środa, 30 czerwca 2010

Miłośnik dyskoteki

Żeby nie było, że tylko cywili strofuję i piętnuję ich zachowania. Dziś o (nie)poważnych (nie)medykach.
(Zresztą ja nikogo nie piętnuję. Ja tylko "obrazuję" i rzucam na pożarcie)

Było to kilka lat temu, kiedy mój (przyszły wówczas) szef,
/baczność/Dyrektor Placówki Medycznej/spocznij/, wpadł na genialny pomysł poszerzenia usług firmy o transport sanitarny i medyczny. Wiedziony altruistyczną chęcią pomocy potrzebującym, zakupił tabor karetek. Do kompletu wziął "garść" kierowców różnej maści. Wykarmił ich, przyodział i ogólnie zadbał o "wysoki" standard życia. Na koniec, niczym wisienkę na tort, zatrudnił ratownika medycznego, czyli mnie :)
Ciężkie to były początki, bo tort duży i medycznie nieuświadomiony, a wisienka jedna... Malutka i samiutka na śliskiej polewie.
Oj była walka z wiatrakami. Spróbujcie na ten przykład, wytłumaczyć byłemu kierowcy autobusu, dlaczego pacjenta na noszach nie należy wywozić ze szpitala nogami do przodu. Albo czemu do wymiotującego w karetce warto podchodzić w ciuchach roboczych, a nie w kościołowych spodniach. Totalny mur niezrozumienia.
Tak, czy inaczej, szef miał już tabor karetek. Miał też wkład do środka, w postaci pacjentów, no i chmarę kierowców... Kiedy zdawało się, że skompletował już wszystko, pewnego dnia cały misterny plan runął. Na jego zgliszczach smętnie spoczął:
"Brak zgody na używanie sygnałów świetlnych i dźwiękowych".
Mówiąc krótko, mieliśmy karetki ale bez wycia i migania, a to całkiem jak lizanie lodów przez szybę. Kolor jest, kształt jest, a smak paskudny i radochy zero.
Rozumieli to zmartwieni kierowcy, rozumiał i szef. Zawziął się chłop. Molestował panią Kopacz i "wszystkich świetnych", tak długo wiercąc im dziurę w brzuchu, aż w końcu wyrazili zgodę.
Pismo z pozwoleniem nadeszło i tego samego dnia w naszych autach pojawiły się centralki obsługujące wycie i miganie. Wraz z nimi pojawiły się też kłopoty.
Kierowcy za skarby świata nie mogli pojąć, że syreny i niebieskie światła to nie zabawki ułatwiające drogę do sklepu po paczkę fajek. Nadużywali "władzy" ile się tylko dało.
Jeden artysta, znudzonym długim czekaniem na czerwonym świetle, włączył sygnały. Rozgonił całe zmotoryzowane towarzystwo na boki, przejechał przez skrzyżowanie i wyłączył "dyskotekę", kontynuując przyjemna jazdę. Innym razem, inny kierowca bawił się centralką na parkingu. Nieświadomy, że ma włączone błyskające koguty na dachu, pojechał do sklepu. Zaparkował auto przed samym wejściem i poszedł robić zakupy. Dziwił się przy tym, że wszystkie sklepowe łaziły za nim krok w krok. A one się pewnie zastanawiały, po kogo ten pan w czerwonych ciuchach przyjechał.
Było takich incydentów sporo, ale wszystkie okazały się marną przygrywką przyszłych wydarzeń. Oto bowiem w firmie pojawił się nowy kierowca Janek Obora*
Janek najwyraźniej życiową energię czerpał z jazdy na "niebieskim". Nie istniała dla niego nieodpowiednia chwila na sygnały. W dzień czy w nocy, jeździł jak szalony wyjąc i błyskając. Nie było mocnych na niego. Wszyscy wiedzieli, że tuż za rogiem Janek włączy wyjce... I łap potem wariata.

* * *
Zbliżał się wieczór. Kończyłem właśnie dyżur, powoli zmierzając karetką w stronę bazy. Niestety mój ambulans miał własne plany na popołudnie i odmówił współpracy. Coś chrupnęło, jęknęło, auto zgasło i koniec. Umarł w butach, ani drgnie. Złapałem za telefon na dyspozytornię, dawaj prosić chłopaków o pomoc w holowaniu. 
Ten nie może, bo daleko w trasie jest, tamten ma pacjenta na pokładzie. Koniec końców został tylko Obora.
- Dobra Janek, przyjedź. Tylko weź linkę i NIE jedź na sygnałach!
Piętnaście minut później słyszałem zbliżający się dźwięk syreny. Janek zapiął mnie na hol i ściągnął do najbliższej stacji benzynowej. Staliśmy na parkingu kombinując, co dalej począć z usterką. Naraz podszedł do nas jakiś człowiek.
- Panowie macie może w autach radio CB?
- Mamy - odparłem.
- Prośbę mam ogromną. Zepsuł mi się samochód, muszę pilnie dojechać do Krakowa. Stoję tu już ze dwie godziny i macham na okazję, ale nikt się nie zatrzymuje. Może krzyknęlibyście przez radyjko, kto jedzie na Kraków? Szybciej by mnie ktoś zabrał.
- Nie ma sprawy, zawołamy.
Wołaliśmy już pewnie ze trzydzieści minut. Nic. Cisza. Nikt nie odpowiada na apele. 
W końcu Janek błysnął pomysłem.
- Poczekajcie chwilę - sapnął.
Odpiął linkę holowniczą, włączył niebieskie światła i... na naszych zdumionych oczach, wyjechał karetką w poprzek drogi. Zatarasował całą wylotówkę na Kraków, spokojnie wysiadł i stanął przed autem w pozycji wyczekiwania.
Nadjeżdżał pierwszy samochód. Janek uniósł prawą rękę w geście faszysty pozdrawiającego swego wodza.
- Stop! Jedzie pani może do Krakowa? Nie? Tylko do Bochni? No trudno. A pan gdzie jedzie? Też nie do Krakowa? Trudno, do widzenia.
Zrobił się już spory ogonek aut. Obora chodził i zaczepiał kierowców, a ja myślałem, że się zapadnę pod ziemię ze wstydu.
- O! Pan jedzie do samiutkiego Krakowa? Doskonale. Sprawa jest. Kolegę trzeba zabrać... No to załatwione. Szerokiej drogi! - to mówiąc Janek poszedł odstawić swoją karetkę i odetkać zator.
Narobił wtedy obory... miłośnik dyskoteki.

Dwa dni później, wyjąc syrenami, wpadł Janek na dziedziniec szpitala. Do sklepiku po soczek. 
Za nim cichutko podjechali panowie w granatowym radiowozie.
- Co pan przywiózł? - zainteresowali się "federalni"
- Nic... - odparł zdziwiony Janko - ...sam przyjechałem.
- Uuuu... W takim razie, ta przyjemność będzie kosztować 1500 złociszy. 
Wypisali zgrabny druczek i skończyło się rumakowanie. Najdroższy soczek południowo-wschodniej Polski :D

* * *
Dziś w naszej firmie takich "obór" już nie ma. Najwyżej małe obórki, chlewiki, no i dużo więcej wisienek na torcie... :)
Nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że pacjent głową do przodu ma jechać... I tylko łza się w oku kręci na wspomnienie Janka, co robił oborę z porządnej stajni.

----------
* nazwisko zmienione, lecz znaczeniowo zbliżone do oryginału :)

wtorek, 29 czerwca 2010

Ogon

Wracałem z podróży służbowej "na drugi koniec świata".
Droga prosta jak drut wbijała się szarym klinem w znajome osiedle domków na przedmieściu. O bliskości mojej rodzinnej "metropolii" świadczył wielgachny korek aut, które niczym wraki na mieliźnie, osiadły na obu pasach jezdni.
- No to koniec płynnej jazdy - pomyślałem z rozrzewnieniem patrząc na bliskie mej duszy utrudnienia w ruchu drogowym.
Słoneczko przypiekało aż miło. Trzy dychy pana Celsjusza topiło asfalt w brzydko pachnącą zupę. Na domiar złego klimatyzacja w moim "mrocznym" samochodzie postanowiła zrobić sobie dzień wolny od pracy. Za to komputer pokładowy w ramach zadośćuczynienia uruchomił bonus-program "Dziś dmuchamy tylko ciepłym".
Ten zbieg nieprzychylnych okoliczności sprawił, że tkwiłem w korku z pootwieranymi "na oścież" oknami. Przemieszczając się w tempie wyścigowego żółwia, bezmyślny wzrok wlepiłem w bagażnik samochodu stojącego przede mną. Powietrze drgało i falowało z gorąca.
Upał w aucie był nie do wytrzymania. Aż chciało się zacytować słowa mojego kolegi, kawalarza i prześmiewcy: "Chłód jakby zelżał..."

Z zadumy wyrwał mnie znajomy odgłos sygnałów karetki. Najpierw we wstecznym lusterku zobaczyłem ruch pojazdów rozjeżdżających się na boki, chwilę później zamajaczył kształt ambulansu. Nacisnąłem z impetem klakson, aby zmotywować stojącego przede mną kierowcę do szybszego usunięcia się w prawo. Sygnał dźwiękowy poparłem urzędowym zwrotem "spieprzaj dziadu!" i zjechałem na krawężnik w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Jęk syreny narastał i po chwili minęła mnie karetka sunąca dość szybko tunelem stworzonym z rozpierzchniętych na boki pojazdów.
- Spieszą się koledzy - pomyślałem obserwując prędkość ambulansu - Pewnie grubsza sprawa na pokładzie... Ale co to? Mają ogon!
Za karetką mknął skuter z dwoma wyrostkami. Trzymali się blisko, żeby zdążyć nim auta zamkną wolną drogę. Za nimi próbował się jeszcze wciskać sportowy kabriolecik.
- To barany są! - sklinałem w myślach - Wystarczy teraz, że karetka gwałtownie za... - nie zdążyłem dokończyć. Zobaczyłem czerwone światła stop na ambulansie. Pojazd hamował z piskiem. Skuterem zaczęło mocno kiwać na boki. Odruchowo przymknąłem na chwilę oczy.
* * *
Ułamki sekund mijały niczym minuty, dystans malał. Wreszcie motor położył się na asfalcie i z impetem walnął w tył karetki. Gówniarzy wyrzuciło wcześniej na boki. Sportowe cabrio przeraźliwie piszcząc, sunęło prosto na jednego z leżących. Do masakry brakło może dwóch metrów. Wyhamował...
Młodzieńcy niemrawo podnosili się z asfaltu. Stał też ambulans, ciągle jęczący syreną.
Z szoferki wyskoczył kierowca-ratownik
- Nic ci nie jest?!? - wrzasnął do kierującego skuterem.
Wyrostek powoli ściągał kask - Nic... - wystękał.
- To dobrze... - odpowiedział szofer, po czym z gracją primabaleriny sprzedał chłopcu ogromnego kopa w młodą dupę.
* * *
Otworzyłem szeroko oczy.
Karetka wyjąc sygnałami znikała w perspektywie ulicy, za nią niczym cień podążał skuterek...
- Och... Z tego upału wszystko mi się przywidziało... 
                      ...a szkoda! - pomyślałem wspominając wizję siarczystego kopniaka - ...przydałoby się!

