sobota, 25 lutego 2012

Co wolno wojewodzie... (cz.2)

Uśmiech pierwszy: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!
...czyli Niech nie tyka etyka sumienia ratownika. (cz.2)

Poprzednia część TUTAJ

Jak to możliwe, że ratownik medyczny Antoni Oberek wpadł w tarapaty prawidłowo wykonując swoje obowiązki? I cóż to za tajemniczy dokument dzierżył w dłoniach pan prokurator?

Wyjaśnienie całej historii tkwi w Ustawie o Państwowym Ratownictwie Medycznym (PRM), choć powód całego zamieszania wcale nie jest oczywisty, podobnie jak jego końcowe efekty. Zacznijmy od początku.
Po pierwsze:
Antoni Oberek kończąc z wyróżnieniem edukację w szkole medycznej, uzyskał tytuł Ratownika Medycznego. Przez trzy lata uczył się jak udzielić fachowej pomocy osobom w stanie zagrożenia życia. Takie specjalistyczne know-how, gdzie nacisnąć i co przytrzymać, aby to życie z człowieka szybko nie ulatywało. Ten swoisty zestaw działań, w Ustawie o PRM otrzymał nazwę:  medyczne czynności ratunkowe, a ich pełny spis zawarto w specjalnym Rozporządzeniu.
Po drugie:
Uzyskane w szkole kwalifikacje potwierdzał dyplom, który Antek z dumą i zadowoleniem odebrał z rąk pana dziekana. Tym samym nasz dramatyczny bohater dołączył do grona personelu medycznego, jednak jak się zaraz przekonamy, jego przynależność do szacownej "elity białych fartuszków", nie jest całkowita.
Po trzecie:
Kiedy szczęśliwy Antoś został zatrudniony w lokalnej stacji pogotowia ratunkowego, stał się pracownikiem jednostki systemu Państwowe Ratownictwo Medyczne. Można by uznać, że od tego momentu został ratownikiem pełną gębą.
Niestety, wielką gębę Antoniego ciężko wykarmić z jednej ratowniczej pensji. Tym bardziej chętnie nasz Oberek przyjął propozycję dorywczej pracy na basenie. Jednak basen jednostką systemu PRM nie jest*.

Jakie to ma znaczenie dla sprawy? Ogromne i wręcz przełomowe.
Otóż ustawa o PRM łączy nasze "po pierwsze" z "po trzecie" w nierozerwalną całość. Oznacza to, że medyczne czynności ratunkowe wolno Antosiowi wykonywać wyłącznie w jednostkach systemu PRM**.
Tym samym zapis ten magicznie sprawia, że kiedy Oberek w systemowej karetce wentyluje pacjenta workiem "ambu" i podaje mu tlen - jest kompetentnym, dobrym ratownikiem, natomiast jeśli te same czynności wykona poza pracą w pogotowiu  - staje się... przestępcą?
I o tym właśnie informowało pismo, które przyniósł prokurator.
* * *
Zostawmy na chwilę samego Oberka, a zastanówmy się, co jego przypadek oznacza dla nas.

