środa, 25 stycznia 2012

Nocne Polaków rozmowy

Gdzie dwóch Polaków, tam trzy różne opinie. Wszyscy znamy to powiedzonko i myślę, że większość z nas się z nim zgadza.
Każdy ma coś do powiedzenia. Czasem mądrego, czasem nieco mniej (są i tacy, którzy nie mają nic do powiedzenia, ale i tak mówią)
Zdarza nam się mówić z rozmysłem, ważąc każde słowo lub zupełnie na odwrót - prosto z mostu, co ślina na język przyniesie. Bywają (na szczęście) takie dyskusje, których rdzeniem jest kulturalna wymiana poglądów, konkurs na argumenty, czy też dzielenie się własnym punktem widzenia. Niestety tego typu formy aktywności towarzyskiej najeżone są masą groźnych skał i podwodnych raf. A to ktoś niebezpiecznie wpłynie na ambicje interlokutora, a to znów użyje zbyt osobistych odniesień lub da się wciągnąć w wir złych emocji. I ani się obejrzymy, a już przyjemna rozmowa zamienia się w prawdziwą bitwę morską. Jeszcze dwie chwile temu, z szacunkiem słuchałeś opinii rozmówcy, a teraz, niepodważalnym argumentem "ty głupi ch...!" starasz się go przekonać do swoich racji.
Uwielbiam ten rodzimy koloryt ;)
Żeby było mądrzej, zacytuję encyklopedię:  
"W wyniku dyskusji dochodzi do ścierania się różnych poglądów, czasami do wypracowania kompromisu, określania wspólnych stanowisk i wniosków. Dyskusja może być też źródłem nowych pomysłów, inspiracji i nowatorskich rozwiązań."

* * *
W mojej małej stacyjce pogotowia na końcu świata nastała noc. Parę godzin wcześniej przejąłem dyżur w karetce "eS" i na nudę zdecydowanie nie mogłem narzekać. Raptem dwa dni temu organizowaliśmy akcję z bardzo ciężką babcią, którą trzeba było taszczyć pół kilometra pod górkę, a teraz znów CIĘŻKA robota.
Dosłownie przed chwilą wróciliśmy z podobnego wezwania. Tym razem do dźwigania był pan, którego waga wynosiła 140 kg (nie mieścił się na noszach). Zgłaszał duszność, choć parametry i badanie wskazywały normę. Był pod intensywnym wpływem alkoholu, co w jego przypadku również było normą. Na nasze nieszczęście, doktorek uniósł się ambicją i postanowił, że przeniesiemy pacjenta bez niczyjej pomocy, czyli samotrzeć.
Stękaliśmy, sapaliśmy, nawet parę cichuteńkich bluzgów poleciało, a potem już tylko było słychać niebezpieczne trzeszczenia naszych kręgosłupów.
Kiedy wreszcie udało nam się dotaszczyć "chorego" do karetki, ten figlarz nagle postanowił zmienić zdanie i nie wyraził zgody na przewiezienie do szpitala.
Po powrocie do stacji ciężko opadłem na służbowe wyro. Drżącą ręką połączyłem się z netem i na kanwie ostatnich wydarzeń, wystukałem w pewnym portalu społecznościowym taki oto zapis:
 "Ja pierdzielę... Jakieś fatum? Przed chwilą wyciągaliśmy z gawry niedźwiedzia z dusznością. Zrobił zapasy na zimę. 140 kg :( Mój kręgosłup właśnie pokazał mi "fuck you"."
Mimo późnej pory, już po kilku chwilach, pod tym nierozważnym wpisem rozgorzała internetowa wymiana zdań pomiędzy znajomymi różnych zawodów i profesji.
Bardzo pragnę przytoczyć jej treść, ponieważ, w moim przekonaniu, spełnia ona wszelkie wymogi dobrej dyskusji. Są tam różne poglądy i stanowiska, są nowe pomysły, rozwiązania, inspiracje. Jest i wniosek. (niestety nie ma "ty głupi ch...!", ale i tak jest fajnie).
Personalia znajomych zastąpiłem nazwą wykonywanego przez nich zawodu, co jeszcze lepiej oddaje charakter rozmowy. Zapraszam:
* * *
XX stycznia 2012. godz. 23:58
Cre(w)master: Ja pierdzielę... Jakieś fatum? Przed chwilą wyciągaliśmy z gawry niedźwiedzia z dusznością. Zrobił zapasy na zimę. 140 kg :( Mój kręgosłup właśnie pokazał mi "fuck you"
- nauczycielka, ratownik medyczny i podróżniczka lubią to!

Trenerka technik motywacyjnych: Ale przynajmniej warto o tym napisać ;) A chłop miał prawdziwe szczęście, że trafił na Ciebie - kto inny poradziłby sobie z takim transportem... :)

Cre(w)master: Traktor!!!  
- trenerka i dziewczyna-kwiat lubią to!

Ratownik medyczny 1: "Szpindel (kręgosłup) masz jeden" jak mawiają moi koledzy - uważaj na siebie Crew...

Ratownik medyczny 2: Miałem ostatnio 155 kg i RKO, skuteczne...

Cre(w)master: Czyli niedźwiedzie obrodziły w tym roku... Gratuluję resurekcji... czy jakoś tak ;)

Ratownik medyczny 2: nic wielkiego, w szpitalu był jego koniec

Inżynierka: a czy są jakieś pozytywy w Twojej pracy? Np. czy nie musiałeś kiedyś ratować długowłosej blondynki o nogach do nieba, w bardzo krótkiej mini? :)

Ratownik medyczny 2: przez pierwsze lata pozytywny jest każdy uratowany, potem pozytywny jest brak poszkodowanych :)

Artystka-plastyczka: Oburzają mnie wasze terminologie i klasery!