Drogie dzieci, duże dzieci i wszyscy inni "racjonalizatorzy" ruchu drogowego...
Nie róbcie ogona za karetką, bo ktoś go może kiedyś boleśnie przytrzasnąć!

P.S. Bezpiecznych wakacji - dzieciaki :)

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Kolorowe jarmarki

- Kamera...
- Poszła...
- I... AKCJA!
* * *
Noc już dawno roztoczyła opiekę nad miastem. Cisza spowiła place, ulice i skwery. Mrok zajrzał ludziom do okien... niebieskich od telewizorów. 
Spokój...
Tylko jedno miejsce ciągle nie śpi. Oświetlone rzęsiście, przyciąga ćmy z całej okolicy. A wewnątrz kipi i wrze jak w ulu.

Drzwi szpitalnej izby przyjęć otworzyły się z łoskotem. Zastukały kółeczka noszy.
- Ruszać się panowie, ruszać! To nie Leśna Góra, żeby sobie spacerkiem śmigać!
Pomarańczowa platforma z pokrwawionym pacjentem wjechała do pierwszej sali.

Nieopodal, na krzesełku siedział młody mężczyzna z gumową rurą w przełyku i zwracał właśnie różową ciecz do miednicy.
- Buuueeeehh..! Buuueee...!
Pielęgniarki uzbrojone w foliowe fartuszki, niewzruszenie wlewały wodę do lejka znajdującego się na końcu rury.
- Pani jest matką tego chłopaka? - lekarka zwróciła się do stojącej obok kobiety.
- Tak, to mój syn... Boże coś ty narobił?!
- Nie wie pani ile zjadł tych tabletek?
- Mówił, że całe wiaderko... - matka zrozpaczona załamywała ręce.
- WIADERKO??? - lekarka podniosła głos, pielęgniarki przestały wlewać wodę.
- No tak, to jakiś środek na przyrost masy mięśniowej był... Takie różowe tabletki w wiadereczku.
- Ech... - westchnęła doktorka - Płuczemy, aż przestanie lecieć różowe - zakomenderowała do piguł i powlokła się dalej.

Pod oknem, na kozetce leżał mężczyzna w więziennym uniformie. Obok niego, na zydelku zastygł w zmęczonym bezruchu strażnik.
- Zapierdole was wszystkich, kurwa! Zapierdole!!! - darł się więzień.
- Zamknij mordę... - powiedział spokojnym tonem klawisz i na powrót wsparł brodę na lufie wielkiej strzelby Mossberga.

Przy ścianie swój cichy azyl znaleźli pijani pacjenci. Smród, który bił z tego miejsca zabijał wszelkie formy życia. Nawet dźwięk jakby wolniej się rozchodził w tej przestrzeni.

Przeraźliwie chuda narkomanka ciągnąc za sobą stojak z kroplówką, sunęła w stronę szafki z lekami. Przywarła twarzą do chłodnej szyby i głodnym wzrokiem chłonęła zamknięte za szkłem skarby. Kolorowe fiolki, ampułki, pudełeczka...

Na korytarzu tłoczyła się grupa odświętnie ubranych ludzi. Garnitury, suknie, stroiki... Kłócili się o coś...
W sali obok, za parawanem siedziała panna młoda w białej sukni. Jej ślubny makijaż rozpływał się pod strumieniami łez.
- Ale dlaczego..? Stasiu!? - szlochała w stronę kozetki.
- Bo nie zniosę dłuszszeej twoich rodzissófff... - wystękał leżący pan młody - Mam dość (hick) takiego szszycia! (hick). - Łzy jak wielkie grochy plamiły biel jego eleganckiej koszuli.
- No! Zdejmie pan marynareczkę... - pielęgniarka wkroczyła w tę intymną scenę - ...założymy kroplówkę i wszystko będzie dobrze, tak?

- Dajcie tego pokrwawionego! Ileż mam czekać?! - Lekarz przestępując z nogi na nogę, bulwersował się nad gotowym zestawem do szycia ran. Wreszcie dostał swojego pacjenta.
Pijany w sztok chłopina został ułożony twarzą do materaca.
- Leżeć spokojnie, będziemy zszywać głowę! - zakrzyknął doktor - Bez znieczulenia, boś pan już i tak nieczuły... - dokończył i wbijał igłę w skórę głowy ściągając zgrabnym ruchem nić.
Z każdym ukłuciem, nietrzeźwy mężczyzna unosił w górę palec wskazujący, jakby chciał powiedzieć: "No..! Uwaga tam na górze..!" Ale ostatecznie nie mówił nic. Pewnie materac przeszkadzał.

- No jak tam? Leci dalej różowe? - zainteresowała się lekarka, przechodząc obok chłopaka z rurą w dziobie.
- Takie lekusieńkie, pani doktor - odpowiedziała pielęgniarka.
- To lejemy jeszcze jeden dzbanek i myślę, że damy spokój.
- Buuueeeehhh - odpowiedział uradowany, niedoszły samobójca.

- Nie dotykaj mnie bandyto! - wrzeszczał więzień
- Muszę zrobić EKG, dlatego rozpinam koszulę - Młody ratownik starał się ulokować elektrody na wytatuowanej klacie aresztanta.
- Panowie, a te kajdanki? - zwrócił się do klawiszy - ściągnijcie mu na chwilę...
- Nie da rady, kolego. Rób tak jak jest - strażnik popukał się w czoło.
- Ale nie mogę tak zrobić kiedy ma to żelastwo na rękach!
- No to nie rób wcale! - zezłościł się klawisz.

Z sali obok dobiegały przeraźliwe jęki.
- Panowie... ssslitujcie się. Ja napraffffdę nisss nie piłem!
- Pobierzemy panu krew i wszystko będzie jasne - pielęgniarka rozpakowała policyjny zestaw do badania krwi.
- O Jeeesssuuu! - ryczał pijany kierowca - Jaka wielka igła!! Ja nie mogę na tto pattszszeććć..!
- Nie drzyj się - warknął policjant - Miałeś odwagę siadać za kółkiem po pijaku? To teraz wytrzymasz taką igłę.
- Słabo mi!!! - wrzeszczał wcale nie słabym głosem pijak.

-Wszystko już dobrze. Może pan iść - sapnęła pielęgniarka do pana młodego, odpinając mu kroplówkę - I więcej wiary w siebie. Pogody ducha. No i wszystkiego dobrego na nowej drodze życia.
- Dziękujemy... - zaszlochała panna młoda i wyprowadziła żonkosia na korytarz.
- STO LAT, STO LAT... - ryknęli goście weselni.

- Panowie no rozkujcie go na chwilę...
- Nie ma opcji!
- Pani doktor... - ratownik poskarżył się przechodzącej obok lekarce - Jak mam robić to EKG?
- Rozkujcie go panowie, proszę. - Powiedziała doktorka zmęczonym głosem i zniknęła w perspektywie korytarza.
- No i co klawiszki..? Ratownik z triumfalną miną zakładał elektrodę na piękną kotwicę wydziaraną wkładem z długopisu marki Zenith  
- Trzeba się słuchać pani doktor...
- Mam cię, ty mały skurwysynu! - wrzasnął więzień, a jego wytatuowana pięść, zmęczona długim lotem, przysiadła na nosie ratownika... Ściemnienie i... CIĘCIE!
* * *
- Stop kamery! Doskonale! Dziękuję państwu! To było ostatnie ujęcie na dziś!

Kiedy patrzę hen za siebie, w tamte lata co minęły [...] 
Co wyliczę to wyliczę, ale zawsze wtedy powiem, że najbardziej mi żal...
             kolorowych jarmarków,

piątek, 25 czerwca 2010

Argument siły

Kolejny przebłysk studenckich wspomnień. Odbijam piłeczkę do Szamana  :)

Nastał czas, gdy w nasz beztrosko-studencki żywot , niczym ostrze noża, wbił się absurd uczelnianych ścieżek edukacyjnych.
Mówiąc krótko, uszczęśliwiono nas tzw. wiedzą ogólnorozwojową.
W związku z tym słuchacze kierunków ratownictwo medyczne, rehabilitacja, fizjoterapia, kosmetologia, mogli "rozwijać się" w niezwykle potrzebnych zawodowo dziedzinach: filozofii, statystyki, demografii, historii kultury i sztuki oraz wielu innych, których nie pomnę.
Zajęcia takie wpływały na zacieśnianie towarzyskich więzi między studentami, gdyż łączono grupy z różnych kierunków, tworząc ogromne stada kompletnie niezainteresowanych tematem baranów.
Wykładowcy prowadzący wyżej wymienione przedmioty, byli tak mocno przekonani o przydatności tejże wiedzy, że gdy nadeszła sesja, niejeden student zamiast rozwijać się ogólnie, musiał zwijać manatki i żegnać marzenia o karetce, sygnałach, rzygających pacjentach...
Przykre.
Paradoks polegał na tym, że "trzepali" nas bardziej z wykładów ogólnych niż z przedmiotów zawodowych.
Na uczelni powszechnie znane stało się hasło przewodnie jednej z "kosmetyczek". 
Podczas wykładu z filozofii nawiedzony profesor przedstawiał panteon mędrców oraz ich poglądy na świat i życie. W pewnej chwili wykładowca urwał zdanie robiąc dramatyczną przerwę.
W ciszy jaka zapanowała rozległ się zduszony, zrezygnowany głos kosmetyczki
- A gdzie w tym wszystkim jest miejsce na peeling? 
Cytat towarzyszył nam do końca studiów niczym idée fixe. :)

* * *
Dni upływały na nierównej walce z bezdusznym systemem ogólnorozwojowym. Kiedy, na którymś tam semestrze, pojawił się przedmiot "Podstawy informatyki", nikt się tym faktem zbytnio nie przejął. 
Ot pokażą jak się włącza komputer, gdzie kliknąć żeby zagrać w pasjansa albo sapera... No ostatecznie jak zmienić czcionkę w wordzie. Czymże jest informatyka w obliczu despoty filozofa, czy nawiedzonego demografa? Niczym... pyłem jeno... 
Przyszłe tygodnie miały pokazać jak bardzo się mylimy.