Drogi Ratowniku Medyczny (tak, kobiety też się liczą):
1. Czy podejmowałeś kiedykolwiek zatrudnienie na koloniach i obozach, imprezach sportowych, rekreacyjnych lub kulturalno-oświatowych w charakterze "zabezpieczenia medycznego"? Czy w czasie tej pracy podałeś komuś leki z listy dostępnych w Rozporządzeniu? - oj ZŁO!
2. Czy pracując w tzw. transporcie sanitarnym, podałeś pacjentowi tlen lub wykonałeś dowolny rodzaj iniekcji? ZŁO!
3. Czy zastępując koleżankę pielęgniarkę w gabinecie zabiegowym, dokonałeś pomiaru glikemii lub pobrania krwi do badań laboratoryjnych? ZŁO!
4. Czy zdarzyło Ci się, w czasie wolnym od pracy, udzielać pomocy nieprzytomnemu? Wsadziłeś mu najprostszą rurkę ustno-gardłową do buziaka? ZŁO, ZŁO, ZŁO!
Wyobraź sobie, że:
- Widzisz jak na ulicy strażacy OSP reanimują poszkodowanego w wypadku. Używają zestawu R-1, tlenu, worka "ambu". Im wolno, a Ty, ratownik medyczny, możesz najwyżej pouciskać klatkę piersiową i zrobić usta-usta. Bo wg prawa jesteś "laikiem z odzysku" na urlopie.
- Jesteś instruktorem ratownictwa medycznego kilku międzynarodowych organizacji. Szkolisz ratowników medycznych, pielęgniarki i lekarzy na certyfikowanych kursach. Chciałbyś przeszkolić tych strażaków z poprzedniego akapitu, żeby wiedzieli co i jak powtykać w tym zestawie i jak lepiej ratować poszkodowanych. Chciałbyś? Nic z tego, bo jakiś urzędnik wytknie ci, że nie pracowałeś przez trzy lata w jednostce systemu a Twoje doświadczenie jest zbyt małe.
- Ratujesz głęboko oparzone dziecko sąsiada. Wezwałeś już karetkę i czekasz, ale dzieciak wpada we wstrząs. Chciałbyś go przygotować do szybkiego przejęcia przez zespół pogotowia, chciałbyś mu zabezpieczyć dostęp do żyły, póki jeszcze są gdziekolwiek widoczne... Rączki Cię swędzą? Lepiej o tym zapomnij, bo możesz podzielić los Oberka.
I tak można długo wymieniać... A podsumowanie jest bardzo krótkie i bardzo smutne.
Otóż Droga Koleżanko, Drogi Kolego, poza systemem Państwowe Ratownictwo Medyczne nie masz praktycznie żadnych możliwości podjęcia zatrudnienia w zawodzie wyuczonym i jesteś NIKIM.
Tego problemu nie mają inne medyczne grupy zawodowe. Lekarze mogą leczyć w karetkach, przychodniach, gabinetach prywatnych. Pielęgniarki sprawują opiekę nad pacjentami w szpitalach, w domach prywatnych itp. Wszędzie tam wykonują praktycznie te same działania, tylko inaczej nazwane w ICH ustawach, przepisach i prawach wykonywania zawodu.
Dlaczego więc my tak nie możemy?
Spiskowa teoria dziejów głosi, że podczas tworzenia Ustawy o PRM ktoś często zakradał się do wagi pani Temidy i mocno jej tam ciężarków nawtykał... w efekcie czego teraz ratowników medycznych za buzię trzyma system. On to sprawia, że poza pogotowiem i szpitalnym oddziałem ratunkowym nie ma dla nas miejsca. On też prawnie związuje nam ręce w sytuacjach wymagających wdrożenia działań, do których byliśmy przygotowywani przez cały okres nauki.
Dopiero teraz wyraźnie widać, kto stanowi ekipę "wojewodów", a kto jest zwykłym systemowym smrodem. Widać też, że mimo wykonywania zawodu z grupy medycznych, ratownicy nie współtworzą "elity białych fartuchów". Co najwyżej stoją z boku i (czasami) ładnie wyglądają.