Ratownik medyczny 2: publicznie to my się hamujemy akurat ;) 
- Cre(w)master i dziewczyna-kwiat lubią to!

Artystka-plastyczka: Zaciągnijcie ręczny albo macie tam te wasze fora... SPECJALISTYCZNE. Crew, Ty to zawsze musisz tak... jak zawsze.

Ratownik medyczny 2: powinnaś się cieszyć bo dzięki temu jest jeszcze komu pracować ;) 

Artystka-plastyczka: Jaaaasne! Się cieszę... Dobrze, że i po was można tak na słodko-kwaśno. Ratownicy. Pracujcie a nie wariujcie.

Ratownik medyczny 2: za dużo wymagasz :) 

Artystka-plastyczka: Treść usunięta przez autorkę (Tu była wypowiedź o społecznych oczekiwaniach i o braku kultury w odniesieniu do pacjentów jak również o karygodnym publicznym nazewnictwie ludzi chorych - chodziło o słowo "niedźwiedź") 

Ratownik medyczny 2: Och niedźwiadki są takie słodkie

Artystka-plastyczka: niedźwiadki są słodkie, ale nie sam niedźwiadek mi przeszkadza, tylko kontekst wypowiedzi później...

Cre(w)master: Nie podoba się niedźwiedź? Może być waleń... ;)

Artystka-plastyczka: Twoja bezpośredniość zawsze powalała ale na starość to po prostu lecisz po bandzie. Szczerość wchodzi w konflikt z dobrym wychowaniem ale Ty się tym nie przejmujesz to proszę, wolność, grzmij i lśnij !

Ratownik medyczny 2: Artystko, problem w tym, że tobie się wydaje, że to jest takie czyste - my ratownicy, oni biedni poszkodowani, my ich ratujemy, oni zdrowieją, oni i my jesteśmy zadowoleni.
To gówno prawda. większosc tych ludzi sama doprowadza się do takich stanów z własnej głupoty, z własnego lenistwa, z własnego widzimisię, z własnego zrzucania swojego problemu na innych. Upasę się do 140 kg, nawalę jak stodoła i se wezwę karetkę, bo mnie serce coś wali. Nie ma litości. A ilość ludzi którzy są chorzy, bo są chorzy- skromnie malutka. 
A to nie miejsce publiczne, to tablica Cre(w)mastera, tylko dla znajomych.

Artystka-plastyczka: Z całym szacunkiem, nie masz pojęcia co mi się wydaje (to nie miało źle zabrzmieć), i wiem o tym, o czym wspominasz, ale nie ratownikom jest oceniać winny sobie czy nie. Ich obowiązkiem jest ratowanie a nie sędziowanie. Zawsze możecie zrobić coś dla promocji zdrowego stylu życia.

Cre(w)master: Artystko weź wrzuć na luz albo nie wiem... idź narysuj o tym komiks? 

Dziewczyna-kwiat: w każdej wypowiedzi jest więcej lub mniej racji. i już :) peace & love to everyone ;) śpijcie dobrze :) 

Historyk-filozof: Walenia z gawry wyciągaliście, czy może niedźwiedź w basenie pływał :P

Cre(w)master: Historyku nie bądźmy wulgarni. To był pacjent z "lekką" nadwagą i wyciągnęliśmy go z "mieszkania" :) Po radosnej podróży zaproponowaliśmy mu kuszetkę w naszym ekspresie, a on, po krótkiej konwersacji odwołał rezerwację i pie.dolnął sobie drzemkę :)

Dziewczyna-kwiat: " [...] i UCIĄŁ sobie drzemkę" - będzie mniej wulgarnie ;)

Artystka-plastyczka: W karykaturowaniu miałam nadzieję być niezła, a tu proszę... Same talenty. Crew, to może jakiś scenariusz chociaż do komiksu napiszesz?

Ratownik medyczny 3: Ciężki pacjent... Nie dało mu się zrobić EKG wysiłkowego... Jak chce jechać do szpitala to niech przejdzie/przeturla się do karetki, no ewentualnie deska jako rampa załadowcza...

Cre(w)master: Facet był dobrze wypity i z parametrów do duszności miał daleko. Zatargaliśmy go do karetki, a tam misio stwierdził, że nie chce jednak jechać... po czym usnął :/ Ta deska to świetny pomysł jest.

Ratownik medyczny 3: W sklepach z meblami dowóz pod dom klienta jest gratis, ale za wniesienie płaci się ok 10 zł za piętro... Może by tak to wprowadzić w pogotowiu... piętro x bmi x GCS x 1zł

Historyk-filozof: Ja proponuję wstawić przelicznik od schodka bo jak pacjent będzie na parterze to się średnio będzie kalkulować :D no i koniecznie promile przeliczać bo w Polsce to się opłaci :P

Ratownik medyczny 3: za promil 100 zł dodatkowo 

Cre(w)master: Za promile osobna stawka. Jak za minibarek w hotelu ;) No i jeszcze za wszystkie "kurwamacie" i za wściekłą ślinę na uniformach. Będę milionerem! :)

Historyk-filozof: o w pizdu takim to dobrze. Wracam do odkurzania zbroi

Ratownik medyczny 4: Sprawdzone w pogotowiarskim życiu: Ok 45 zł na pas do podnoszenia ciężarów (taki co to na siłowni się stosuje), zmienia wiele jeśli chodzi o ochronę "kręgola" i łatwość w znoszeniu waleni...Stosuję z powodzeniem;-)( Polecam wersję na rzepy). 