Siła argumentu
Już na pierwszych zajęciach, wykładowca - dr Sikora* - wyprowadził nas z błędnego lekceważenia jego przedmiotu, jednocześnie wprowadzając w stan szoku i przerażenia. Przez dwie godziny nawijał o zaletach systemu szesnastkowego i złożonej naturze zasilaczy komputerowych. Kiedy pierwsza trauma minęła, każdy z nas starał się organizować jakieś pożyteczne zajęcia na przetrwanie wykładów z "informy". Jedni czytali książki, inni grali w kółko-krzyżyk, jeszcze inni opowiadali dowcipy...
I właśnie na tej ostatniej czynności przyłapał mnie dr Sikora.
- Co tak pana w tej chwili bawi? Proszę powiedzieć, wszyscy się pośmiejemy.
Wszelki ruch w sali zamarł. Ludziska czekali na rozwój wydarzeń.
- Nic panie doktorze. Przepraszam... - chciałem usiąść i zamknąć temat, ale Sikora nie odpuszczał.
- Pan zdaje się, w swojej ignorancji, nie jest zainteresowany tematem wykładów..?
- Szczerze mówiąc, nie! (zawsze miałem gębę niewyparzoną) Nie bardzo wiem, do czego mi te wszystkie wiadomości o układach scalonych i kabelkach są potrzebne...
Doktor poczerwieniał z oburzenia nad bezczelnością małego, studenckiego robaka.
- A choćby do tego - wysapał z sarkazmem - że jak już pan kiedyś będzie właścicielem swojego NZOZu i nagle zgaśnie panu komputer, to będzie pan wiedział co dokładnie się zepsuło!
- Proszę siadać! - mówiąc do mnie, Sikora powiódł po studentach triumfalnym spojrzeniem.
- A panie doktorze... JEŚLI już będę właścicielem tego NZOZu i JEŚLI mi się w tym NZOZie zepsują drzwi... czy to oznacza, że mam się też uczyć stolarki?
Wiara gruchnęła śmiechem. Sikorę przytkało z wkurwienia...
... nie na długo jednak...
Argument siły
- Proszę wyjść! - podniósł głos.
Opuszczałem salę w akompaniamencie śmiechów i cichych oklasków.
- Proszę natychmiast wyjść! - zawołał jeszcze za mną w drzwiach.

Ech, gdybym wtedy wiedział, że nie po raz ostatni słyszę od niego te słowa. Wszak zaczynała się sesja...
- Ile nóżek do montażu ma procesor XCR "coś tam, coś tam"? Nie wie pan? Proszę wyjść!
- Współczynnik załamania światła w światłowodach włóknistych..? Nie wie pan? Proszę wyjść!
I tak naście razy... aż do komisu. 

W końcu zdałem :)
A na egzaminie komisyjnym kazali mi włączyć komputer, napisać trzy zdania w edytorze tekstu MS WORD i narysować trzy różne figury w programie Paint.
Dobrze, że nie pytali o zawiasy kątowe do drzwi ;P

----------
* Nazwisko litościwie zmieniłem ;)

środa, 23 czerwca 2010

Ambu-LANS

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia ósma (lekko sfabularyzowana).


Zmierzch z wolna zapadał w dyżurce ratowników. Cisza odbijała się od czterech ścian pustej kanciapy. Wszyscy w rozjazdach... wszyscy kogoś ratują, wszyscy w pracy na najwyższych obrotach... Wszyscy?
Nie...
Mały Adaś siedzi cichutko w kącie. Zgaszony, przybity, jakby nieobecny. Dłonie bezwiednie błądzą po piórze z pozłacaną stalówką. Wzrok utkwiony gdzieś w oddali, poza ścianą, poza seledynową skorupą olejnej farby. Usta drżą i szepczą jakieś wyrazy...
W końcu następuje przełom. Adaś włącza nastrojową lampkę na stoliczku, otwiera malutki kajecik i notuje...

Niech będzie pochwalony...
Serce krwawi... Ciężko mi po dniu dzisiejszym... Ciężko myśli zebrać i utkać literacką sieć słów zwiewnych, ujmujących w całość stan mego ducha...
Oto dziś karetkę nową do testów otrzymaliśmy. Ach, jakież szczęście za gardło nas ściskało, cóż za radość niepohamowana nas ogarnęła.
Wszak pojazd nie byle jaki nam ofiarowano. Nie ordynarną budę Fiata, czy Mercedesa, ale najprawdziwszy kontener! Jakby prosto z amerykańskiej autostrady sfrunął do naszej skromnej stacji pogotowia.
Zachwytom nie było końca.
Jaki piękny, lśniący i pachnący... A jakież sygnały ma dźwięczne i głośne. Niczym dzwony w katedrze naszej ukochanej. A ileż miejsca w środku, w przedziale medycznym... To i w berka można z pacjentem poganiać i ksiądz biskup by tu procesję śmiało uskutecznił... W razie deszczu, ma się rozumieć...
I elektronika z komputeryzacją w nasze skromne progi zawitały, bo jedyny kontakt z kierowcą, przez specjalny interkom jest możliwy. A nie jak dawniej, przez ordynarną szybkę człowiek głowę musiał wsadzić do szoferki.
Najprawdziwszy dar z niebios. Nawet o uroczystym poświęceniu chciałem moim kolegom, młodziankom świętym powiedzieć... ale ledwie ta myśl ulotna mój rozum nawiedziła, już wezwanie mieliśmy.
I właśnie tym nowym cudem, czynić ratowniczą powinność wyjechałem.
W przedziale jak w kościele. Cisza sprzyja rozmyślaniom i medytacji. Nikt nie krzyczy brzydkich wyrazów, bo okienka do szoferki nie ma. Świata bożego nie widać, gdyż wąskie szybki pod samym sufitem umieszczono... Ale to nawet lepiej.  Nikt nie patrzy. Kajecik można wyciągnąć i w drodze do miejsca wezwania czas pożytecznie na pisaniu wierszy spędzić. I to bez śmiechów i szyderstw, bo przecie nikt nie widzi.
I tak jechałem, zatopiony w melancholii poetyckiej. Nawet syreny nie burzyły tej samotnej cudowności, w tej cudownej samotności.
Dopiero ostry pisk hamulców wyrwał mnie z zadumy.
- Ha! Już na miejscu, zatem czyń swą powinność! - myślałem wyskakując raźno tylnymi drzwiami.
- A gdzież pacjent? Gdzież wypadek jaki..? - rozglądałem się zdumiony.
Tymczasem moja piękna, lśniąca karetka, świecąc feerią błysków, grając pełną gamą sygnałów... przecisnęła się przez zakorkowane skrzyżowanie i pojechała dalej, gdzieś hen na ratunek...
A ja stałem wśród samochodów na ulicy... Sam... jak ta cipa!
Serce krwawi...

wtorek, 22 czerwca 2010

Telefon zaufania

Medyczna teleopieka nie jest w naszym kraju niczym nowym. Powszechnie znana jest możliwość wykonania EKG i szybkiego przesłania wyników poprzez telefon. Żadne cuda, nie ma się czym zachwycać. Ot wygodna, ciągle jeszcze mało dostępna metoda diagnostyczna.
Jednak elektrokardiogram przesłany za pomocą sieci GSM, to nie jest szczyt możliwości współczesnej medycyny.
Z "dumą" pragnę ogłosić, że w naszej firmie już dziś kreuje się medycynę jutra. W placówkach terenowych rodzi się przyszłość lecznictwa zdalnego. Klękajcie narody! Oto bowiem nasze doktory poszły znacznie dalej w technice diagnozy audiotele. Badają WSZYSTKO.
Placówka terenowa NZOZ. Godzina 12.00.
Dryń, dryń!
- Dzień dobry, doktor XYZ przy telefonie, słucham...
- ...!
- Tak, a co się dzieje?
- ...!!
- Nie. Niestety teraz nie mogę przyjechać, mam pacjentów. Ale to brzmi raczej niegroźnie, proszę się nie martwić.
- ...!!!
- No jeśli pani się źle czuje, to wypiszę skierowanie na transport do szpitala.
- ...!
- To nie pani się źle czuje? A kto??
- ...!!
- Aha mama... Proszę zapytać mamy, czy ją boli w klatce piersiowej.
- ...
- Mama jest w domu..? Nie rozumiem... A pani gdzie teraz jest?
- ...!!!
- Aha... w pracy pani jest... A karetka ma przyjechać do pracy, czy do domu?
- ...!!!!
- Ale po co pani tak krzyczy? Dobrze już. Wysyłam karetkę do państwa. Do widzenia.
Kwatera główna NZOZ. Godzina 12.15.
Dryń, dryń!
- Ratownik (wiecznie) dyżurny Cre(w)master, słucham...
- Mówi pielęgniarka z placówki terenowej. Mamy pilny transport pacjenta!
- A co się dzieje?
- A tutaj doktor XYZ napisał rozpoznanie: Dusznica bolesna. Znak zapytania. Zespół WPW. Znak zapytania. POCHP. Znak zapytania. Astma. Znak zapytania. Zato...
- Dobra! A w jakiej pozycji zlecił transport?
- Leżąca przez siedząca.
- Super... :( Dajcie adres i jedziemy.
Walimy na gwizdkach do rzeczonej pani, a tam babcia rumiana, uśmiechnięta, spakowana... Czeka na transport do szpitala.
I nie tam, gdzie my chcemy ...bo dochtor się pomylił..., tylko tam, gdzie ona ma umówioną wizytę.