Oczywiście można literalne traktowanie zapisów ustawy uznać za (wybaczcie porównanie) prawną masturbację i zbagatelizować, ale... innych regulacji nie ma. W opinii wielu osób Ustawa o PRM jest tworem niedoskonałym. Stwarza możliwość wielokrotnej interpretacji zapisów w niej zawartych, a to dla nas – ratowników medycznych nie jest ani bezpieczne, ani pomocne w pracy. Niejasne przepisy stanowią wodę na młyn dla chorobliwie ambitnych prawników, którzy tylko czekają aż coś spartolimy.
Można też w akcie buntu lub rozpaczy zamknąć oczy i niczym kamikaze rzucić się w wir zaawansowanego ratowania bliźnich mimo wszystko. Mam kolegów - ratowników, którzy w bagażnikach prywatnych aut wożą zestawy do intubacji i ampularia pełne leków (nie powiem, bo i ja wożę ampuły, ale w celu samoleczenia kaca :) Można, to wszystko zrobić. Fachowo i szybko uratować komuś życie, a potem odebrać podziękowania i aplauz społeczeństwa. Ale zawsze istnieje również ten drugi wariant, pesymistyczny. Mimo starań, nie udało się... a po tragedii ludzkie reakcje są nieobliczalne.
Boleśnie przekonał się o tym Antoni Oberek i pewnie jeszcze "paru" innych. Dlatego w wielu placówkach i jednostkach pozasystemowych funkcjonuje słynne powiedzenie:
JEST DOBRZE, PÓKI JEST DOBRZE...
Dokąd grzecznie pracujesz i robisz wszystko jak należy, przymkniemy oczy na przepisy, ale jak powinie ci się noga... zero litości. Oddział prawników, prokuratura, komisje błędów medycznych. Mała kosteczka po tobie nie zostanie.
* * *
Ratownik Medyczny Antoś Oberek sobie tylko znanym sposobem wyratował się od poniesienia poważnych konsekwencji prawnych (czytaj: podmiot liryczny Cre(w)master nie ma pojęcia jakiej magii użył Oberek, aby go nie udupili). Co jednak przy tym przeżył i ile nerwów to wszystko kosztowało, nietrudno sobie wyobrazić. Przykre doświadczenia sprawiły, że Antek ma dość podejmowania jakiejkolwiek pracy poza systemem PRM, a sytuacje wymuszające udzielenie doraźnej pomocy wzbudzają w nim zrozumiały lęk i niechęć.
A przecież:
- Oczekiwania społeczne względem medycznie wykształconych są wyższe... - powiedział Wysoki Sąd podczas jakiejś tam rozprawy o nieudzielenie pomocy.
- Społeczeństwo liczy na waszą profesjonalną pomoc, nawet poza godzinami pracy...
- I bardzo dobrze, że liczy, proszę Wysokiego Sądu. Ja tej pomocy nie odmówię, ale z chwilą gdy mój jaskrawy, służbowy uniform znika w szafce, prawnie tracę zaawansowaną moc superbohatera... Od tej pory pierwsza pomoc i ani kroku dalej!

PS.
O wybranych problemach statusu prawnego ratowników medycznych można "króciutko" poczytać tutaj. Polecam.


------------------------
* Jednostkami systemu są:
1) szpitalne oddziały ratunkowe,
2) zespoły ratownictwa medycznego, w tym lotnicze zespoły ratownictwa medycznego
- zwane dalej "jednostkami systemu", na których świadczenia z dysponentami jednostek zawarto umowy o udzielanie świadczeń opieki zdrowotnej oraz umowy na wykonywanie medycznych czynności ratunkowych.

** medyczne czynności ratunkowe - świadczenia opieki zdrowotnej w rozumieniu przepisów o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych, udzielane przez jednostkę systemu, o której mowa w art. 32 ust. 1 pkt 2, w warunkach pozaszpitalnych, w celu ratowania osoby w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego;

piątek, 24 lutego 2012

Co wolno wojewodzie... (cz.1)

Nowy dział (zakładka), więc słowo wstępne się należy :)
------------
Kiedy patrzę na rodzime zapisy ustaw i regulacji prawnych, to już wiem, czemu Temida ma opaskę na oczach.
Wcisnęli bidulce mieczyk do ręki (że niby taka groźna), dali wagę do drugiej (że niby odważna), przejściowo oślepili i kazali stać. Niech naród widzi, że sprawiedliwość musi być ...po naszej stronie.
A że tam od czasu do czasu jakiś "przedsiębiorczy i prawy" podejdzie cichutko na paluszkach i wsunie ciężarek na tę "właściwą" stronę wagi, to cóż..? Machanie mieczem na oślep, nawet Temidzie słabo wychodzi, więc większości zwinnych udaje się umknąć przed tnącym powietrze ostrzem.
I tak stoi sobie pani Sprawiedliwa. Wagę dzierży, milczy i tylko z rzadka mieczyk uniesie, ale nie żeby kogoś z elity chlasnąć. Broń Boże! Ot tak, z nudów, końcem oręża rąbek opaski odchyla, patrzy jednym oczkiem na (dziwny jest ten) świat i usta w uśmiechu politowania składa. A zaraz potem musi szybciutko oczy zamykać, bo znów ktoś się cichcem do wagi skrada.