Psycholożka: A co ma niedźwiedź powiedzieć jak się dusił????

Ratownik medyczny 2: nic nie ma mówić, tylko przestać chlać :)

Cre(w)master: Niedźwiedź się nie dusił tylko mówił o tym. :)

Psycholożka: hahahahaha, znaczy się był w potrzebie!!!:)

Cre(w)master: To mógł wezwać Ciebie :) cobyś go wysłuchała i udzieliła wsparcia.

Prawniczka: i tak do 67 (roku życia)

Tym oto ponurym podsumowaniem, pragmatyczna jak zwykle Prawniczka, zakończyła nocne Polaków rozmowy, zamknęła dyskusję i rozgoniła towarzystwo na cztery świata strony. Ot niedźwiedzia przysługa.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Ciało obce

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Poniższego wpisu absolutnie nie należy traktować jako algorytmu udzielania pierwszej pomocy w zadławieniach.
...i lepiej, żeby nie zajrzało tu Twoje dziecko :)






Historia szesnasta - Ciało obce.

W małej stacji pogotowia, nie różniącej się niczym od setek innych tego typu placówek, trwał właśnie spokojniutki, leniwy wieczór.
Część chłopaków realizowała kulinarne ambicje w kuchni, a reszta zespołów grzecznie zgromadziła się w świetlicy na "cichych" zajęciach własnych. Pogotowiany korytarz rozbrzmiewał dźwiękami wesoło brzęczących garnków i subtelnym rechotem ratowników zgromadzonych przed telewizorem. Kulturalną rozrywkę wspierał konkurs gry w warcaby oraz komputerowa prezentacja slajdów z branży anatomiczno-tekstylno-bieliźniarskiej. Iście rodzinna atmosfera.

W tym samym momencie, dosłownie dwa kilometry dalej, w bloku z wielkiej płyty trwała mega-impreza.
Potężne "buc buc buc" regularnie eksplodowało spod drzwi mieszkania na trzecim piętrze i niosło się z wiatrem po całym osiedlu, nie różniącym się niczym od setek innych tego typu przybytków architektury noclegowej.
Wewnątrz czteropokojowej stancji toczyła się "normalna" studencka prywatka, wyglądem nie odbiegająca zbytnio od wielu innych, podobnych...
...no może poza jednym.
Studenci z tego mieszkania musieli mieć bogatych rodziców.
Świadczyć o tym mogły suto zastawione stoły uginające się pod obfitością wyszukanych przekąsek i popitek. Wszelkiej maści alkohole lały się strumieniami, a na spragnionych mocniejszej "rozrywki" czekały usypane na szkle białe ścieżynki, ukręcone bibułki z zielem i kolorowe dropsy w małych, foliowych torebeczkach.
Amatorów "wysokich lotów i szybkich odlotów" było zresztą wielu. W każdym kątku po napranym dzieciątku. Taki totalny odjazd szatańskiej młodzieży.

Tymczasem w stacji pogotowia, grzeczni chłopcy, radosnym "ooooooo..." przywitali wchodzących do świetlicy mistrzów patelni. Z półmisków obiecująco dymiło, a zapach jaki się roznosił, pobudzał ślinianki do wytężonej pracy. W odstawkę poszły warcaby i komputer. Nawet ktoś ściszył telewizor, aby głośnym rykiem nie przeszkadzać w konsumpcji wspólnej wieczerzy.
- Smacznego...
Ratownicy-kucharze sprawnie porozkładali luksusową jajecznicę do talerzyków i dali znak do kolacji.
I właśnie w tym momencie, zazdrosna jak zwykle o wszystko dyspozytorka, postanowiła zepsuć chłopcom tak uroczy wieczór.
- Zespół P-1, wyjazd!
Zbierali się biedaczki tęsknie popatrując w stronę stołu, a szefowa "wyrzutni" jeszcze ich poganiała
- Szybciej, szybciej! Macie zadławienie, dwa kilometry stąd!

Parę minut później rozświetlona i rozwrzeszczana karetka wpadła w kwadrat blokowiska.
Buc buc buc. Dźwięki, niczym system naprowadzania, wyraźnie wskazywały ratownikom drogę pod właściwy adres. Biegnąc na górę przeskakiwali po kilka schodków. Może jeszcze nie jest za późno..?
Wreszcie trzecie piętro i drzwi, które zdawały się falować pod naporem decybeli. Grzeczne lecz nerwowe "puk, puk" i zdecydowane naciśnięcie klamki.
- Zamknięte...
- Może dzwonek?
Ding-dong... puk puk... "PUK PUK!"
Buc buc buc - odpowiedziało zza drzwi
- Nie słyszą. Wal z buta!
ŁUP ŁUP ŁUP! Ding-dong! ŁUP ŁUP!
Po dłuższej chwili drzwi uchyliły się, a uderzająca fala dźwiękowa niemal poskręcała ratownikom włosy na uszach. Weszli do środka.
Młody osobnik, który otworzył im drzwi, osunął się miękko po ścianie i przysiadł na bambusowych panelach.
- TO PAN SIĘ DŁAWIŁ?! - wrzasnął ratownik starając się wpasować pojedyncze słowa w przerwy pomiędzy kolejnymi "buc, buc".
W odpowiedzi naprany student wyciągnął przed siebie zaciśniętą dłoń i bezgłośnie poruszył ustami.
- CO? - drugi medyk pochylił się nad "bladą twarzą" próbując usłyszeć jakąkolwiek odpowiedź. Tym samym, ze zdziwieniem skonstatował, że w dłoni poszkodowanego zieleni się stuzłotowy banknot.
- Szszszywieźliście pizzę..? - wyjąkała niedoszła ofiara i machnęła pieniądzem.
- Panie, jaką pizzę?!
- Hhhawajską... na grubym sssieśście...
- Człowieku, do cholery! Kto tu wzywał pogotowie do zadławienia?!
- Aaaa... - wzmożony proces myślenia odcisnął swe piętno na twarzy imprezowicza - ...aaa do dłafffienia to tammm... - ręka z banknotem wskazała ulokowane w głębi mieszkania drzwi do łazienki.

