak ma to wyglądać?
A może powinniśmy rozmawiać między sobą, w kręgu zawodowej rutyny?
I co sobie powiemy? Co może powiedzieć "ludzki" lekarz młodej ratowniczce, po nieudanej reanimacji dziecka? Co powie stary "sanitariusz" młodemu szczawiowi, który przed chwilą skończył spierać cudzą krew i spaloną tkankę z własnych spodni?
- Wiem, co teraz czujesz...
- Przejdzie ci...
a może - Nie rycz, bo wstyd będzie w pogotowiu...?

- Jeszcze nigdy nie było w tej stacji tak cicho... - nieswoim głosem powiedział największy kawalarz i zamilkł, gdy eska wróciła z nieszczęsnej reanimacji dzieciątka.
I może to jest najlepszy sposób na nasze doliny?
Wszak nie mam pojęcia, co teraz czujesz i nie wiem jak ci pomóc młoda ratowniczko, ratowniku, doktorze... Każdy sam musi to sobie w głowie poukładać, przyczesać i przykryć czapką dnia następnego. Im prędzej, tym lepiej.

* * *
Ciągle uczę się, jak szybko i sprawnie przykrywać i polerować zawodowe rysy na własnej psychice. I wciąż mi daleko do perfekcji, a niektóre "zadrapania" uparcie nie chcą zniknąć, zwyczajnie mnie szpecąc. Mimo to, nadal tkwi we mnie przekonanie, że nie wolno zobojętnieć, a dzień, w którym ludzka śmierć lub cierpienie zawędrują głęboko do mojej dupy, będzie sygnałem, że oto nadeszła pora, by zmienić zawód na mniej "porysowany".

--------------
P.S.
A wszystkim paniom i panom, którzy za wielkimi biurkami opiniują, że nasza praca nie obciąża psychiki, wypadałoby życzyć jednej takiej nocy wśród blach, jednej smutnej reanimacji i jednej łkającej matki... W trójwymiarze lub jeszcze lepiej, w hologramie. Amen.

czwartek, 24 maja 2012

Nie przepuści

Z dużym przymrużeniem oka ;)

* * *
Taki "licencjonowany" ochroniarz na ogromnych studenckich juwenaliach, to ma nudne życie. Jeśli los się do niego "letko" uśmiechnie, będzie stał tuż przy scenie. Koncertów sobie posłucha, pozaziera na roznegliżowane, narąbane małolaty, no i gazem popsika na lewo i prawo, niczym z gaśnicy pianowej. Zawsze to jakaś rozrywka, patrzeć jak oślepieni, zagazowani ludzie plują i charczą na przemian.
Jeśli jednak ochroniarz ma pecha, wówczas każą mu stać przy drzwiach do ambulatorium. I to jest prawdziwy ochroniarski dramat.
Zalatuje nudą jak oscypkiem na przełęczy. Małoletnich panienek praktycznie nie ma, a jeśli jakieś się pojawią, to albo nieprzytomne, albo chcą do toalety... A do toalety ochroniarz wpuścić nie może, bo wygódka w tym budynku wyłącznie dla burżujów - medyków.
Szef przykazał "nie wpuszczać", no to stoi i odgania.
Nuda, marazm i absolutny brak intelektualnej stymulacji. Jeszcze mu jakiś bezczelny medyk będzie zwracał uwagę, że pacjentów z krwotokiem, czy tam złamaniem nie chce wpuszczać. Było wyraźnie powiedziane: "Nie wpuszczać NIKOGO". Przyjdzie taki jeden z drugim, niby z obfitym krwotokiem do amb... amb... no kurna... do medyków, a potem myk i już w toalecie siedzi. Lisek chytrusek. A przecież do toalety tu nie można. Szef zabronił...
No to stoi ochroniarz w drzwiach i blokuje. Z tym, że teraz przepuszcza tych umorusanych krwią i z powykręcanymi giczołami. Dla świętego spokoju ich puszcza, żeby się medyczne małpy nie darły. W końcu on nie jest jakimś tam "gupkiem", żeby nie zrozumieć alibi.
I dalej nuda, tylko przyłazi coraz więcej tych powykrzywianych, okrwawionych i zagazowanych. Widać koledzy pod sceną mają zabawę, a tu? Lipa i do dupy z taką robotą na bramce przy klopie dla medyków.
Ledwie se ochroniarz poderwał panią sprzątaczkę, a tu znów przyleciał upierdliwiec w czerwonym wdzianku z odblaskami i mordę drze. A że pijanego, agresywnego się wpuszcza, a że z butelką po piwie lata po am... amb... no tam po sali, a że niebezpieczne narzędzie... Jakie kurna niebezpieczne narzędzie? Piwo???
Czerwony, świecący pajac! Jakby nie to, że ochroniarz sam na bramce i nie ma kolegów w pobliżu, to on... to oni już by pokazali tej medycznej c.pie, jak smakują pały uzbrojonych formacji ochronnych.
Ale kolegów brak, a łączność z bazą przerywa... Trzeba wysilić głęboko skrywany przed światem intelekt i sprostać wyzwaniu.
Nie wpuszczać NIKOGO z NIEBEZPIECZNYM NARZĘDZIEM? Proszę kurna bardzo!
Ochroniarz stoi murem w drzwiach, nie przepuści nikogusieńko z niebezpiecznym narzędziem!!! Nawet mysz z kastetem się nie przemknie...
"- I nie interesuje mnie, że ten ostry nóż jest w klatce piersiowej tego gostka. Albo gostek se to wyjmie i zostawi na bramce, albo kurna nie wpuszczę! Z kosą nie ma wjazdu i ch..j!!!"