Też najchętniej bym spuścił na głucho powieki, wsadził sobie durne przepisy głęboko w rectum intestinum i zrobił vacatio legis, ale w zawodzie ratownika medycznego ignorantia iuris nocet (nieznajomość prawa szkodzi). Pracujesz, ratujesz i nagle łap... prokurator za jedną rączkę, łap...sędzia za drugą.
Rozciągną cię jak barana przed grillowaniem, a rodzina chorego, media i społeczeństwo z miłą chęcią będą energicznie i naprzemiennie wsadzać swoją membrum inferior w twoje, wspominane już rectum. Czyli mówiąc językiem naszych wieszczów: nakopią ci do d...

Zebrało się w mej głowie trochę niewygodnych prawnie tematów i cisną jakoś tak od środka. Uformować w zdania i wypuścić bym je chciał, ale uprzedzam, że to ani śmieszne ani pogodnie nie będzie.
Jednak ujście w blogosferę muszę stworzyć, bo przewlekłe powstrzymywanie się od wypowiedzi grozi wodogłowiem lub gwałtowną eksplozją czachy, a tego byśmy nie chcieli :)
Niniejszym:  
Kruczki, wątpliwości oraz prawne dramaty, ilustrowane smutnymi historiami naszych kolegów i koleżanek po fachu, w zakładce 
"Krzywy uśmiech Temidy" 
ujmuję i dział ten poniższym wpisem pragnę zainaugurować!
Jednocześnie dedykuję go wszystkim:
Medykom - coby uważali na siebie i głupot w pracy nie robili.
Prawnikom (jeśli jakikolwiek tu zawita) - coby ewentualnie odpowiedzieli na moje (nasze) wątpliwości
Społeczeństwu (niechaj zdrowe zawsze będzie) - coby zobaczyli, że my też nie mamy łatwo, a nasz medyczno-prawny świat jest zdrowo PORĄBANY.
-------------------

Uśmiech pierwszy: Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie!
...czyli Niech nie tyka etyka sumienia ratownika. (cz.1)

wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest... hm... przypadkowe.

* * *
Ratownik medyczny Antoni Oberek podskoczył radośnie na wieść o tym, że złapał dodatkową fuszkę na mieście.
- Zawsze to jakiś grosz wpadnie, a robota lekka, całkowicie legalna... - pomyślał zadowolony - ...no i pełno roznegliżowanych lasek! - dokończył i rozmarzył się z błogim uśmiechem na twarzy.
Przyczyną tego zadowolenia była pozytywna decyzja właścicieli miejscowego aquaparku, którzy w trosce o wysokie, zachodnie standardy, postanowili zatrudnić na pływalni ratownika medycznego.
Do przyszłych zadań Oberka oczywiście nie należało wyławianie nieszczęśników z wody. Od tego byli ratownicy wodni, notabene o których muskulaturę i powodzenie Antoś był notorycznie zazdrosny. Jego działką miały być wszelkie zranione nózie, zasłabnięcia i inne stany, o jakich "mięśniaki z WOPR" nie miały zielonego pojęcia.
Cóż jednak może się złego stać na nowoczesnym, wypasionym obiekcie wodno-rekreacyjnym? Nic! Dlatego Antoni najczęściej swoje dyżury spędzał w zamkniętej na głucho klitce ratowników. Z dala od wody... i kąpiących się lasek, gdzie jedyną rozrywką była gazeta lub sen o Słonecznym Patrolu.
I tak płynęły lekkie dyżury i równie lekkie pieniążki, aż któregoś dnia...
- Wstawaj Antek! Ku.wa wstawaj i leć!
W rozespanych oczach Oberka z wolna pojawiał się ostry obraz, aż w końcu piękna Pamela ewoluowała w szarpiącego ramię mięśniaka z gwizdkiem na szyi.
- Leć na duży basen, do ku.wy nędzy! - wrzasnął wopr i wyrwał go z dyżurki razem z plastikowym stoliczkiem i krzesłem.
Pobiegli. Tuż przy niecce basenu zebrało się kilkanaście mokrych i przerażonych osób. Na chropowatych płytkach leżała młoda dziewczyna. Jej skóra wydała się Antkowi znajomo przezroczysta, a najgorsze obawy potwierdził ratownik WOPR.
- Chyba nie oddycha! Leżała na dnie... nikt nie wie jak długo!
- Ja to pier.olę! Zatrzymana jest! - pomyślał medyk sprawdzając ABC
Dziesięć sekund później, pod Antkową komendą trwała reanimacja. Wopry na zmianę prowadziły uciskanie mostka, a Oberek zajął się drożnością dróg oddechowych i wentylacją. Chwilę później ktoś przyniósł zestaw z tlenem, ktoś podał mu worek z maską, powszechnie zwany ambu.
Choć na twarzach ratowników malował się strach, to walczyli dzielnie, aż do przyjazdu karetki. Zespół ambulansu przejął resuscytację, ale z każdym upływającym kwadransem, coraz bardziej jasne stawało się, że ich również czeka niepowodzenie. W końcu po bez mała dwóch godzinach poddali się. Akcję przerwano, a lekarz stwierdził zgon.