Ratownicy ruszyli wąskim korytarzykiem, przeskakując nad falującymi na podłodze ciałami zombiaków. Kiedy dotarli do drzwi ze stylizowanym wizerunkiem nocniczka, ich oczom ukazał się porażający widok. Oto w głębi łazienki, w otoczeniu obłędnie burgundowych płytek, trwała akcja ratowania życia. Na marmurowej umywalce, niczym na katafalku, spoczywała upiornie blada twarz młodej dziewczyny. Jej wiotkie ramiona bezwładnie zwisały wzdłuż ciała, a lekko ugięte w kolanach nogi chyliły się ku upadkowi. Stojący za studentką, młody mężczyzna obejmował nieprzytomną w pasie i raz po raz, energicznie wykonywał uciśnięcia nadbrzusza. Na jego twarzy malowała się ogromna determinacja, ale i wyraźne zmęczenie.

Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, ratownicy wkroczyli do łazienki. Jeden z nich zbliżył się do dzielnego młodzieńca i położył dłoń na jego spoconym ramieniu
- Przejmujemy akcję ratunkową! Dzię... dziękujemy... - wystękał i oniemiał.
Wyczerpany mężczyzna z niejakim ociąganiem przerwał uciskanie, spojrzał na ratowników przekrwionymi oczami i wybełkotał:
- Panowie błagam, nie teraz... Jeszcze chwileczkę... - po czym, ponownie przystąpił do naprzemiennej, posuwisto-zwrotnej implantacji i ekstrakcji ciała "obcego".

A w małej stacji pogotowia, nie różniącej się niczym od setek innych tego typu placówek, na dwóch białych talerzykach stygła luksusowa jajecznica...

czwartek, 19 stycznia 2012

Sto tysięcy!

W każdym blogu, gdzieś pod stertami starych, zakurzonych postów i komentarzy, siedzi sobie taki mały ludzik... Ma zszarzałą od kurzu koszulinę z lekko pomiętym kołnierzykiem, granatowe zarękawki i śmieszny daszek przysłaniający czoło.
Nie można zobaczyć księgowego ludzika, ale uwierzcie, że on tam jest :)
Siedzi sobie przy małym, zabytkowym biureczku i skrobie w zakurzonej księdze. Ktoś odwiedzi bloga - "skrob", już ludzik małym piórkiem stawia kolejną kreseczkę. Ktoś napisze komentarz - "skrob", kółeczko pojawia się w odpowiedniej rubryce.
I tak bez chwili wytchnienia pracuje mały rachmistrz. Jeśli właśnie nie stawia kreseczek, to bierze wielką ekierkę i rysuje krzywe wykresy... A potem łapie w małą rączkę stare liczydło i stuk-stuk, sumuje wyniki.

Dzisiaj, w środku nocy, obudził mnie mały ludzik. Przyturlał suchą delicję z wbitą w środek okolicznościową świeczką, sypnął garstką kolorowego konfetti i z dumą wskazał w księdze okrągłą liczbę  
100 000 odwiedzających. 
Jeszcze chwilę pośpiewał "sto lat, sto lat", a potem... bezczelnie zażądał podwyżki :/

* * *
Jeśli wierzyć blogowym statystykom, już sto tysięcy razy wsiadaliście do mojego ambuLANSU!
Jedni tylko na chwilunię, dosłownie zerknęli do środka i natychmiast wysiedli z chorobą lokomocyjną, inni podróżowali dłużej, a niektórzy jadą do dziś i wysiąść nie mogą :) Widać dobrze Ich przypiąłem pasami do noszy... ;)
WSZYSTKIM za dotychczasową, wspólną podróż serdecznie dziękuję.

Czytelnikom spoza medycznej branży życzę, aby mój blogowy ambuLANS był jedyną karetką, do jakiej muszą/chcą wsiadać, zaś Koleżankom i Kolegom Medykom... wygodnych, ciepłych i bezpiecznych ambulansów - zawsze lśniących czystością i zaparkowanych na spokojnym, bezwyjazdowym dyżurze :)

Jeszcze raz WIELKIE DZIĘKI!

P.S. Ludzik odturlał delicję i ogłosił strajk... głodowy :)

środa, 18 stycznia 2012

Chorość cz. 2

Część druga.

Złamanym truchcikiem pognałem przez korytarz.
- Doktorzeeee! Wyyyyyjaaazd! - wrzasnęła niegrzecznie "chorość" pod drzwiami lekarskiej kanciapy.
- Ku.wa, a do czeeeegoooo??!! - odpowiedziało mi równie niegrzeczne darcie zza uchylonych wrót.
- Ups... Widać Tadzik też ma dzisiaj swoją "chorość". No to będzie cyrk... - pomyślałem i całkiem "niechcący" strzeliłem kartą wyjazdową prosto przed nosem doktora...
... i po co drażniłem lwa?