Innym razem, dostajemy zlecenie na przewóz pacjenta, z domu do szpitala, w pozycji siedzącej. "Właściwie to może jechać sam kierowca. Pacjent się dobrze czuje." (cyt. doktor)
Wysyłamy małą transportówkę z kierowcą, a dwadzieścia minut później:
Dryń, dryń!
- Cześć Crew. Mówi kierowca. Dajcie pod ten adres dużą karetkę z deską ortopedyczną i ze trzech chłopa...
- ...?
- Pan leży... Mówi, że ma uszkodzony kręgosłup... (szeptem) A waży chyba ze dwie stówy...

I tak, mniej więcej to wygląda, dzień za dniem.
Entliczek pentliczek, mały ratowniczek,
Poważne wezwanie, czy znów "sranie w banie"? 
Można stracić czujność :)
* * *
Kwatera główna NZOZ. Godzina 14.30
 Dryń, dryń!
 - Telefon zaufania... przepraszam... Ratownik dyżurny Cre(w)master, słucham...
- Mówi pielęgniarka z placówki terenowej. Trzeba zawieźć pacjentkę z domu do szpitala.
- A co jej jest?
- Nie wiem. Doktor mówi, że ją głowa boli i, że ma jechać w pozycji siedzącej... I jeszcze mówi, że sam kierowca wystarczy...
- Dobra, wyślę karetkę, dajcie adres tego domu.

Miałem wysłać samego kierowcę, ale coś mnie tknęło.
- A przewiozę się po wiosce...
Dojechaliśmy na miejsce. Pod wskazanym adresem czekała na nas delegacja rodziny i sama pacjentka, siedząca wygodnie na sofie. Rumiana, pulchniutka, nawet lekko uśmiechnięta.
- Znowu pierdoła - pomyślałem.
- Panowie, ja nie wiem o co tyle szumu - powiedziała kobieta próbując wstać.
- A co się konkretnie dzieje? - zapytałem.
- Głowa mnie bardzo bolała, ale teraz jakby trochę przechodzi... - pacjentka ciągle próbowała się podnieść.
- Proszę siedzieć. Lekarz był u pani?
- Nie... Córka chyba zadzwoniła do przychodni...
Zakładałem na rękę kobiety mankiet ciśnieniomierza.
- A leczy się pani na coś?
- Biorę leki na ten... yyyy... jak się mówi..? Uciekają mi słowa... hi hi...
- Mama się leczy na nadciśnienie - powiedziała córka.
Spuściłem trochę powietrza z mankietu, dopompowałem jeszcze raz... i jeszcze.
- 240 na 120..? - Wywaliłem oczy na wskaźnik. - Jak się pani teraz czuje?
- Boli mnie ta... no... głowa i niedobrze mi...
- Skocz po plecak i ampularium - powiedziałem do kierowcy - A jaki dziś mamy dzień? - zapytałem pacjentkę.
- Dziś..? No... dziś... hi hi... Nie wiem...
- Mamo..! Dziś mamy środę! - burknęła z wyrzutem córka
- A jak się pani nazywa? - zapytałem pełen podejrzeń
- No ja... hi hi... - Oczy kobiety robiły się coraz szersze - Jezus Maria... nie wiem..!
Chwilę później nastąpiły gwałtowne wymioty i wszystko potoczyło się jak film w przyspieszonym tempie.
- Daj wenflon i oklejenie - mówiłem do kierowcy.
- Staza... Kuźwa! Takie ciśnienie ma  kobita, a ani pół żyły na rękach nie widać!
- Ja nie chcę leżeć! - pacjentka zaczęła szarpać pasy przy noszach. Przyszły kolejne torsje.
- Dawaj ampularium! - powiedziałem do kierowcy.
- Nie wziąłem leków do tej karetki...- wyszeptał.
Darliśmy na sygnałach do miasta. Z każdą minutą, kontakt z pacjentką był coraz słabszy. Wymiotowała w karetce jeszcze kilka razy, a ja modliłem się żeby jej jakaś kolejna "żyłka" w mózgu nie trzasnęła. Dowieźliśmy ją półprzytomną.

Po powrocie do bazy wykorzystałem "telefon zaufania" i wyraziłem dobitnie swoje zdanie na temat zdalnego diagnozowania pacjentów. Nie wiedzieć czemu, moja opinia w tej sprawie nie została wzięta pod uwagę ;P
I jest po staremu. Nic się nie zmieniło...
No może jedno... Od czasu tamtej historii, zawsze jeździmy dużą karetką i zawsze z kompletem sprzętu. Nawet jak doktory mówią, że to "sranie w banie".
W końcu to telefon zaufania jest... ;)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Żenua

 czyli
CoolTURALNY KonCIK MooZYCZNY przedstawia:

Na dobry start w nowy tydzień. Specjalnie przed Państwem... wystąpi...

Nowa definicja słowa "ŻENADA"

Błagam wytrzymajcie do drugiej zwrotki! :D :D :D
Refren można nucić gremialnie...
O MASAKRA..!



"I będziemy ratowali ludzi, których dotknął los..."  - czyli, że co..? Zaczną od siebie..?, Panowie Ratownicy z Kwidzyna :D
Masakra...

piątek, 18 czerwca 2010

Trójkąt negacji

Notatka z godziny 03:00.
Nie zdążyłem wcisnąć klawiszka PUBLIKUJ, gdyż przybiłem gwoździa na laptopie i odpłynąłem w niebyt :)

RAPORT SYTUACYJNY:
Koniec dziubania na dzisiaj.
Pozostało stron: 38
Nudy takie, że jak czytam, co stworzyłem - natychmiast mam atak narkolepsji z katapleksją.

Obawiam się, że jednak nie zdążę, a wtedy z moich edukacyjnych starań może się zrobić brzydkie Never Ending Story...
Sięgnąłem dzisiaj (wczoraj) po niedozwolone środki dopingująco-przyspieszające postęp w pisaniu. Strąciwszy uprzednio tony kurzu, zacząłem wertować swoje stare opracowania, notatki i masy kserówek "nie-wiadomo-skąd-i-od-kogo". Jak w kalejdoskopie mignęły kolorowe obrazki studenckiej beztroski. Jedno za drugim goniły wspomnienia i nawet wątły uśmiech okrasił na chwilę mój styrany i spuchnięty baniak.
Ileż to człowiek mądrości życiowych otrzymał od swych belfrów "ukochanych"... Ileż lekcji pokory i przykładów sprawiedliwości kryształowej... ;P
Wiele z tych złotych zasad udało mi się przeszczepić na grunt zawodowy np:

Reguła poczwórnej gloryfikacji:
Lekarze-wykładowcy, a zwłaszcza ci od dr n. med. - wzwyż, są ZAWSZE obiektywni, kompetentni, sprawiedliwi i życzliwi wszystkim studentom.

Teoria gratyfikacji:
Stosowanie Reguły poczwórnej gloryfikacji prędzej czy później się studentowi OPŁACI.

Zasada trójkąta negacji (tzw. 3 x nie):
Nawet jeśli twój wykładowca NIE spełnia warunków Reguły poczwórnej gloryfikacji, a Teoria gratyfikacji się NIE potwierdza, nigdy (ale to przenigdy) NIE pyskuj!

...ponieważ może zaistnieć

Prawo odwróconej grawitacji w szkolnictwie wyższym:
Bez względu na masę doświadczeń i ciężar gatunkowy twojej wiedzy, profesor może ZAWSZE wypie.dolić cię z egzaminu w kosmos.

* * *
- Drodzy Państwo... - zwrócił się do studentów dziadziu profesor - To już ostatni wykład z anatomii. Za trzy tygodnie widzimy się na egzaminie ustnym. Zakres tematyczny otrzymaliście państwo w skryptach. Wymagam anatomii w języku polskim...
- Uff... - pomyśleliśmy z ulgą, a profesor kontynuował wywód.
- Zadaję trzy pytania. Wolno państwu nie znać odpowiedzi na jedno z nich, wówczas zmieniam pytanie na inne. Wszystko jasne? Wobec tego do zobaczenia w czerwcu.

Trzy tygodnie później, pod gabinetem dziadzia profesora zebrał się tłumek podnieconym studentów. Wszyscy na stresorach, obgryzane paznokcie, szeleszczące notatki w wersji ksero i szepty ostatnich powtórek...
Po piętnastu minutach wyszła pierwsza laska. Uhahana, szczęśliwa.
- 5,0! Spoko dziadek jest... i faktycznie zmienia pytanie jak nie umiesz.
Wyszła druga panna i trzecia...
- 4,0...
- 5,0...
Wyszła czwarta...
- 4,5! Luzik...
- No to jak "luzik", to idę teraz ja... - pomyślałem - Dam sobie radę!
- Dzień dobry - szurnąłem grzecznie nogami przed obliczem belfra.
- O wreszcie jakiś pan mnie odwiedził... - powiedział profesor i uśmiech zniknął z jego porytej zmarszczkami twarzy. - No to o czym się pytamy..?
(Woda w czajniczku pod kopułką zaczęła lekko szumieć).
- Tylko nie układ hormonalny... - zaklinałem w myślach - ...wszystko, tylko nie to...
- Może powie mi pan o gruczołach dokrewnych i hormonach..? 
(Szum wody narastał).
- Wiedziałem... - pomyślałem zrezygnowany - ...czyli pytanie awaryjne mam już z głowy.
- Tak się składa panie profesorze, że tego akurat nie umiem... - powiedziałem z rozbrajającym uśmiechem.
- Akurat TEGO pan nie umie... - powtórzył za mną profesor i złowrogo zamilkł.
- No tego się nie zdążyłem nauczyć... ale zada mi pan inne pytanie?
- A na inne pan odpowie? - warknął egzaminator (woda w czajniczku niebezpiecznie zabulgotała) 
- W takim razie... Budowa żołądka i jego funkcje - belfer zawiesił na mnie badawcze spojrzenie.
- No to jesteśmy w domu! - uradowałem się w duchu. Zrobiłem głęboki wdech, żeby nawijać długo i kwieciście 
- Żołądek pełni w organizmie...
- Albo wie pan co..? - przerwał mi profesor - ...wróćmy jednak do tych hormonów.
- Jak to..? A gdzie obiecane koło ratunkowe? - Wypuściłem całe powietrze z płuc (woda znów zaczęła się gotować) 
- Jak już mówiłem, tego nie umiem niestety... ale mogę o tym żołądku powiedzieć... albo o czymś innym... Jak nie koło ratunkowe, to może chociaż dmuchana kaczuszka..?
- Skoro pan nie umie, to proszę dać indeks! Nieprzygotowany pan przychodzi do mnie na egzamin..?
- No i się zesrało..! - myślałem ciągle w szoku.
Profesor w zadumie wertował kartki mojego indeksu 
- O... i z niemieckiego ma pan tylko "dostatecznie"... To ja panu dzisiaj dam gałę. Przyjdzie pan na poprawkowy. (woda osiągnęła stan wrzenia)
- Ty dziadu pieroński! - Sklinałem w myślach, a głośno spytałem:
- Bardzo przepraszam... A czy to jest egzamin z anatomii?
- To pan nawet nie wie jaki przedmiot zdaje?! - podniósł głos Dziad Pieroński.
- Ja wiem, ale pan profesor najwyraźniej nie, bo mi na ocenę z niemieckiego patrzy...
Profesor strzelił indeksem o biurko i gniewnym głosem rzekł:
- Widzimy się we wrześniu... i radzę się uczyć języka.
- Niemieckiego..? - zapytałem zbity z tropu.
- Łaciny, drogi panie... Łaciny...