niedziela, 6 maja 2012

Najdroższy interes

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

UWAGA: Treść zdecydowanie nie dla dzieci... i dla osób "obrzydliwych" również nie :)

* * *
Możecie wierzyć lub nie, ale są w naszym kraju takie miejsca, w których "państwowa służba zdrowia" jest porządna, praworządna i żądna uczciwej pracy, niczym zając na wiosnę żądny jest nierządu. Naprawdę.
Istnieją takie szpitale i oddziały, w których personel cztery razy w ciągu dnia zmienia pościel, myje pacjenta, obcina mu paznokcie, a nawet, jeśli zajdzie potrzeba, to dokonuje "para-kosmetycznej korekty zmian skórnych", potocznie zwanej wyciskaniem pryszczy.
Myślicie, że zwariowałem? Wcale nie.
Są takie miejsca... a przynajmniej jedno... Szpital... znaczy piętro... No dobra, jeden oddział...
Jedyny taki w Polsce, Oddział Intensywnej Terapii, w którym personel pielęgniarski "cierpi" na wzmożone zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i manię czystości ;)
Właśnie tam wydarzyła się poniższa historia.
Oczywiście nie muszę dodawać, że "całość" jest kompletną nieprawdą ;)

Historia dziewiętnasta - Najdroższy interes.