Kiedy Tadzik zlazł do karetki, z nocnego nieba sypnął pierwszy tej zimy śnieg. Kierowca zaklął pod nosem coś na temat lecącego z góry, białego g...
- Doktorze, dokąd jedziemy? - warknął
- Zadupie... - doktorek wyczytał nazwę wioski, zasuwając jednocześnie swoją żarówiaście pomarańczową kurtkę pod sam nochal. Następnie umościł się na prawym boczku i wypinając w stronę drivera żarówiaście pomarańczowy tyłek, wyraźnie dał do zrozumienia, że zimowe problemy komunikacyjno-transportowe go nie interesują.
- Zadupie, Zadupie... - pomruczała równie gniewnie moja "chorość" i z impetem trzasnęła mną o fotel w ciemnym przedziale medycznym. Posłusznie zamknąłem oczy.
- Jasne! Wszyscy idźcie spać! - wrzasnął kierowca - Zostawcie mnie samego na taki kawał drogi - dodał obrażony, rozkręcając radio na cały regulator.
Zawyły sygnały. Wokół karetki błysnęły szaleńczo niebieskie płatki śniegu i pomknęliśmy w dal.

Kiedy się ocknąłem karetka, ciągle wyjąc, podskakiwała na nierównościach drogi.
- Gdzie my jesteśmy? Już chyba dojeżdżamy..? - wsadziłem głowę w małe okienko, jedyną formę łączności z szoferką. Nie zdążyłem o nic zapytać, bo w świetle reflektorów, tuż za szybą zobaczyłem bielutki bezkres świata i zieloną tablicę z napisem: "Zadupie Straszne 16".
- A co my stoimy w miejscu? - wyraziłem "uznanie" dla prędkości naszego przejazdu.
- Bardzo śmieszne... - warknął kierowca i wprowadził auto w kolejny poślizg kontrolowany. Wokół nas rosły już ośnieżone góry i pagórki.
- Ty lepiej idź i szykuj wszystkie graty! - milczący dotąd Tadzik rozwiał wszelkie wątpliwości, co do planowanej taktyki działań ratowniczych. Tymczasem karetka rozpoczęła mozolną wspinaczkę pod strome wzniesienie.

Dłuższą chwilę później sygnały zamilkły i bujanie ustało. Obładowany gratami, z trudem wsadziłem głowę w okienko.
- No na co czekamy?
- Aż się zesr... - chciał złośliwie zrymować kierowca, ale w lekarskiej obecności ugryzł się w język i dokończył - Nie wiem gdzie dalej jechać. Tu jest ostatni dom.
- No oczywiście! - obudziła się rozdrażniona "chorość" doktorka - Zawsze to samo! Siedźcie tu sobie w ciepełku, a ja pójdę poszukać drogi!
To mówiąc, Tadzik z impetem wystawił nogę poza drzwi szoferki i... zniknął w przysypanym świeżym śniegiem rowie. (a nie mówiłem, że Jonasz?)
- A niech to blady ... strzeli!!! - niosło się wśród nocnej ciszy.
- Pie.dolona wioska alpejska, ku.wa twoja mać!!!
Dobiegające z rowu przekleństwa przerwało wejście dziwnej postaci. Oto w kręgu światła pojawił się chłop owinięty w kożuch, czapę uszatą i powojenną imitację radzieckich gumofilców.
- Panowie do nas? - zapytał zlęknionym głosem.
- Do duszności... - już mniej żarówiaście pomarańczowy Tadzik gramolił się z instalacji melioracyjnej.
- Czyli do nas... Musicie skręcić, o tu, w lewo... - chłop wskazał na ostatnie zabudowanie.
- To ten dom?
- Nie, ale tam trzeba skręcić i furgon zostawić... a dalej, to już piechotą.
Kierowca zawinął zgrabnie karetką we wskazane miejsce.
- No i gdzie teraz?
- Widzicie panie to światełko w dole, pod lasem? To tam...
- O ku.wa... - stęknąłem w duchu
- O ja pie.dole... - zawtórowała moja "chorość"
- Gdzie Tadzik?! - przerwał moje wewnętrzne jęki kierowca.
Daleko przed nami, ledwie majaczyło w mroku pomarańczowe wdzianko doktora, który już pędził z prędkością lawiny w stronę światełka pod lasem.
- Hop, hooop! Doktoorzeeeee! Co mamy zabraaać?
Po chwili, zimny wiatr przyniósł odpowiedź z doliny
- Wszyyystkooooo..!

W ciepłej izbie chatki pod lasem, na zburzonym posłaniu, leżała ledwie przytomna pacjentka. Przez całą drogę w dół modliłem się, żeby to była jakaś drobna ptaszyna, wróbelek lub najwyżej sikoreczka... Niestety. Sto dziesięć kilo twardej rzeczywistości strzeliło mnie w twarz i pozbawiło wszelkich nadziei. Zresztą nie tylko mnie. Kierowca na zmianę bladł, to znów czerwieniał na policzkach, a Tadzik przystawiając stetoskop do pleców duszącej się kobiety, huczał i grzmiał na domowników. Jednocześnie pomiędzy te bluzgi zręcznie wplatał komendy i zlecenia dla nas.
- Od kiedy pani ma takie duszności? No mówiłem przecież żeby podać tlen! Cooo?! Przygotuj leki...Od dwóch dni? To teraz, załóż wkłucie, wzywacie karetkę, w nocy?! Kto będzie, zmierz ciśnienie, teraz panią i saturację dźwigał pod tą górę?! I cukier jeszcze!!