No i para poszła w gwizdek... Zasada trójkąta negacji :)

Dixisse me aliquando placuit, tacuisse numquam – Bywało niekiedy, że żałowałem tego, co powiedziałem, nigdy jednak tego, że milczałem.

czwartek, 17 czerwca 2010

Jak trusia

Człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi umrze...

Pod takim właśnie hasłem będę niestety ślęczał przez najbliższe dni nad minimum pięćdziesięcioma stronami nudnych jak flaki z olejem wypocin własnych.
Temat: Nudy straszliwe w oparciu o europejski system znużenia i niechęci :(
Deadline: niedziela :(
Liczba wydziubanych dzisiaj stron: 2 (DWIE) :(
Pozostało stron: 48 (ja pierdziu) :(

To fascynujące... Kiedy człowiek już zebrał myśli, poczuł motywację i zamierza usiąść do pisania... nagle tysiące "pilnych" spraw spadają na głowę. Jak jastrzębie na króliczka...
Był styczeń. Kicałem sobie grzecznie do komputera:
- Siądę, napiszę. (kic, kic) Będę miał spokój (kic) ...a co mi tam...
- Hmm... A może by tak auto umyć..? - stanąłem słupka przy oknie gapiąc się na brudasa przed domem.
- Nieee... Przecież zima jest... Idź pisać.
- No to chociaż mieszkanie posprzątam, albo nie wiem... na spacer się dotlenić pójdę..?
- Nieee... Odkop tylko laptopa spod książek, otwórz okno... dwa głębokie wdechy i idź pisać.
- A jakbym sobie włączył TV..? Tak na dwie minutki dosłownie...
- NIE!!! Marsz do komputera i PISAĆ!
- Dobra już dobra... (kic, kic) idę... normalnie rozdwojenie jaźni jakieś... (kic)
Usiadłem przy komputerze, obłożyłem się mądrymi książkami i zacząłem pisać...

                                                           ...bloga :P

Dni mijały, śniegi spłynęły... Nadeszły powodzie, potem upały...
Pozostało stron: 48

- A było się za to wcześniej zabrać..?
- Oj było... :( (kic, kic)

Człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi umrze... podobnie jak króliczki...


środa, 16 czerwca 2010

Słaba płeć

- Siostrom Ambu w pogotowiu już dziękujemy - powiedział dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego zrzucając z biurka podania i CV z napisem "kobieta" widniejącym w rubryce "płeć".
Tym samym, pryncypał definitywnie zamknął erę pań w podstawowych zespołach wyjazdowych.
I miał w swoim działaniu wielu sprzymierzeńców...
- A bo to słaba płeć... A niedysponowane przynajmniej raz w miesiącu bywają... A kto będzie targał nosze z ciężkim pacjentem?
Zresztą sama nazwa "Siostra Ambu" nie wzięła się z powietrza.
Dawniej idący do wezwania lekarz wysiadał z karetki niosąc papiery i ewentualnie swój kuferek. Obok dzielnie podążała pielęgniarka, dzierżąc w dłoni lekki worek samorozprężalny - zwany potocznie AMBU. A za nimi tarabanił się sanitariusz, taszcząc walizy, plecaki reanimacyjne, defibrylatory i inne pierdolety.
W 2006 roku reforma służby zdrowia brutalnie okroiła zespoły wyjazdowe, redukując liczbę personelu do dwóch osób. I nagle okazało się, że walizy, plecaki, nosze, pacjent - to zdecydowanie za dużo kilogramów na JEDYNEGO faceta w karetce.
Pielęgniarki i ratowniczki musiały albo zrezygnować z takiej pracy albo dawać radę i dźwigać.

Nie jestem męskim szowinistą. Serio.
Według mnie kobiety mogą absolutnie WSZYSTKO...
                                                      ...tylko nie w "mojej" karetce ;)
Pragnę od razu uciszyć ewentualne damskie głosy niezadowolenia.
Drogie Panie - jesteście świetne w tym co i jak robicie. Ratujecie, pielęgnujecie...
Ale serce mi się kraje, gdy widzę taką Bidusię szarpiącą się z lewarkiem do opuszczania noszy. Nie mogę patrzeć, kiedy ugina się pod ciężarem plecaka i butli z tlenem... A ja nie jestem w stanie pomóc, gdyż dwustukilogramowy waleń pacjent właśnie przywalił mnie swoim ciężarem w przedpokoju.
Bidusia, czerwona i spocona na twarzy, rzuca plecak oraz butlę i szarpiąc walenia za pidżamowe spodnie próbuje mnie ratować ze śmiertelnego uścisku.
- Nie zostawię cię, my darling..! - szlocha do mnie rozpaczliwie, targając bezwładne cielsko.
- Zostaw mnieee... - charczę słabo spod ciężaru - Odejdź... (na SOR lub Izbę Przyjęć) ...pozwól mi tu spokojnie... pracować.
Takie jazdy to zdecydowanie nie na moje nerwy :)

Jest również inny aspekt sprawy. Feromony.
Mam w pracy taką... hm... koleżankę. Śliczna i miła dziewczyna. Ale kiedy przebierze się w czerwone, ratownicze ciuszki działa na facetów jak... lampa na ćmy.
Żaden Jej nie przepuści! Lezą do karetki stadami.
I panowie ochroniarze i motocykliści w skórach. Policjanci, księgowi i żulowie zawodowi. A pijaków to już ściąga chronicznie.
To ich boli, tamto uwiera. "Umierają" w tej karetce, a każdy tylko patrzy jak tu wysępić od Niej numer telefonu.
I ja potem te wszystkie "ćmy" muszę odganiać z narażeniem życia oraz męskiej godności (przecież zawsze mogę dostać łomot od któregoś i co..? Wstyd jak cholera).

Wyobrażacie sobie sytuację, w której razem z taką ratowniczką wchodzimy wezwani do meliny pełnej trzydniowych ochlejtusów? Makabra. Ta scena wykracza poza moje możliwości projekcji i percepcji...
     Chociaż...
              Właśnie coś mi się przypomniało...
                                           Niczym czarno-biały film...

* * *
Ambulatorium chirurgiczne. Noc. Cisza dźwięczy w pustym korytarzu. 
W zadumie myję ręce nad pękniętą umywalką. Z pomieszczenia obok dobiega mnie dyskretny ziew kolegi drzemiącego nad krzyżówką. Puściutki budynek. Tylko my dwaj i ulotny zapach kobiecych perfum.
Nagle nostalgiczną ciszę nocnego dyżuru przerywa ostry huk otwieranych drzwi.
- Co jest?? - słyszę podniesiony głos Ola.
- AAAARRRRGGGHHH!!! - przerażający wrzask paraliżuje mięśnie. Mimo lęku biegnę koledze na pomoc.
W ambulatorium szaleje dwumetrowy, zakrwawiony małpolud. Macha wielkimi łapskami na wszystkie strony. Widzę jak drobny ratownik, trafiony sierpem, frunie na ścianę.
- AARRGH! - z ogromnej klaty wyrywa się ryk. Krew kapie z twarzy małpoluda  mieszając się z błotem na jego spodniach i butach.
Olo leży cichutko, nieruchomo pod ścianą.
- KU.WAAA! KU.WA! Nos mi rozj.bali gnoje! ZAJ.BIĘ!!! - King Kong ruszył w moją stronę.
- O mamusiu, już po mnie... - pomyślałem i odruchowo wykonałem unik przed nadlatującą pięścią. Łapy niczym kleszcze schwyciły moje ratownicze wdzianko. Goryl przyciągnął mnie na odległość "intymną".
- Olo ratuj... hejkum kejkum... - Przed moją twarzą rysował się złamany, zakrwawiony nos, grymas dzikiej furii... i ten oddech.
- No to koniec... - pomyślałem czując powiew bimbru, śledzi i jajka na twardo - ...odpływam...