Mijała właśnie czwarta godzina dyżuru na OIT.
Siostra Grażyna Obłędny-Ład wygładziła ostatnią mikroskopijną zmarszczkę na świeżo zmienionej pościeli.
- Pacjenci umyci, leki podane, pościel zmieniona... - wyliczała skrzętnie w myślach - Następna robota dopiero o piętnastej. Co tu robić, co robić..?
- Jak żyć..? - westchnęła żałośnie rozglądając się, czy nikt nie usłyszał tych narzekań. Na szczęście jedynymi świadkami jej frustracji byli kompletnie nieprzytomni pacjenci "pomieszkujący" w sali nr 4.
Siostra Grażyna wstydziła się swoich prywatnych niepowodzeń i uczuciowych porażek. A te były znaczne. Już szósty miesiąc mijał odkąd jej małżonek zniknął razem z walizkami i zawartością własnej szafy. Mimo "porządnego" nazwiska nie wytrzymał żoninych obsesji na punkcie czystości, higieny i sprzątania. Jedyne co hultaj wyczyścił na pożegnanie, to wspólne konto w banku. I potem odszedł z jakąś lafiryndą o imieniu Dolores, pozostawiając Grażynce bałagan w sercu i umyśle. A bałaganu w dowolnej formie, siostra Obłędny-Ład chronicznie nie znosiła.
- Może przejdę raz jeszcze, popatrzę po innych salach? A nuż jakaś kupa się przytrafi..? - pomyślała karmiąc własną osobowość obsesyjną.
Niestety w innych pomieszczeniach równie obsesyjne pielęgniarki pilnowały zazdrośnie "swoich" pacjentów i żadna nie chciała oddać koleżance ani centymetra brudnej przysługi.
- No to klęska... - Grażynka powlokła się w stronę dyżurki - ...trzeba będzie oglądać telewizję.
Była już na końcu korytarza, gdy w pół kroku zatrzymał ją doktorski głos.
- Siostro Obłędny-Ład, proszę szybciutko do mnie. Mamy chorego do przyjęcia na oddział.
- Obłędny, bez Ład! - zaznaczyła ze złością różnicę w nazwisku po niecnej ucieczce męża.
- Faktycznie bezwład. Skąd siostra wie? - zdziwił się lekarz - Pacjent jest kompletnie nieprzytomny. W związku z tym będzie dużo pracy.
- Praca? Wspaniale! Cudownie wręcz! - rozpromieniona pigułka, niepomna bezczelnej pomyłki w nazwisku, leciała przez korytarz jak pegaz na skrzydłach.
- No i co tak rży i parska? - OITowy doktorek niezmiennie wykazywał brak zrozumienia dla pielęgniarskich pasji oraz polotu do pracy.
- Nie ma się z czego cieszyć... - fuknął i zreferował zakres obowiązków:
- Trzydziestolatek, obcokrajowiec po wypadku. Utrzymywany w stanie farmakologicznej śpiączki. Tu są leki do podania. Proszę zamonitorować, zadbać o higienę, sprawdzić cewnik w siuraku, a jeśli zapachany... - tu urwał i zerknął badawczo na uśmiechniętą pielęgniarkę - W razie czego, da radę siostra sama cewnik... ten, tego..?
- Zmienić? Oczywiście, natychmiast! - Grażynka ściszyła konspiracyjnie głos i szurnęła nogami niczym łączniczka w oddziale partyzanckim, przyjmująca rozkaz wymiany tajnych mikrofilmów.
- Dobrze... Jakby co, jestem u siebie - lekarz spojrzał na obłędną siostrę jak psychiatra na trudnego pacjenta i odszedł niepewnie oglądając się raz po raz.
- No to do roboty! - Eeeeh... - Grażynka westchnęła przeciągle i wprawnym ruchem schwyciła ptaszka w lewą dłoń. Odkąd odszedł małżonek, była to jej jedyna forma kontaktu z tym jakże szowinistycznym narządem.
- Całkiem imponującym narządem... - pomyślała z uznaniem, oceniając wzrokowo głębokość jaką osiągnął cewnik Foley'a - ...ale co to?! - pielęgniarska podświadomość wyłapała medyczną anomalię i natychmiast przekazała sygnał do ośrodków działania przymusowego.
- Czyżby pryszcze? - skrupulatna piguła bacznie lustrowała ptaszkową powierzchnię.
- Ha! - zakrzyknęła rejestrując obecność licznych, twardych krostek rozsianych na całkiem sporym obszarze ornitologicznego zjawiska.
- Jak nic kaszaki! - orzekła z mocą i zwróciła się do nieświadomego pacjenta
- Chyba tak tego nie zostawimy? Taki przystojny mężczyzna i taki urologicznie zaniedbany?
Milczenie nieprzytomnego przyjęła Grażynka jako cichą zgodę na zabiegi kosmetyczne. Chwilę później nastąpiła seria rytualnych czynności dezynfekcyjnych. Siostra Obłędny z namaszczeniem przygotowała "pole operacyjne" i zmieniwszy rękawice, raźno przystąpiła do działania.
Jednak niesforne zmiany skórne stawiły niespodziewany i zacięty opór. Delikatne uciskanie nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Dosłownie żadna z krostek nie chciała się poddać i pęknąć, lecz chwilowe niepowodzenia tylko wzmogły zajadłość pielęgniarki. Ze zdwojoną energią i siłą przystąpiła do wyciskania, tym razem używając paznokci.
Dusiła, dociskała i gniotła na milion sposobów, a te małe dranie ani drgnęły. Jedyna różnica między stanem początkowym a obecnym polegała na zmianie koloru. Większość pryszczy z białawego zmieniła ubarwienie na żywo czerwone, a te od których Grażynka zaczęła, zdążyły już nawet nieco zsinieć.
- Ooo nie ze mną takie numery! - pomyślała nieźle już wkurzona piguła rzucając się do szuflady z narzędziami chirurgicznymi. Spośród kupy żelastwa sprawnie wyłuskała komplet igieł o różnych rozmiarach i małe szczypce Kochera. Po chwili namysłu do zestawu dorzuciła jeszcze skalpel i obsadkę.
- Ja wam dam! - warknęła groźnie w stronę prącia, niosąc sprzęt na metalowej tacy.
Inwazyjne usunięcie pryszczy Grażynka postanowiła przeprowadzić wpierw metodą nakłuwania i drenażu. Skalpel i kocher zostały jako plan B.
Jeszcze tylko podkręciła mocniej kapiącą kroplówkę z lekiem uśmierzającym ból i śmiało ujęła w dłoń największą igłę. Już, już miała wbić ostrze w bezczelnie czerwonego pryszcza, gdy nagle:
- Siostro, natychmiast na dwójkę proszę! Reanimacja!