Poszła już druga seria leków, po których nic się nie zmieniło. Pacjentka wydawała z siebie wszystkie możliwe dźwięki świadczące o patologii w układzie oddechowym. EKG też wyszło niezbyt ładne. Na domiar złego, kończył się tlen w przenośnym zestawie, a Tadzik był coraz bardziej podenerwowany. Ze dwa razy już posyłał kierowcę do karetki po kolejne akcesoria, a ja po wielokroć chowałem i wyciągałem z plecaka różne, "bardzo teraz potrzebne" i "już niepotrzebne" sprzęty.
Po dwudziestu minutach naszej akcji, izba wyglądała jak po rewizji gestapo. Pootwierane torby i plecaki, strzykawki, fiolki po lekach, papiery z opakowań, błoto naniesione przez latającego tam i z powrotem kierowcę, a po tym wszystkim jeszcze baraszkował mały kotek.
Sytuacja stawała się poważna i patowa jednocześnie. Dłużej czekać już nie było na co, ale gonić prawie pięćset metrów po śniegu, ostro pod górę, z takim obciążeniem..? Długa droga. Jednocześnie narażenie pacjentki w tym stanie na działanie zimnego powietrza mogło spowodować, że dalszy marsz do karetki będzie już zbyteczny.
Tadzik, mając to wszystko na uwadze, spinał się i kombinował kolejne koktajle. Wyglądał trochę jak wkurzony druid Panoramix warzący tajemny eliksir. Oliwy do ognia dolewała jeszcze córka pacjentki, która nieustannie artykułowała jakieś pretensje pod naszym adresem. W końcu przebrała się miarka.
Wściekły doktorek wziął spienioną córkę na bok i wyłożył jej całą litanię: o ciężkim stanie pacjentki, o zbyt późnym wezwaniu i o tym, że prawdopodobnie za chwilę trzeba będzie reanimować. Dla podkreślenia wagi swojej wypowiedzi, rzucił komendę w moją stronę:
- Proszę przygotować intubację..!
Jako, że w tym momencie, w drzwiach stanął zziajany kierowca, który po raz trzeci przyniósł coś z karetki, Tadzik spojrzał na niego groźnie i warknął:
- A ty, co tak stoisz?! Leć na górę po respirator!
- Po res... respirator?? - oczy kierowcy zrobiły się szerokie, a usta wygięły w smutną podkówkę. Odwrócił się na pięcie i pognał pod górę, po raz czwarty. Współczułem mu serdecznie, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że za moment, na moich plecach wyląduje spora część tego, co naznosił.

Nadeszła wreszcie ta chwila, kiedy zapakowaliśmy pacjentkę na nosze. Obok niej poukładaliśmy wszystkie nasze toboły, których już nie dało się ubrać na plecy. Wyglądaliśmy trochę jak wyprawa Amundsena na biegun... Tylko ktoś nam husky od sań podpitolił, więc Tadzik nie uznając sprzeciwu wpiął w zaprzęg rodzinę chorej.
Jeszcze tylko w wąskim korytarzu, ktoś przycisnął plączącego się pod nogami kotka i tak, żegnani żałosnym miauczeniem, wyruszyliśmy w noc.
Szedłem z przodu, przy lewym uchwycie noszy. Muszę przyznać, że w życiu nie miałem takich problemów z dźwiganiem. Buty ślizgały się na śniegu. Po kilku krokach palce prawej dłoni same otwierały się pod naporem ciężaru zgromadzonego na noszach. Próbowałem ratować sytuację lewą ręką, ale wtedy musiałbym iść bokiem do stoku. Po paru rozpaczliwych próbach i niebezpiecznych ślizgach, opracowałem najlepszą pozycję. Przesunąłem się nieco w przód i za plecami, mocno schwyciłem drążek oburącz. Słabą stroną tego rozwiązania był sam uchwyt, czyli tak zwana rączka noszy, która w tym ułożeniu umiejscowiła się dokładnie na wysokości i w bezpośrednim kontakcie ze środkiem mojej pupy.
I weź teraz człowieku spróbuj zwolnić tempo marszu...
Szedłem pod górkę głośno sapiąc i ciesząc się, że w tych ciemnościach inni tragarze nie widzą mojego małego "akceleratorka odtylcowego".

Jakim cudem dotarliśmy na górę? Nie wiem.
W karetce był już pełen komfort. Sapiąc wydawaliśmy sobie nawzajem polecenia, których nikt nie rozumiał, ale każdy wypełniał. Tylko pacjentka w pewnej chwili głośno i wyraźnie zakomunikowała, że leki zaczynają działać.
- Siku...
- Co tam..? - sapnął Tadzik
- Siku chcę...
- A to dobrze - ucieszył się - Śmiało można sikać na nosze!
Sądząc po "zapachu", który wypełnił karetkę, pacjentka polecenie lekarza spełniła z nawiązką.
Droga do szpitala ciągnęła się w nieskończoność, ale dzięki temu na izbę mogliśmy wjechać już na uspokojonych oddechach własnych.  Mimo wszelkich przeciwności losu, pogody i odległości do pokonania, udało nam się dowieźć kobitę w jednym, ciągle oddychającym "kawałku". Doktor z dumą poszedł zameldować o tym ordynatorowi OIOMu, a ja z największą radością delektowałem się małomiasteczkową, czystą atmosferą, jakże inną od zaduchu naszej karetki.