- A co się tutaj do jasnej cholery dzieje?!? - cieniutki głosik rozległ się niczym cięcie ostrym nożem.
- AARRRGHH! KU..WAA!
Opadając na podłogę widziałem jak małpolud biegnie w stronę małej, białej istotki.
- Pani doktor, proszę uciekać..! - chciałem krzyczeć, lecz głos uwiązł mi w gardle.
King Kong wyciągał już łapska w stronę lekarki. Zamknąłem oczy.
- A co to za wychowanie?! Takie wrzaski po nocy??? - głos kobiety brzmiał teraz jak bzyk wściekłej osy - I takie wulgaryzmy mi tu wykrzykuje?! Proszę w tej chwili przestać się wydzierać!!! Widzicie go! Wulgar jeden!
- OWWWHH..? - wielka małpa ze zdziwieniem zatrzymała się w pół kroku przed drobną figurką.
- I jeszcze błota wszędzie naniósł, juchą podłogę zapaskudził! Kto to będzie sprzątał?! Jazda mi do łazienki, umyć się! ALE JUŻ!!!
Małpolud posłusznie przeszedł nade mną i po chwili słyszałem plusk wody.
- A ty Crew, co tak leżysz?! Wstawaj i podnieś Ola! W pracy jesteście, a nie na plaży! - doktorka odwróciła się w stronę łazienki - NO..? Długo jeszcze będę czekać?! Kąpiele sobie teraz urządza!
GDZIEE?!? Buty wytarł?! No to wytrzeć ładnie i siadać tu na zydelku..!
- Awhhh...
- Siadać! I głowa do swiatła... DO ŚWIATŁA powiedziałam! - kobieta pchała w wielki kinol sterylny kompres - Cały nos rozwalony i jeszcze tu awanturę przyszedł robić?! W nocy, o północy?!
- AŁAA! KU.WAAA! - małpolud wyrwał się lekarce
- JA CI DAM KU.WA!!! Ja ci dam przeklinać! - wrzeszczała rozjuszona osa - Co to za maniery?! Do kolegów sobie wrzeszcz albo w lesie na dziki! A JAK SIĘ NIE PODOBA TO WYNOCHA! Na ulicę jazda!!! - Ostrej przemowie towarzyszył szeroki gest otwieranych drzwi - NO..?
Zapanowała chwila ciszy. King Kong toczył jakąś wewnętrzną walkę. Sapał, mruczał, po czym opuścił zrezygnowany ramiona, usiadł ciężko na zydelku i wystękał głębokim basem
- Przepraszam...
- Proszę..! - odpowiedziała obrażona lekarka i szybkim ruchem wsadziła w drugie nozdrze małpy wielki tampon.

* * *
Słaba płeć :)
Dała radę kobitka...
   ...ale jak już wspominałem, mimo wszystko... Nie w "mojej" karetce ;)

wtorek, 15 czerwca 2010

Juwenalia

--- tik-tak, tik-tak, tik-tak ---
Nocne niebo rozjaśniały rytmiczne łuny bijące znad sceny. Agresywny łomot perkusji zlewał się w jednostajny huk. Głębokie basy dudniły w klatce piersiowej, wywołując niemal fizyczny ból. Ciężka rockowa muzyka przytłaczała wszystkich do zmaltretowanej tysiącem buciorów ziemi.
Z mozołem przeciskałem się przez zahipnotyzowany tłum. Plecak reanimacyjny rzeźbił ślad szelki na moim ramieniu. W dłoni niosłem dużą latarkę reflektorową, wolna ręka podtrzymywała deskę ortopedyczną. Gdzieś na jej drugim końcu znajdował się kolega ratownik. Nie widziałem go w morzu ludzi, ale wiedziałem, że jest. Idzie za mną niczym alpinista we mgle, połączony z partnerem liną. Razem taszczyliśmy twarde nosze, podążając do pilnego wezwania.
- Przepraszam... PRZEPRASZAM! - krzyczałem do ludzi, a mój głos niknął gdzieś tuż za krawędzią ust - Ludzie odsuńcie się! Zróbcie przejście!
Beznamiętne twarze. Zamglone oczy. Jednostajny, kiwający ruch setek ciał. Czułem jak mnie zgniatają, jak brakuje mi tchu. Czułem własne nogi nieruchome, zablokowane niczym w grząskim bagnie.
Poszła w ruch ciężka latarka. Reflektor raz za razem lądował na korpusach nieprzytomnych z fanatyzmu ludzi. Wywalczyłem pół metra przestrzeni, szarpnąłem deskę ortopedyczną, robiąc krok w przód i znów zamachnąłem się latarką.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Rozgarnąłem ostatnich ludzi podskakujących w rytm muzyki i włączyłem reflektor.
Mężczyzna leżał na ziemi z twarzą zanurzoną w błocie. Nienaturalnie wygięty, nieruchomy niczym wielki, czarny karaluch.
Ogłuszający łoskot ucichł w mojej mózgownicy. Stabilizując głowę, delikatnie odwróciliśmy poszkodowanego na plecy. Starłem brud z jego twarzy. Spod lepkiej gliny wyłoniły się szkliste, jakby martwe oczy...

* * *
"Juwenalia, juwenalia - kto nie pije ten kanalia..."

DZIEŃ PIERWSZY. 
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Czternasta zero, zero
- Jesteście przyszłością tego narodu! - krzyczał do zgromadzonych pod ratuszem studentów prezydent miasta naszego - wojewódzkiego. 
- ...kto nie pije ten kanalia! - wyskandowali studenci i zabierając klucze do miejskich bram, ruszyli w barwnym korowodzie na miejsce koncertów. 
"Przyszłość narodu" opuściła zabytkowy rynek, pozostawiając na bruku starówki kwiecisty dywan z puszek i masy papierów. Podążaliśmy ambulansem za tym niecodziennym pochodem, a nasz kierowca, zręcznie manewrując, omijał poukładane wprost na asfalcie butelki po piwie.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Szesnasta
- Drogi ewakuacyjnej dla ambulansów ostatecznie nie będzie. - powiedział do mnie Pan Organizator Koncertów - Mamy zgodę z urzędu miasta żeby nie wytyczać. Jakoś sobie karetkami poradzicie. Zresztą na pewno nie będzie potrzeby...
- Synku... - spojrzałem z politowaniem na Pana Organizatora - ...nie będzie potrzeby..? Koszulinę w zębach nosiłeś jak ja juwenalia zabezpieczałem... - pomyślałem, a głośno rzekłem - Z pewnością będzie spokój. - i fałszywy uśmiech zatańczył na moich ustach.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Osiemnasta
- Kuźwa no... - jęczała ułożona na karetkowych noszach młoda dziewczyna - ...dopiero co skończyłam rehabilitację prawego kolana, a teraz mi lewe strzeliło. Znów mi implanty wstawią. Po co ja tak skakałam?! - rozpłakała się.
- Nie trzeba się martwić - wypowiedziałem standardową formułkę, wypełniając dokumentację - dojedziemy do szpitala i wszystko się wyjaśni.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Dwudziesta druga 
- Spokojna muzyka ze sceny = spokój u medyków - wymyśliłem naprędce nową maksymę, przeglądając karty wykonanych interwencji - Sama drobnica, oby tak dalej... - pomyślałem.

DZIEŃ DRUGI.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Siedemnasta
- Coś jakby więcej dzisiaj ludzi - powiedział ratownik patrząc na gęstniejący pod sceną tłum.
- I jakoś inaczej ubrani - przytaknąłem obserwując skórzane kurtki, ćwieki i ciężkie buty.
- Panowie przesuńcie tą karetkę stąd! - wrzeszczał Pan Organizator - VIP-y nie przejdą i będzie wstyd..!
Ktoś nam przyniósł małą, ubłoconą karteczkę z wydrukiem "www.dopalacze.com - dowóz gratis, numer telefonu".
- Oj chyba będziecie mieć zajęcie dzisiaj. Pełno tych ulotek wszędzie leży.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Dwudziesta
- I jak? Spokój? - wrzeszczał ochroniarz, przekrzykując jazgot rockowej kapeli.
- W miarę spokój! - wydarłem mu się do ucha, ściągając z dłoni zakrwawione rękawiczki - Ale noc się dopiero zaczyna... - pomyślałem
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Dwudziesta pierwsza
I noc się zaczęła.
Niebieskie błyski świateł karetki wyławiały z ciemności morze odurzonych ludzi. Otaczali wolniutko sunący ambulans, niczym fale zombich w horrorach. Byli dosłownie wszędzie. Stali, siedzieli, leżeli na asfalcie...
- Włącz sygnały i trąb! - krzyknąłem przez okienko do szoferki - Niech to bydło się rozejdzie!
- Nie działa to na nich! - odkrzyknął kierowca i zmiął w ustach kolejne przekleństwo.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Dwudziesta trzecia
- Karetka potrzebna za sceną - krzyczał ochroniarz.
- Jedźcie już z tym pijanym! - darłem się do naszych kierowców - Na co czekacie?!?
- Uraz głowy z utratą przytomności - meldowali ratownicy
- Pobicie przy toaletach! Ten dostał butelką w twarz... Dajcie ratownika pod budki z grillem, ktoś chyba złamał nogę!
- Podpisze nam pan protokół? - policjant szarpał mnie za rękaw.
- Dostał gazem od ochroniarza. Nic nie widzi, dusi się...
- Kuwa... tfu kuwa - darł się pacjent w karetce i pluł krwią po wszystkim wokół. 
- Ja pie.dolę! Potrzebujemy wsparcia - pomyślałem zdołowany - Tych trzech wsadźcie do jednej karetki i w długą do naszej placówki całodobowej. Temu dajcie tlen na maskę z małej butli i niech siedzi na razie na trawie. Ten nieprzytomny na sygnałach do szpitala na toksykologię...
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Północ
- Nie ma szans na dodatkowe karetki! - krzyczał do mnie dyspozytor.
- Nie możemy przejechać w stronę szpitala - mówił kierowca - Te bydlaki nie schodzą z drogi!
- Potrzebuję ratowników na miejscu. Nie zabieraj mi wszystkich na raz - prosiła ratowniczka z punktu ambulatoryjnego.
- Niech to się już skończy..!