Jednak rodzina zmarłej dziewczyny nie zamierzała składać broni.
- Posadzimy wszystkich śmierdzieli, winnych śmierci naszej córki!!
Obietnicę spełniali metodycznie i skutecznie. Na pierwszy ogień poszli ratownicy WOPR i zarządca obiektu, a parę tygodni później, u drzwi Antoniego Oberka stanął prokurator.
- Kto pana zatrudniał i jaki był zakres pana obowiązków?
- Na podstawie jakich przepisów używał pan urządzenia o nazwie resuscytator samorozprężający (worek ambu)?
- Kto i kiedy zlecił podaż tlenu? Na jakiej podstawie?
- Czy posiada pan dokument potwierdzający przeszkolenie BHP w zakresie stosowania na basenie butli tlenowej wraz z reduktorem?
Ostre pytania sypały się na Antka niczym grad. Był bardzo zdziwiony całą sytuacją, bo przecież w najlepszej wierze podjął czynności w celu ratowania ludzkiego życia, a jako ratownik medyczny miał uprawnienia do wdrożenia tlenoterapii czynnej i wielu innych działań zwanych medycznymi czynnościami ratunkowymi.
Jednak w dłoniach posępnego prokuratora spoczywała interpretacja prawna, która ostatecznie narobiła Antkowi wielu kłopotów.
Jak to możliwe, że polskie sądownictwo wzięło Oberka do ostrego tanga i kto w tej sprawie jest wojewodą, a kto ordynarnym smrodem? O tym już niebawem.

C.D.N.

Część druga TUTAJ

wtorek, 21 lutego 2012

Do wyższych celów

Czasem bywa tak, że przeciętny ratownik medyczny (czyli na przykład ja), pełniąc regularny dyżur w zespole wyjazdowym S, nabiera bardzo brzydkich przekonań. Otóż wydaje mu się, że w swej boskiej pracy stworzony jest do wyższych celów.
- Wyjazd do przysłowiowej sraczki? Absolutnie odpada! Do pobicia? Phi... Toż to podstawowe zespoły załatwiają!
Nawet na ordynarny wypadek komunikacyjny pan "wyższy cel" nie spojrzy, bo przecież ważniejsze i ambitniejsze rzeczy czekają na załogę "es".
- Jakaś epicka reanimacja... Proszę bardzo. No ostatecznie ostry zawał. Do tego się ewentualnie możemy ruszyć, a cała reszta należy do "pavulansów"...