Po przekazaniu pacjentki, staliśmy przy ambulansie na szpitalnym podjeździe. Złe samopoczucie uszło gdzieś precz, popędzane pochwałą zadowolonego Tadzika.
- Dobra robota chłopcy! Już myślałem, że będziemy reanimować, ale nie... Dobra robota! - powtórzył raz jeszcze i pomasował się po plecach
- A wiecie..? - zwierzyłem się zespołowi -...tak się dzisiaj dziwnie czułem, ale już mi ta cała "chorość" przeszła. Teraz, to mnie już tylko normalnie, regularnie kręgosłup napier.ala.
- Mnie też - przytaknął łagodnie kierowca
- I mnie... - wyszczerzył się życzliwie Tadzik, klepiąc szofera w ramię - Chodź, pójdziemy na fajkę, a ty... - doktor uśmiechnął się do mnie jeszcze szerzej -...zmyj z noszy tą kupę... Bo nie palisz.

Koniec.

wtorek, 17 stycznia 2012

Chorość cz.1

Ostatnio dotarła do mnie informacja, że piszę zbyt długie posty. Niektórzy się muszą miesiąc zbierać, żeby przeczytać ;) No to teraz będę wstawiał seriale w odcinkach.

Część pierwsza.

Czasem tak bywa, że człowiek odczuwa "chorość". Niby nic konkretnego, żadnych klarownych objawów w sobie nie dostrzega, a jednak coś jest nie tak. Zmęczony, choć wcale się nie napracował. Rozdrażniony, choć nikt mu konkretnie na odcisk nie nadepnął. Tu go gryzie, tam uwiera. Za gorąco, to znów za zimno. Zjeść coś by chciał, a jak już zje, to żałuje, bo go muli... Jakiś koszmar.
Nie wiadomo jak i czym leczyć "chorość". Jedyny powszechnie znany fakt jest taki, że do człowieka będącego w tym stanie nie warto się zbliżać na odległość krótszą niż zasięg wzroku.

Wczoraj (czytaj: jakiś czas temu) dopadła mnie "chorość".
Jechałem do pracy na eskowy dyżur niczym na ścięcie. Kilometry ciągnęły się w nieskończoność, a ciężkie powieki z hukiem spadały w dół. Mijałem sennie wioskę za wioską, jednak moje małe miasteczko, cel podróży, jakby wcale nie chciało się zbliżać.
- Nie śpij! - strofowałem się w myślach, z niepokojem czując jak "chorość" rozlewa się po całym ciele.
Idealnie o 18.30 podjechałem pod budynek pogotowia i z niejakim zadowoleniem przywitałem komplet karetek równiutko zaparkowanych przy stacji.
- Wszyscy w domu, znaczy się spokój... - pomyślałem i z nadzieją rozpocząłem zaklinanie bóstw wszelakich, aby dzisiejszej nocy raczyły zesłać spokój na miasteczko, okoliczne wioski i wszystkich ich mieszkańców...
- ...gdyż "chorość" zła we mnie zagościła i nie mam melodii, włócząc się po nocy, realizować etosu ratownika-bohatera. Amen. - dokończyłem naprędce skonstruowaną modlitwę i powlokłem się w stronę dyżurki.
Niestety nadzieja na spokojny dyżur, niczym płomyk świecy zdmuchnięty wigilijnym pierdem naszego najgrubszego kierowcy, zajaśniała i zgasła, gdy tylko stanąłem przed tablicą z grafikiem lekarzy.
- Tadzik... (ten sam, z którym miałem swój pierwszy, pamiętny dyżur na tutejszej "esce") - przeczytałem ze zgrozą nazwisko doktora i zadrżałem. Powód tak gwałtownej reakcji moich zginaczy i prostowników był oczywisty.

Trzeba bowiem Czytelnikom wiedzieć, że doktor Tadzik (swoją drogą bardzo zdolny lekarz) pełni w naszej stacji rolę zbliżoną do marynarskiego Jonasza. Jego dyżur po prostu nie może być nudny i przespany.
Różnica między tymi dwoma tragicznymi postaciami polega na tym, że pechowy Tadzik zamiast spokojnie opuścić okręt i samemu utonąć w odmętach medycyny ratunkowej, zawsze postanawia pójść na dno z całym personelem karetki S. Na domiar złego, przed definitywnym zatonięciem, nakazuje ewakuację wszelkich sprzętów, jakie na pokładzie naszego okrętu się znajdują, a które tonącemu Tadzikowi są absolutnie NIEZBĘDNE do leczenia
- "...i nie ważne, że pacjent sam chodzi. Macie zabrać nosze i deskę ortopedyczną i koniec dyskusji!"
Oczywiście obowiązkiem "wyrzucania za burtę" tych sprzętów obarczony jest ratownik i kierowca, gdyż Tadzik tuż po opuszczeniu samobieżnej jednostki ratującej, stylowym kraulem pędzi do domu pacjenta, gdzie z lubością knuje chytre diagnozy. I kiedy wespół z kolegą dopływamy do przystani obładowani kilogramami sprzętu, już w progu wita nas tuzin rozpoznań różnicowych i trzy tuziny doktorskich poleceń.
Nie muszę również dodawać, że cały nasz balast, powiększony o pacjenta, należy ponownie załadować na okręt, gdy Tadzik już zarządzi alarmowe wynurzenie i obierze powrotny kurs na szpital.
Wszystko to sprawia, że ratownicy, mimo dużej sympatii, często sami mają ochotę Jonasza-Tadzika... utopić, albo przynajmniej zamknąć w kiblu na końcu korytarza i nie wypuszczać aż do rana.