DZIEŃ TRZECI.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Siedemnasta
Spadł ulewny deszcz.
Głos w słuchawce stawał się coraz bardziej natarczywy.
- Słuchaj Crew... - mówiła młoda pani doktor - Nie przywoź mi żadnych ludzi na placówkę dziś w nocy. Nie będę leczyła żadnych brudnych pijaków i ćpunów! Ja jestem pediatrą. Ja się nie znam! Zabieraj ich od razu na szpitale! Zrozumiano?
- Super... - pomyślałem z przekąsem - ...czyli zostaliśmy bez lekarza w odwodzie.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Dwudziesta pierwsza
Szpitale, izby przyjęć, pielęgniarki... wszystko zbiło mi się w jedną masę zdarzeń. Nie wiem już kogo i gdzie zawoziliśmy. Nie wyrabiam z uzupełnianiem dokumentów. 
Karetka wyjąc syrenami ponownie zanurzyła się w morzu ludzkiej trzody hodowlanej. Tłum stawał się coraz bardziej agresywny. Pijani, odurzeni gówniarze wskakiwali na podesty, bili pięściami po szybach i karoserii. W pewnej chwili tylne drzwi otworzyły się z trzaskiem i do przedziału medycznego wpadł nawalony chłopaczek. Eksmitowałem go zgrabnym kopniakiem i zablokowałem zamki.
- Jedź!!! - wrzasnąłem do kierowcy - Jedź bo nas tu pozabijają!
W szpitalu zebrałem pourywane plastiki z naszej karetki i wrzuciłem je do szoferki.
- Wracajcie szybko! - odezwało się radio w aucie - Kibice zrobili sobie ustawkę przy muzyce.
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Pierwsza w nocy
Patrzyłem w nieruchome, szkliste oczy leżącego mężczyzny.
- To się musiało w końcu stać... - myślałem z dziwnym spokojem i rezygnacją - Mamy denata na juwenaliach... to teraz dopiero będzie syf.
Chwilę później głos drugiego ratownika przywrócił nadzieję.
- Słabiutko, ale oddycha..!
Kołnierz, deska, pasy. Wracamy z nim do karetki. Znów przez tłum.
Ktoś mnie popchnął, ktoś wrzeszczał przekleństwa. Jakiś facet szarpał moją kurtkę. Dotargaliśmy.
- Dajcie go na nosze! Włączcie światło! Już spokojnie... Monitor, ciśnienie, saturacja. Proszę wenflon.
- Ej! Zabierzcie stąd tego gościa z aparatem fotograficznym!
- Jezus Maria, przeżyje?? - Pan Organizator zagryzł wargi ze zdenerwowania - Jezu, dajcie mi coś na uspokojenie...
- Nie teraz. Proszę zamknąć te drzwi..!
- Ale przeżyje..?
--- tik-tak, tik-tak, tik-tak --- Trzecia w nocy
Przeżył...
Stratowany plac przed ciemną już sceną opustoszał całkowicie. Jeszcze tylko założyliśmy opatrunek pijanej trzynastolatce. Jeszcze tylko telefon do jej zaspanej rodzicielki...
 
* * *
- Dziesięć lat obstawiam juwenalia, ale takich jeszcze nie widziałem. I wolę już nie oglądać... Chyba za stary jestem.
"Przyszłość narodu" zataczając się odeszła w mrok.
- Chodźmy i my...
                         ...a kto nie pije, ten kanalia...

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Drzazga

PODSŁUCHANE:

Piknik rodzinny z okazji Dni Osiedla jest kolejnym dziwnym miejscem, w którym ratownicy medyczni mogą wykazać się kreatywnym konaniem z nudów.
* * *
Miejski park tonął w zieloności. Komary radośnie brzęczały podniecone perspektywą kolejnych fal powodziowych. W tle niosła się psychodeliczna muzyczka nakręcana przez 'Didżeja Samouka'.
Dzieciaki biegały jak oszalałe, zaliczając wszystkie dmuchane zjeżdżalnie, huśtawki i inne atrakcje 'tylko dla Hobbitów'.
W cieniu parkowej flory przyczaił się ambulans zabezpieczający całe to doniosłe przedsięwzięcie lokalnych samorządów społecznych.
W szoferce dogorywał personel medyczny, dbający o zdrowie i dobre samopoczucie licznie zgromadzonych na imprezie mieszkańców.

- AAAAAaaaa!!! - Najpierw rozległ się przeraźliwy wrzask emitowany w zakresach zbliżonych do ultradźwięków. Chwilę później w zakręcie alejki pojawiła się malutka postać właściciela wrzasku.
Drobna figurka (z gigantycznym bananem na twarzy) przeleciała obok karetki, pędząc w stronę równie gigantycznej zjeżdżalni pneumatycznej w kształcie pirackiego okrętu.
Za małym skrzatem, z prędkością światła mknęła młoda mamusia. Dopiero ułamki sekund później, za mamusią podążał jej zdyszany głos:
- Karolku nie biegaj, nie biegaj..! Tak szybko...

- Ta fajna była... - leniwie wysapał ratownik, przymykając oko kiedy postać biegnącej kobiety rozmyła się w falującym upałem powietrzu.
- Ledwie, ledwie... - łaskawie zgodził się kierowca - Ale ta co leciała za poprzednim dzieciorem, to prawdziwa poezja...
- Ta w klapkach i leginsach w panterkę? Proszę cię... - jęknął oburzony ratownik - Lepiej podkręć klimę, bo z mojej strony już jest na max, a dalej gorąco.
Kierowca posłusznie złapał za korbkę przy drzwiach i opuścił szybę w najniższe możliwe położenie.

- AAAaaa!!! - Nowa porcja ultradźwięków zwiastowała kolejny spektakl.
- Fajna jakaś? - zapytał szofer nie otwierając oczu.
- Nie. Tym razem dziecior jest z ojcem... - mruknął ratownik - i nie ma banana na gębie... - dokończył w myślach.

- Aałaa! - mały chłopczyk zatrzymał się tuż obok karetki i z cierpiącą miną patrzył na nadciągającego truchtem mężczyznę.
- Chodź tu! - warknął zdyszany ojciec.
- Ale mnie boli..! - poskarżył się chłopiec, wystawiając w stronę rodzica palec wskazujący.
- Co cię boli?! Nie zmyślaj.
- No ta dzazga w palusku mnie boli...
- Nie przesadzaj..! - tatuś był wyraźnie poirytowany - Ja z taką drzazgą żyję piętnaście lat!
- A gdzie ją mas? - zapytał ciekawie chłopczyk
- A w domu... Siedzi w pokoju przed telewizorem i ogląda serial. Twoja matka..!
* * *
Personel medyczny, zdziwionym wzrokiem, odprowadzał oddalających się ojca i syna.
- Chodź pójdziemy po jakieś szaszłyki... - powiedział lekko zaszokowany scenką kierowca - ...a potem znów pogapimy się na latające drzazgi...

czwartek, 10 czerwca 2010

Lapsus

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia siódma (smutna)

Czasem tak się dzieje, nam wszystkim (jak sądzę) bez wyjątku, że mówimy jedno, myślimy drugie, a robimy trzecie.
Jeśli odbywa się to świadomie, wtedy takie zachowania klasyfikujemy gdzieś między złośliwością, fałszem, a zakłamaniem i perfidią. Lecz jeśli wszystko wydarzyło się bez udziału naszej świadomości? Na kogo wtedy zrzucić winę? Roztargnienie, zmęczenie, a może rutyna?
-----------------------
- Kochanie, skręć w najbliższą uliczkę, w prawo - mówi mąż do prowadzącej auto żony
- Dobrze - odpowiada żona i wypatruje skrętu po lewej stronie.
- Miałaś skręcić W PRAWO! Co robisz? Przejechaliśmy zjazd! - denerwuje się mąż.
- Przepraszam, nie wiem czemu chciałam jechać w lewo - odpowiada stropiona małżonka.
- To teraz już jedź PROSTO! - warczy wkurzony małżowinek.
-----------------------
Banalny scenariusz, przerabiany miliony razy w wielu sceneriach i konfiguracjach ludzkich.
Ileż razy ktoś skręcał nie tam, gdzie chciał skręcić, mówił coś, czego nie chciał powiedzieć, myślał o czymś, czego inni wcale nie powiedzieli?
A taki złośliwy lapsus nie wybiera ani ludzi, ani tym bardziej chwil. Wali na ślepo. I w tych na niedzielnej przejażdżce po okolicy i tych na niedzielnym dyżurze w pracy...

* * *
W szpitalu:
- Proszę podać pani ten lek - mruknął lekarz dyżurny, pochylając się nad dokumentacją pacjentki.
- Ile? - zapytałem, otwierając nowe pudełko specyfiku.
- Dwie domięśniowo - odpowiedział zamyślony doktor i zaczął wypełniać papiery.
- Dwie... ampułki? Doktorze..?
- Słucham..? Tak, tak...
Kiedy skończyłem robić zastrzyk, podszedł do mnie starszy kolega i odciągając na stronę rzekł:
- Crew co ty zrobiłeś?
- Podałem lek, a co?
- Ile?!
- No dwie ampułki. Tak jak doktor kazał...
- On ci kazał podać dwie JEDNOSTKI! A nie ampułki.
- O kurwa..! I co teraz?
- Nic. Siadaj przy kobiecie i jej pilnuj. Jak coś się będzie działo to wrzeszcz.
------------------------
Powtarzanie w kółko przez dwie godziny "Jak się pani czuje?" było bardzo stresującym zajęciem. Zarówno dla mnie, jak i dla niczego nieświadomej pacjentki. Mi się upiekło, ale inni mieli mniej szczęścia...

* * *
W karetce:
W pobliżu mojego miasta znajdują się dwie miejscowości o podobnym brzmieniu. Nazwijmy je Wólka Kozia i Wólka Barania. W rzeczywistości nazywają się zupełnie inaczej, ale faktem jest, że dzieli je dystans kilkudziesięciu kilometrów.

- Szóstka zgłoście się dla CPR - radiowy głos dyspozytorki wypełnił szoferkę skrzeczącym hałasem.
- Zgłaszam... - Wycedził w sitko mikrofonu kierowca ambulansu.
- Pilny wyjazd. Miejscowość: Wólka Kozia, numer domu: 258. Nieprzytomny mężczyzna, rodzina w szoku. Pojedziecie na miejsce i sprawdzicie co się dzieje.
- Zrozumiałem - odpowiedział kierowca. Włączył sygnały, depnął gaz i pojechał... do Wólki Baraniej.
O czym myślał przyjmując zgłoszenie? O czym myśli teraz?
Nie wiadomo...
Pacjent nie żyje. Proces trwa...

* * *
Pilnujmy się koleżanki i koledzy... bo potem żadne płacze i żadne krzyki nie przekonają innych, że białe jest białe a czarne jest czarne.

środa, 9 czerwca 2010

Meta

Inspiracją do napisania tego posta była opowieść autorstwa Doro - polecam (tu klikać) :)

Chyba nikt z nas nie lubi tego paskudnego uczucia "roztrzepania". Mnie dopada ono zazwyczaj z samego rana, kiedy tysiąc spraw trzeba załatwić, a tysiąc pierwsza polega na spiesznym wyjściu z domu i podążaniu do pracy.
- Jeszcze to zabrać. Jeszcze tamto załatwić... Kurczę, gdzie są moje spodnie? Wieczorem były pod łóżkiem... Telefon dzwoni, herbata parzy. Dobra mam wszystko? Zęby umyłem? Umyłem. W drogę... No super, a gdzie kluczyki do auta?
Tak mniej więcej wyglądał mój pierwszy roboczy poranek tuż po zakończeniu zwolnienia lekarskiego.
Powód zwolnienia? Standard - kręgosłup.