I tak właśnie chora ideologia osiąga niebezpieczny wymiar lenistwo-zarozumialstwa. Zaczyna się wybrzydzanie i przebieranie jak w sklepie z odzieżą na wagę. To weźmiemy, tego nie weźmiemy...
Na szczęście sprytne społeczeństwo małego miasteczka stoi na straży wysokiego morale naszych medyków i szybko potrafi zawrócić ich ze złej drogi. Co by im się w d.pie nie poprzewracało, bo ratownik z poprzewracaną d.pą nie może usiedzieć na dyżurze, a tym samym niezdolny jest do służby narodowi.
* * *
Pełniłem spokojny dyżur na "esce". Biedne zespoły podstawowe śmigały tam i z powrotem znacząc w śniegu trasy swych nerwowych przejazdów, a my - załoga eS, gnuśnieliśmy w cieple i zaciszu stacji.
Na dyspozytorskim pulpicie, po raz nie wiadomo który, rozdzwonił się telefon.
- Stacja pogotowia ratunkowego, słucham. - Janina Grab-Jeden z właściwą sobie energią przystąpiła do zbierania wywiadu, a ja przypędziłem posłuchać, co to za wyjazd się szykuje.
- Stłuczenie biodra w domu. I nic więcej? - upewniała się dyspozytorka - A chora jest przytomna? To dobrze. Chodzić może? Nie..? W takim razie ja przyjmuję zgłoszenie, ale na karetkę trzeba poczekać, bo wszystkie zespoły podstawowe mam aktualnie zadysponowane. Trudno powiedzieć jak długo to potrwa... kilkadziesiąt minut... No chyba, że... - nagle poczułem na sobie błędny wzrok Janiny.
- ...no chyba, że wyślę wam...
- O nie..! - pomyślałem z oburzeniem a moja twarz wyraziła najwyższy niesmak - My do stłuczenia?
Widać obecny w dyspozytorni doktor Piżmak był podobnego zdania, gdyż w tym samym momencie zaczął gwałtownie wymachiwać rękami i stroić do dyspozytorki zniechęcające miny.
- Nie, nie, nie... - zdawał się bezgłośnie powtarzać.
- Jak tylko wróci mi któraś karetka podstawowa, to natychmiast wyślę do państwa. - Janina Grab-Jeden ugięła się pod naszą niemą presją i zakończyła rozmowę.
- No pani Jasiu... - Piżmak z wyrzutem wyszczerzył zęby i ubrał w słowa poprzednią pantomimę - Eska miałaby jechać do takiej pierdoły? Jeszcze trochę a lekarz będzie jechał robić okłady z kwaśnej wody...
- Albo z kapusty... kiszonej... - dodałem z uśmiechem i spojrzałem na lekarza, ale ten zupełnie nie docenił mojego wysublimowanego żartu. Poszedł sobie burcząc coś pod nochalem.
Dziesięć minut później telefon zadzwonił ponownie.
- Ja pamiętam o tym stłuczeniu, ale nadal nie mam wolnej karetki podstawowej - dyspozytorka dzielnie stawiała opór, lecz musiała skapitulować w obliczu konsultacji społecznych. Bo, że takowe konsultacje nastąpiły, nie było żadnych wątpliwości. Jakaś "medyczna dobra dusza" musiała szepnąć rodzince wzywających kilka słów podpowiedzi.
- ...że co? - dopytywała się Janina - ...teraz są drgawki i utrata przytomności? W takim razie natychmiast wysyłam zespół z lekarzem.
- No chciałam dobrze... - rzekła podając mi wydrukowaną kartę wyjazdową - ...ale na utratę przytomności nie ma mocnych. Musicie jechać.
Piżmakowi ręce opadły niczym po końskiej dawce najlepszego zwiota. Tak się biedaczek oburzył na ludzką niegodziwość, że przez calutkie dwadzieścia minut drogi, nie odezwał się do nas ani jednym słówkiem. Pognał przez śniegi do chatki na wzgórzu, podczas gdy ja tradycyjnie walczyłem z plecakiem, defibrylatorem, tlenem i papierami.
A w domku na kurzej łapce, czekała na nas starsza pani. Rumiana, uśmiechnięta i przytomna jak umysł po porannej kupie.
Wianuszek krewnych otaczał łoże na którym siedziała seniorka. Każdy coś babci życzył na drogę, każdy zakładał coraz to więcej garderoby na i tak spore już plecy pacjentki.
- Słodki Jezusku, jeszcze ze dwa kożuchy jej narzucą i nie dźwigniemy... - pomyślałem z przestrachem i spojrzałem na doktora. Jednak Piżmak najwyraźniej nadal nie otrząsnął się z bezmiaru ludzkiego oszustwa. Siedział za stołem, memlał w ustach skuwkę od długopisu i usiłował wypełnić papiery.