- No to mam przekichane! - pomyślałem i zadrżałem ponownie. Wiedziałem, już że tej nocy przyjdzie mi utonąć. Pytanie tylko kiedy i jak daleko mamy do dna?
- Co się tak telepiesz przed tą tablicą? Zimno ci? - zapytała dyspozytorka Janina Grab-Jeden
- Zimno... - odburknęła moja "chorość" i na tym chciała zakończyć towarzyskie pogawędki z Janiną.
- Mam tu lekarstwo na twoją zimnicę... - powiedziała tajemniczo dyspozytorka i podała mi jeszcze ciepłą kartę wyjazdową.
- Pojedziesz, rozgrzejesz się... no? Leć po Tadzika.
- Silna duszność... - przeczytałem powód wezwania.
Była dziewiętnasta minut dziesięć.

Ciąg dalszy... (już jest, ale nie może być dłużyzny, więc jutro) ...nastąpi

niedziela, 15 stycznia 2012

Najstraszniejsza...

W sumie nie wiem, co mnie napadło, żeby to napisać...
Może otworzę kolejną zakładkę pod nazwą "Zdziwienia"?

* * *
Kiedy człowiek jedzie na szkolenie dla strażaków-ochotników, raczej nie spodziewa się fajerwerków zapału i gejzerów elokwencji (sorki dla wszystkich ambitniejszych panów z OSP).
"Kazali iść na jakiś durny kurs z ratowania tom poszedł..."
Najczęstszy obrazek, jaki widzę z perspektywy instruktora, to zamknięte na głucho strażackie buzie i wzrok utkwiony w suficie. Albo na odwrót - półotwarte gęby, zamknięte oczy i melodyjne chrapanie.
Kończąc poszczególne zajęcia nieśmiertelną formułką: "...czy macie może jakieś pytania?", spodziewam się ciszy lub najwyżej tekstu pt. "o której możemy iść do domu?"

Dziś było jak zwykle.
- Czy są jakieś pytania? - powoli zamykałem kursowy dzień.
Pożegnała mnie wymowna cisza.
- Tiaa... - pomyślałem zrezygnowany, a głośno realizowałem ostatni punkt programu
- Wobec tego szybciutko sobie podsumujemy temat... i sajonara.

Po chwili szczęśliwi strażacy opuścili salę. W pomieszczeniu pozostałem tylko ja i ledwie uchwytny zapach spalenizny z tysiąca pożarów. Pakowałem swoje graty, gdy wtem...
- Bardzo przepraszam... Ja mam jedno pytanie...
- Tak..? - wielce zdziwionym wzrokiem spojrzałem na strażacki wybryk przyrody, który wraca z własnej woli, w czasie wolnym, aby ZADAĆ PYTANIE! (szok).
- Pewnie zaraz zapyta, czy mam papierosa... - pomyślałem z rezerwą, ale na wszelki wypadek uśmiechnąłem się możliwie najbardziej zachęcająco.
- Bo ty... - rozpoczął lekko speszony moją pokrzywioną miną strażak - ...ty jeździsz w karetce...
- No tak. - odpowiedziałem i poziom zdziwienia wzrósł o jeszcze jeden level - Cóż za przenikliwość...
- ...i widzisz te wszystkie straszne rzeczy...
- O tak - potwierdziłem z mocą, a przed oczami stanęła mi siedziba lokalnego oddziału NFZ
- W takim razie powiedz, jaka według ciebie jest najstraszniejsza śmierć?
- ????? (łot'da'fak?!) Świrus, czy jaja sobie robi? - spojrzałem podejrzliwie, ale natrafiłem na wzrok spokojny i wyjątkowo skupiony. Zbaraniałem.
- Nie wiem... - odparłem oszołomiony pytaniem i pustką w głowie - Nie wiem... - powtarzałem w zakłopotaniu, szukając tej "dobrej" odpowiedzi.
- Chyba najgorsza jest ta długa i bolesna... Może jakiś nowotwór..? - wypaliłem wreszcie, by zagłuszyć tę dziwną ciszę.
- Aha... Dzięki... - odpowiedział spokojnie strażak, odwrócił się na pięcie i cichutko wyszedł.

Normalnie zdziwienie miesiąca.
Nie mam pojęcia czemu zadał właśnie takie pytanie. Filozoficzny dylemat? Niezdrowa żądza sensacji?
Ciekawe, czy usłyszał to, co chciał i czy usatysfakcjonowała go moja nieprzemyślana odpowiedź?
W każdym razie ja chętnie bym ją teraz zmienił. Tak mi się nagle pomyślało, że chyba najgorszy koniec, to ten zanurzony w kompletnej samotności i żalu...
...ale co ja mogę o tym wiedzieć?

Tak, siak, czy owak... W ramach walki z samotnością, chodźmy się do kogoś przytulić. Może być ratownik... albo strażak ;)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Bums!

Jasno oświetlone pomieszczenie, dywan i biurko z rzędem mikrofonów na blacie.
Jakaś postać w zielonym mundurze przesuwa się poza krawędź kadru.
Suchy trzask zamka krótkiej broni, chwila ciszy... bums!

- On się zastrzelił...

Do sali  śpiesznie wchodzą inne postaci. Byle szybciej złapać kamerę, aparat i wepchnąć w kadr sylwetkę leżącego prokuratora.

- Ratować? Po co..? Takie się lepiej sprzeda...

Media kształtują postawy społeczeństwa... coraz "ciekawszy" ten kształt nam się rysuje :(