Dzień pracy upłynął pod znakiem taryfy ulgowej. Jako rekonwalescent miałem niejakie fory. Zero dźwigania, łażenia po schodach - czysty relaks. A pod wieczór, w domu... Luuuuzzz, błoooga sielanka... Telewizorek, pilocik - pyk, pyk. I nagle:
- O kuźwa! Jaki dziś dzień? Środa? O cholera! Dziś mam pierwsze zabiegi na rehabilitacji! Która godzina?!?
Poderwałem się z łóżka. Kręgosłup wykonał fantazyjne pstryk, ale zignorowałem dziada, gnając dziko w stronę szafy.
- T-shirt, adidasy, torba, dresy... Dresy? Nieee... w tych się nie mogę pokazać w naszej placówce. Wstyd nawet auto myć w takiej odzieży sportowej, a co dopiero ćwiczyć pod okiem jakiejś ładnej rehabilitantki.
Odwrót do samochodu, szybki najazd na sklep sportowo-turystyczny.
- Macie jakieś duże spodnie dresowe? Tam? Dziękuję..! (Chyba będą dobre..?) Tak, poproszę te.
- Zapakować?
- Nie, dziękuję... Wrzucę sobie, o tu do torby... Do widzenia..!
- Chwileczkę, proszę pana! Portfel..!
- Tak dziękuję..! Przepraszam... lecę...
- I kluczyki..!

* * *
Wpadłem zziajany na hol naszej rehabilitacji.
- No, panie Crew... Szybciutko do przebieralni. - młodziutka pielęgniarka pogroziła żartobliwie palcem.
- Tak, tak... lecę...
- I potem zaczynamy od masażu..! - krzyknęła jeszcze za mną.
- Dobraaa! - odkrzyknąłem szarpiąc się z dresami w ciasnej przestrzeni szatni.
- Świetna ta rehabilitacja - myślałem ubierając sportowe buty - Jeszcze nic mi nie zrobili, a ja już biegam i się gibam jak młody bóg...
Na korytarzu blond dziewczę odebrało moją kartę zabiegów.
- Obręcz biodrowa... - przeczytała głośno - Proszę pod gabinet.
- Wreszcie luz. - myślałem kładąc się na miękkim stole do masażu.
- Proszę te dresy zsunąć nieco niżej, zawołam masażystkę.
- Dobrze, dobrze... Tylko jakąś fajną... - dokończyłem w myślach.
Przyszła fajna, w białym fartuszku i zaczęła od perlistego śmiechu.
- Dobrze, że personel taki pogodny - myślałem zrelaksowany.
- Gdzie najbardziej boli? - zapytała masażystka tłumiąc radosny śmiech.
- Lędźwiowy i krzyżowy - odparłem.
- A niżej nic nie boli? Takie uczucie jakby uwierania, mrowienia?
- Nie... nic takiego. - troska o pacjenta zrobiła na mnie spore wrażenie.
Dwadzieścia minut później:
- To wszystko, dziękuję - dziewczyna uśmiechała się szeroko.
- To ja dziękuję - podnosiłem się ze stołu
- Tylko ostrożnie proszę ubierać dresy.
Potem były naświetlania, "rażenia" prądem i laserem. Wszędzie uśmiechnięte, wręcz roześmiane laski w białych fartuszkach.
- Wygodnie panu? Nic nie uwiera?
Normalnie RAJ.
W atmosferze ogólnej radości dotarłem do sali gimnastycznej, gdzie czekał na mnie pan rehabilitant. Zmęczony, poważny dla odmiany. Zadawał coraz trudniejsze ćwiczenia do wykonania, wyciskał siódme poty, wreszcie uśmiech okrasił jego oblicze.
- No panie Najki, ostatnie pięć powtórzeń i na dziś kończymy.
- Słucham? - nie zrozumiałem - Jak on mnie nazwał?
- Mówię, że zaraz będzie koniec i można się przebrać w wygodniejsze ciuchy. Nic pana nie boli?
- Nie... - odburknąłem - Ani nie mrowi, ani nie uwiera też.
- Twardziel z pana - odrzekł całkiem już rozradowany - Wobec tego do zobaczenia w piątek.
Powlokłem się zmęczony do szatni.
- Wszyscy tacy uśmiechnięci, weseli, aż dziwnie... - dumałem zdejmując buty - Ciekawe ile szef im płaci za ten entuzjazm?
Pochyliłem się zsuwając spodnie i właśnie wtedy mój świat zawirował. Wszystko stało się jasne, wręcz boleśnie klarowne.
W dresach bezczelnie dyndała tekturowa metka... Nie, nie metka -
META! 
Ogromna, biała płachta tektury z nazwą producenta, ceną, składem materiału i (o Jezu) instrukcją prania w pięciu językach!
- I ja to cały czas miałem w gaciach!?! A oni to czytali!?!
Poniżej krzyżowej okolicy kręgosłupa pojawiło się mrowienie i uwieranie, na twarzy wystąpił intensywny rumień, a wielki napis na metce 'Nike' zmienił się podstępnie w słowo 'KOMPROMITACJA'

* * *
"Jestem etatowym rozweselaczem zatrudnionym przez życie, szkoda tylko że nieświadomym swojego szczytnego zadania" - Doro

Przeświadczenie, że nie pozostaję sam w swoich przeżyciach i traumach, niesie ukojenie oraz ulgę niewysłowioną :)
--------------------------------------------------------------

wtorek, 8 czerwca 2010

Woda święcona

- Ależ tu się zakurzyło... - pomyślałem rysując palcem wąski ślad w pięciocentymetrowej warstwie pyłu.
- Wulkan - nie wulkan, posprzątać trzeba! Wstyd ludzi przyjmować w takim zapuszczonym chlewiku.
W powietrze uniosły się sino-szare chmury. Namacałem laptopa, za którym zdążyłem się już stęsknić, po omacku wcisnąłem "power" na obudowie i kiedy kurz opadł stuknąłem w klawisze.

* * *
- Ci wszyscy ludzie to jednak mają nawalone w dyniach... - powiedział kierowca z niedowierzaniem patrząc na tłumy zgromadzone przed sceną. Panoramiczna szyba karetki tylko odrobinę tłumiła dźwięki emitowane przez ogromne kolumny i zestawy scenicznych głośników.
- Abba Ooooojcze... - religijny zaśpiew wciskał się w szczeliny ambulansowej szoferki. Koncert dopiero nabierał rozpędu, niestety Ojciec najwyraźniej miał na wieczór inne plany. W kilka minut niebo zasnuło się ołowianymi chmurami, a ciężkie krople z impetem zaczęły spadać na wiernych wyznawców.
- Masz rację kolego. - skwapliwie przytaknąłem kierowcy, wodząc wzrokiem po lekko oszołomionych, kiwających się ludziach. - Normalne to to nie jest. Stać w deszczu, bujać się do rytmu i czekać w kogo "Tatuś" raczy palnąć piorunkiem.
- Abba Ojcze! - Wydzierał się ze sceny księżulo w stanie najwyższej nirvany - My się deszczu nie boimy! Prawda?!?
- PRAWDA!!! - Zabulgotał tłum.
- A to się zara okaże... - Zagrzmiał z nieba "Tatuś" i spuścił na stado swoich owieczek istną ścianę wody.
- Ale numer, ha ha - ryczał kierowca - Crew, patrz na te zakonnice bez parasolek. Miss mokrego habitu, ha ha.
- Ludzie są nienormalni... - patrzyłem na stojących po kostki w wodzie widzów - ...ale w sumie co mnie to obchodzi..? Jak chcą, niech mokną, marzną. Byle się nie potopili. Ważne, że my siedzimy sobie w ciepełku.
Samochodowe wycieraczki przestały nadążać z usuwaniem wody. Zrobiło się ciemno jakby ktoś w akwarium zgasił światło.
- Takie zabezpieczenia imprez masowych to ja lubię... - wykrzywiłem twarz w bezczelnym uśmiechu - Spokojnie, sucho i komforto...
W drzwi karetki zadudniły czyjeś pięści.
-CO TAM? - uchyliłem szybę i wpuszczając do szoferki strugi deszczu, starałem się przekrzyczeć grzmoty.
- Panowie... Tam pod sceną..! - Mokra postać wrzeszczała prychając wodą na wszystkie strony - POD SCENĄ LEŻY KOBIETA!!!
- To po co leży? - Spytał rzeczowo kierowca - Może niech wstanie..?
Wodnik Szuwarek widać nie usłyszał tej "fachowej" porady, gdyż bezceremonialnie otworzył drzwi i wydarł mnie z karetki.
- POKAŻĘ DROGĘ! - wrzasnął, wlewając mi do ucha z pół litra deszczówki.
- Sucho i komfortowo... k... jego mać! - myślałem ponuro, klucząc między oślizłą wspólnotą nawiedzonych. Z każdym krokiem woda lała mi się pod kurtką, płynęła po plecach, by w końcu znaleźć ujście kanałem sympatycznie zwanym - szparą pośladkową.
Panią w radosnej postaci padaczki dotargaliśmy do karetki. Kobieta śmiała się do rozpuku, będąc przy tym kompletnie nieświadomą czasu oraz przestrzeni.
Dziesięć minut i dwie ampułki leku później:
- Gdzie jestem..? - Pacjentka niepewnie oglądała swoje przemoczone ubranie.
- W karetce. - odpowiedziałem - Pamięta pani cokolwiek?
- Nic. - Zdezorientowana mrugała szybko powiekami i nerwowo wycierała mokre włosy.
- Miała pani atak. - odezwał się milczący dotąd lekarz - Ale gdy pani była nieprzytomna, zrobiliśmy wszystkie możliwe badania i... - zawiesił na chwilę głos - ...i jest pani w ciąży!
Białka szeroko otwartych ze zdumienia oczu pacjentki mocno kontrastowały z czernią rozmazanego tuszu.
- słu.. słucham..? - wyjąkała.
- Nic, nic... Taki żarcik - warknął uśmiechnięty doktor.
- Ale dowcip... - pomyślałem i ręce mi opadły, a z rękawów kurtki, na karetkową podłogę wypłynęło kolejne pół litra deszczówki... musi święconej ;)

* * *

No to idę... ścierać kurze i ogarnąć jakoś ten bajzel na kółkach.