* * *
W sali numer dwa, jak w ukropie uwijały się pielęgniarki pomagając przy zabiegach. Uwijała się również Grażyna, lecz jej myśli non-stop błądziły wokół zagranicznego ptaszka i równie zagranicznych kaszaków opornych na polskie metody leczenia.
Godzinę później zziajana i zmęczona siostra Obłędny już bez Ład, wracała do swojej sali i do nierównej batalii z hordą małych, ptaszkowych najeźdźców.
- No jak tam panie obcokrajowiec? Gnieciemy dalej? - zagadała do pacjenta w śpiączce.
- A niech to... - zmięła w ustach przekleństwo odsłaniając porzucone w pośpiechu "pole operacyjne".
Męski narząd w niczym nie przypominał stanu sprzed godziny. Pod wpływem szaleńczego uciskania i wygniatania, całkiem spuchł, a jego kolory oscylowały teraz wokół barwy znanej w światku samochodowych lakierników pod nazwą "śliwka o poranku".
Całość nie wyglądała najlepiej, jednak drobne i przejściowe niedogodności nie były w stanie powstrzymać polskiej pielęgniarki przed wypełnianiem swojej zaszczytnej misji.
W związku z istniejącym, sporym obrzękiem, metoda nakłuwania została odrzucona jako z góry nieskuteczna. Za to skalpel i szczypce musiały zadziałać.
Grażynka, niczym frontowy chirurg-samouk, mocno ścisnęła opuchniętego ptaszka i wzniosła lśniące ostrze, by z rozmachem naciąć powłokę twardego pryszcza-bandyty.
- Oh mein Gott! Nein! Nein! - przeraźliwy wrzask dolatujący od drzwi, w ostatniej chwili powstrzymał pigułę przed ciachnięciem.
W progu stał doktor, a obok jakaś obca kobieta wylewała z ust potok niezrozumiałych słów.
- Siostro Obłędny-Ład!!! Co też siostra wyprawia?!? - zakrzyknął oburzony lekarz.
- Normalnie, chciałam usunąć kaszaki z siuraka. Przecież doktor sam kazał, żeby zadbać o higienę... I nazywam się Obłędny, nie Ład!
- Nieład? - zdezorientowany doktorek przełożył na niemiecki całą wypowiedź pielęgniarki. W miarę jego tłumaczenia, obcokrajowa kobieta przybierała na twarzy kolor całkiem zbliżony do biednego ptaszka, którego zmieszana Grażynka nadal ściskała w lewej dłoni.
- To nie żadne kaszaki... - lekarz powtarzał teraz po polsku za wzburzoną Niemką - To specjalne implanty... wszczepione do lepszej... satysfakcji... mojej satysfakcji... znaczy tej pani, nie mojej - poprawił się natychmiast.
Tym razem Grażynkowa twarz stopniowo zmieniała wyraz i aktualnie przedstawiała niedowierzanie wymieszane z nutką zazdrości i przestrachu.
- To specjalny stop metali... - kontynuował tłumaczenie doktor - One bardzo dużo kosztowały... parę tysięcy euro.
- O matko... - jęknęła osłupiała pielęgniarka i jak oparzona puściła siuraka-robocopa - Dobrze babcia mówiła "Niemce odmieńce". Żeby sobie ptaka śrutem faszerować? Jak na polowaniu? Tfu!

I tak oto, polska sanitariuszka o mały włos nie dokonała najdroższej operacji wyjęcia miłosnych pocisków, które utknęły w niemieckim, postrzelonym "ciele".

- He, he... Muszę przyznać, że to najdroższy interes jaki widziałem... - zażartował lekarz, delikatnie wyjmując skalpel z dłoni wstrząśniętej Grażynki - ...nic dziwnego, że siostra chciała z niego "wycisnąć jak najwięcej"... :)

wtorek, 1 maja 2012

Wyliczył...