Nadszedł czas, by wziąć sprawy we własne ręce...
- A pani ponoć miała być nieprzytomna..? - spojrzałem pytająco na rodzinę chorej. Musiałem mieć przy tym grozę wymalowaną na twarzy, bo połowa krewnych odstąpiła od posłania.
- I drgawki jakieś niby zgłaszaliście..? - po tych słowach miałem już zupełnie swobodny dostęp do tapczanu.
Najbardziej odważny przedstawiciel rodziny przemówił nieśmiało spod ściany.
- Panie, ona dzisiaj cały dzień jakaś taka nieprzytomna... A te drgawki, to zimnica musi była...
- Jasne... - pomyślałem ze złośliwą ironią - ...już nie kłam chłopie, bo ci się tak z uszu dymi, że zaraz chałupę podpalisz.
Pod pozorem mierzenia ciśnienia udało mi się zredukować na chorej warstwy odzieży do czterech. Konieczność wkłucia wenflonu sprawiła, że kolejne parę kilo ciuchów spadło na podłogę. Wreszcie, wespół z kierowcą, dźwignęliśmy "stłuczoną" babcię na noszach i miętosząc nogami śnieg, rozpoczęliśmy powolny marsz w dół stoku. Nasze sapania i postękiwanie wyrażały ogrom oburzenia i skargę na takie traktowanie. Nas, bohaterów do wyższych celów.
W drodze do karetki pacjentka poczuła chyba coś na kształt skruchy, bo spoza piętnastu szali oraz chustek wysepleniła:
- Bożesz mój, pewnie ja ciężka jestem... Panowie się tak męczą...
Owiany zimową bryzą Piżmak odzyskał już sprawność komunikacji interpersonalnej zwaną potocznie "językiem w gębie". Krocząc lekko obok noszy wyraził swą pełną solidarność z załogą:
- Niech się pani nie przejmuje. Młode chłopaki są, mogą dźwigać.
Na potwierdzenie tych słów strzelił nam jeszcze na nosze swoją teczkę z papierami i stetoskopem. Gdzie on tych młodych chłopaków widział? Ja nie wiem.
Lekarska wiara w nasze możliwości sprawiła, że lecieliśmy z chorą po stoku jak na skrzydłach, a świadomość wyższych celów i poczucie "eskowej" misji urosło do niebotycznych wręcz rozmiarów.
Najwyraźniej misja i cele doktora Piżmaka były jeszcze wyższe od naszych, gdyż przez całą drogę w dół nawet nie dotknął noszy. To dopiero powołanie.
* * *
Po powrocie do stacji, doktor swe ciężkie, spracowane kroki skierował wprost ku Janinie. W żołnierskich słowach przypomniał jej o szczytnej idei wyjazdów zespołu specjalistycznego, a całe expose zakończył malowniczym przymknięciem drzwi, zwanym w lokalnym języku pier.olnięciem.
Zrobiło się "letko" nieprzyjemnie. Janina próbowała nawet coś chlipnąć pod nosem, ale znów czujne społeczeństwo miasteczka wykazało się inicjatywą w dziele nawracania medyków ze złej drogi.
Zadzwonił kolejny telefon i...
"Nieprzytomny, leży w kałuży krwi" - takiej treści zgłoszenie podała nam dyspozytorka, a jej pełne żalu oczęta zdawały się pytać: Teraz wystarczająco dobry wyjazd dla was?
- O! I to jest coś dla "eski"! - wykrzyknął raźno doktorek i pomknął do karetki...
A potem wku.wiony jak sto pięćdziesiąt, przez niemal dwie godziny szukał na powiatowych dróżkach tego nieprzytomnego w kałuży krwi. Niestety do dziś nie wiadomo, czy ów "nieprzytomny" postanowił się samodzielnie ewakuować z miejsca zdarzenia, zacierając po sobie wszelkie ślady zbrodni, z kałużą krwi na czele, czy też całe zgłoszenie było sprytną mistyfikacją obliczoną na udręczenie biednej załogi karetki S. Dość powiedzieć, że kolejny powrót do stacji nie należał do najweselszych. W ambulansie wszyscy milczeli, ale każdy, gdzieś w głębi ducha, żalił się na niesprawiedliwość i brak społecznego zrozumienia naszej niezwykle specjalistycznej roli oraz istoty słów "reanimacja", "ratownik medyczny", "lekarz systemu". Normalnie chamstwo i drobnomieszczaństwo.
* * *
W ciągu całego dnia było jeszcze parę podobnych wyjazdów, których sens umykał nam w otchłani słowa "paranoja". Żaden z nich niewart jest wspomnienia, bo żaden nie spełniał boskich kryteriów interwencji zespołu specjalistycznego.
Zniechęceni i obrażeni na cały tak nierozumny świat, trwaliśmy w trudnej służbie.