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Poniższa opowiastka jest typowym przykładem branżowego humoru sytuacyjnego, który może być kompletnie niezrozumiały dla osób nie parających się medycyną i/lub ratownictwem.
W związku z tym, dla wszystkich niemedycznych Czytelników bloga, tuż pod właściwym opowiadaniem pozwoliłem sobie zamieścić pobieżne wyjaśnienie zagadnień związanych z opisywaną historyjką.
Kolejność czytania dowolna, jak przy konsumpcji delicji... Jedni najpierw zlizują galaretkę, inni na początek obgryzają ciastko wokół, a galaretka jest na koniec. Jak kto woli ;)

Historia osiemnasta - Wyliczył...

W jednej z wielu policealnych szkół medycznych trwał właśnie egzamin praktyczny dla ostatniego rocznika kierunku ratownictwo medyczne. Przy stoliku okrytym zielonym suknem pamiętającym pewnie czasy towarzysza Bieruta, siedziała szanowna komisja, której sumaryczny wiek w latach z pewnością przekraczał wiek piramid egipskich.
Nauczycielka fizjologii, Twarda Zocha, po raz piąty usiłowała drżącą ręką posłodzić kawę. Ślady poprzednich, nieudanych prób znaczyły rozedrgane ścieżki cukru odcinającego się bielą od zieloności pseudo-obrusowej narzuty. Jedna ze ścieżek przebiegała niebezpiecznie blisko pana Teofila od anatomii. Ten doświadczony nauczyciel, którego wiek można było określić jedynie na podstawie analizy rozpadu węgla aktywnego, w chwili obecnej zajęty był łapaniem nieistniejących much. Każdą nieudaną zasadzkę na wyimaginowanego owada, pan Teofil wieńczył siarczystym i pełnym pasji okrzykiem: "Cie choroba!".
Myśliwskie pohukiwana anatoma bardzo przeszkadzały szanownej pani dyrektor, która bujając na dyrektorskim krześle, w całkowitym skupieniu oddawała się zasłużonej, starczej drzemce.
Sędziwą średnią nauczycielskiego wieku zaniżał jedynie najmłodszy z pedagogów, pan Maciej, zwany w środowisku uczniowskim Cool-Maciejką. Ten zaszczytny pseudonim zdobył Maciej podczas wszystkich brawurowo prowadzonych lekcji Medycznych Czynności Ratunkowych oraz niezapomnianej wycieczki do Zakopanego. Przy czym słowo "niezapomniana" nie do końca oddawało charakter wydarzeń, w których sam nauczyciel i jego uczniowie brali udział ;)