Jednak każdy, nawet najcięższy dyżur kiedyś się kończy i nadchodzi taka godzina, gdy zaczynamy się nieśmiało zastanawiać: Czy to już można iść sprzątać karetkę?
Oczywiście nikt nie śmie głośno wypowiadać tej kwestii, bo złośliwy los ma wyostrzony słuch i zawsze w ostatniej chwili podrzuci jakiś wyjazd. Istnieje nawet specjalne prawo Murphiego mówiące o tym, iż: "Kiedy wezwanie przychodzi dwie minuty przed zmianą, twój zmiennik będzie mijał cię w odległości 1 bloku od stacji. Będzie się śmiał i kiwał ci ręką."
Tak było i teraz.
- Eska wyjazd do bólu w klatce piersiowej.
- No i się zesrało! -Strzeliłem mopem o podłogę i zerknąłem na zegarek. Była osiemnasta pięćdziesiąt.
Piżmak wsiadając do karetki próbował pocieszać załogę.
- Pewnie znów jakaś pierdoła. To blisko jest. Raz dwa załatwimy i do domku.
No i po co on to mówił głośno?
Na miejscu zastaliśmy "piękny" rozległy zawał serca z głębokim wstrząsem. Pacjent był bardzo kiepski. Wreszcie prawdziwa robota dla eski, toteż zwijaliśmy się jak w ukropie. W powietrzu "fruwały" ampułki, strzykawki, elektrody i tysiąc innych gadżetów. Do szpitala wojewódzkiego poszła teletransmisja z zapisu ekg, a chwilę później mieliśmy odpowiedź: "Wieźcie do nas".
Co było robić? Ruszyliśmy w drogę do dużego miasta.
Mam wrażenie, że nikt z nas wtedy nie pomyślał o złośliwej konieczności pozostania na dyżurze. Mieliśmy zbyt dużo pracy, aby dumać o bzdurach. Nawet doktor Piżmak ani stęknął.
Bardzo chcieliśmy dowieźć pacjenta żywego i udało nam się ten "wyższy cel" osiągnąć dosłownie w ostatniej chwili.  Łatwo nie było, bo mimo naszych usilnych działań, stan chorego dynamicznie się pogarszał. Do szpitala wjechał już nieprzytomny. Przeżył...
No nie powiem, satysfakcja jest :)

A potem to już tylko dłuższy powrót do małego miasteczka. Sprzątanie karetki, której wnętrze wyglądało jak po przejściu tsunami. Jeszcze uzupełnić leki, sprzęt, wypisać tonę papierów i zamknąć dokumentację z całego dnia. W domu byłem o 22.30. Ot boska praca w zespole eS.
* * *
Tak to zazwyczaj bywa, że osiąganie wyższych celów zajmuje nam niestety znacznie więcej czasu i energii. Wszak im wyżej szczyt, tym więcej się trzeba nałazić...
...ale za to potem jakże wysoko można trzymać dumną i spracowaną d.pę! :)