Za oknem czerwcowe słonko przypiekało betonowe mury szkoły, a w egzaminacyjnej sali młody, przyszły/niedoszły ratownik pocił się ze strachu, nerwowo wycierając mokre dłonie we własne, wilgotne już spodnie.
- No to jak panie Rozumny? Zna pan te zasady prawidłowej iniekcji, czy będziemy z pana to wyciągać jeszcze godzinę? - zapytała mgr Zocha rozsypując kolejną łyżeczkę cukru na stole.
- Zzznam... tylko się denerwuję.
- Wszyscy się denerwują..!  - uniosła głos nauczycielka wsypując ze złością całą zawartość cukiernicy do zimnej kawy.
- Cie choroba! - pan Teofil huknął dłonią w stół i nagle wpatrzył się przekrwionymi oczyma w struchlałego ucznia.
- Młody człowieku... Czy zdajesz sobie sprawę, że stworzenie zwane pospolicie muchą domową - musca domestica, ma 300 razy szybszy refleks niż ludzie? Hę? A ten refleks, to z jakim układem w organizmie będzie związany?
- O matko... - Walerek Rozumny przełknął nerwowo ślinę, po raz kolejny udowadniając iż nazwisko otrzymał od rodziców raczej na wyrost.
- Chroooop..! - pani dyrektor chrapnęła przeciągle budząc się na stanowisku pracy.
- Która to godzina? - wystękała - A co to? Rozumny, ty jeszcze tutaj?!
- Je... je... jeszcze? - wyjąkał Walerek nie zdając sobie sprawy, że mija właśnie druga godzina odkąd wlazł w te piekielne czeluści.
- No drodzy państwo... - oburzona dyra zwróciła się do komisyjnego grona - Przecież my tu pośniemy wszyscy, a to jest niedopuszczalne! Ostatnie pytanie i albo Rozumny odpowie, albo będzie powtarzał egzamin za rok!
- Nie jest dobrze... - pomyślał Maciej spoglądając na panicznie rozedrgane członki ucznia. Z całych sił chciał mu jakoś pomóc.
- Coś prostego... - intensywnie usiłował sobie przypomnieć, co z całego materiału Rozumny mógł zapamiętać. W końcu podjął decyzję i zaczął łagodnym głosem.
- Walerek, wyobraź sobie, że prowadzisz reanimację dorosłego mężczyzny...
- Reanimację..? - powtórzył niepewnie uczeń. A w głowie kiełkowało poczucie krzywdy - I ty Maciejka przeciwko mnie? - z żalem myślał o nauczycielu, który nie tak dawno temu, przegrawszy zakład, latał po Krupówkach w samych majtkach i pielęgniarskim czepku.
- No reanimację... - powtórzył jeszcze łagodniej młody belfer - Powiedz jaki rozmiar rurki intubacyjnej mógłbyś zastosować?
- Komu..? - wzrok Rozumnego wyrażał absolutną próżnię
- No temu mężczyźnie, reanimowanemu.
- T.. ttemu mężczyźnie..? A ile on ma lat?
- Co? - Maciejka zamrugał oczami
- Nn.. no ile ma lat ten mężczyzna?
- Nie wiem... odpowiedział zdezorientowany nauczyciel i jakoś bezwiednie spojrzał na przyczajonego na muchę Teofila - ...może mieć na przykład tak z osiemdziesiąt sześć - dokończył patrząc na wielkie zmarchy i przekrwione oczy anatoma.
- Jezus Maria, Jezus Maria... - szeptał gorączkowo uczeń, a na jego twarzy pojawiło się najwyższe skupienie podszyte strasznym bólem. Wybałuszone oczy błądziły gdzieś po szarym suficie, to znów na dłuższą chwilę znikały pod przymkniętymi powiekami. Usta bezgłośnie wypowiadały jakieś magiczne zaklęcia i liczby.
- No Rozumny, czekamy..! - pani dyrektor groźnie nachyliła się nad stołem.
- Je... jje... jeszcze chwilunia... - Rozumny do czarów i rachunków włączył drżące palce. Wyginał każdy z nich, powtarzając szeptem kolejne liczby. Liczył i liczył, w końcu dumnie wypalił:
- To będzie rozmiar... tak ze dwadzieścia pięć i pół!
- Cie choroba! - huknął sędziwy Teofil po raz kolejny nie trafiając dłonią w urojoną muchę. - A skądżeś to chłopcze wziął?!
- Ze wzoru panie psorze...

------------------------------
Pobieżne wyjaśnienie:
Intubacja, pisząc w ogromnym uproszczeniu, pozwala dość radykalnie i skutecznie udrożnić drogi oddechowe, a tym samym, w większości przypadków, umożliwia prawidłową wentylację pacjenta.
Sam zabieg polega na wsadzeniu w buziaka pacjenta, świecącego żelastwa o nazwie laryngoskop i uwidocznieniu określonych struktur anatomicznych. W ślad za laryngoskopem musi podążyć rurka intubacyjna, przez którą później pacjent będzie otrzymywał tlen, powietrze lub mieszaninę tego i tego.
Rurka powinna mieć określony rozmiar, czyli średnicę dobraną odpowiednio do wielkości intubowanego człowieka, a raczej jego tchawicy. Tu właśnie tkwi cały sens opowieści.
Najczęściej dorosłego mężczyznę intubujemy rurkami w rozmiarach 8-9,5. Choć oczywiście należy być przygotowanym na różne anatomiczne niespodzianki. Osobiście nie widziałem na własne oczy rurki większej od rozmiaru 9,5, ale ewentualnie niech się wypowiedzą jeszcze fachowcy anestezjolodzy/ratownicy-rurownicy :)
Sprawa nieco się komplikuje, kiedy trzeba zaintubować dziecko. Wówczas orientacyjny rozmiar rurki określamy korzystając z poniższego wzoru:
(wiek/4)+4 lub ewentualnie jak ktoś woli (16+wiek)/4
Niestety jeśli spróbujemy zastosować ten wzór do osób dorosłych, mogą nam wyjść kolosalne rozmiary nieistniejących rurek i równie kolosalne zakłopotanie. Im starszy dziadzio, tym bardziej gigantyczna rura? :) Error.