piątek, 19 sierpnia 2011

Eska jak matka chrzestna

Oj przechrzciło mnie dzisiaj w robocie i to solidnie.
Pierwszy dyżur na "eSce" w tej Stacji Pogotowia i od razu takie coś... 
...ale zacznijmy od początku.
* * *
Jak najprościej narobić sobie kłopotów na dyżurze?
- Włączyć myślenie życzeniowe.

Podczas wszystkich dyżurów, które dotąd odbyłem w
/baczność/Najprawdziwszej Stacji Pogotowia/spocznij/, karetka Specjalistyczna, popularnie zwana "eską", wyjechała do akcji łącznie może z pięć razy. Dosłownie pięć.
Widać zdrowa społeczność miasteczka opanowała do perfekcji sztukę migania się od lokalnego szpitala i w związku z tym dyżury zespołu S upływały zazwyczaj pod znakiem kompletnej sielanki.
Kiedy początkiem miesiąca zobaczyłem, że cały sierpień mam pracować na esce, rozpocząłem zbieranie książek, filmów i innych materiałów umilających pobyt na dyżurze. Atmosfera lenistwa i rozprężenia udzieliła mi się zanim jeszcze dotarłem na swój pierwszy eskowy dyżur.
- Jutro mam „robotę” na Specjalistycznej, to mogę zarwać nockę - myślałem przeciągając wieczór do czwartej nad ranem - Wyśpię się w pracy, całe dwanaście godzin…
Tak się właśnie włącza opcję myślenia życzeniowego. Pstryk i już.
Niestety, podczas gdy myślenie życzeniowe ustawione jest w pozycji "ON", czujność i skupienie automatycznie przełączają się w pozycję "OFF".

Dyżur rozpoczął się pięknym słońcem, które wypłynęło ponad budynek stacji. Wybiła godzina siódma, minut piętnaście, gdy zakończyłem inspekcję sprzętu. Pomny starych przebojów z workiem ambu, pierwsze kroki skierowałem ku temu właśnie urządzeniu.
- To działa, to również i to… - W każdej rubryce postawiłem zgrabne „ptaszki”.
- Hmm… to co teraz? Może by tak się rozejrzeć po szafkach?
Karetka, w której miałem "pracować", różniła się od znanych mi ambulansów podstawowych. Była większa, a co za tym idzie, przedział medyczny krył wiele tajemnic pozamykanych w stu tysiącach szaf, szafek i szafeczek.
- Eee... Będzie spokój dzisiaj... 
Bez przekonania pozaglądałem do paru schowków, zerknąłem do plecaka i na tym zakończyłem zwiedzanie.
- Kierunek wyro - ustawiłem wewnętrzną nawigację biologiczną i trzasnąłem drzwiami karetki.
- Nie zamykaj! - usłyszałem wołanie kierowcy - Jedziemy!
- Jak to jedziemy? Przecież to eska jest... - głośno wyraziłem swoje zdziwienie - A do czego ten wyjazd?
Doktor, sadowiąc się na fotelu, podał mi przez okienko kartę zlecenia: "Ból w klatce piersiowej. Wzywa lekarz z przychodni."
- Pewnie chcą się pacjenta pozbyć z ośrodka... - doleciał do mnie komentarz z szoferki - ...ale mus to mus.
- No dobra, machniemy sobie wycieczkę na wieś, ale zaraz potem ma być spokój i spanie... - pomyślałem i przymknąłem oczy.
Ledwie je przymknąłem już musiałem otwierać... i to szeroko. Eskowy kierowca okazał się prawdziwym demonem prędkości i driftu.
- No i po co ta szarża? - myślałem lekko zbulwersowany trzymając się mocno szafek, gdyż sam pas nie wystarczał do utrzymania pozycji w fotelu.
Dojechaliśmy... Jakimś cudem w jednym kawałku.
- Doktorze... - wsadziłem głowę w okienko - Co zabieramy ze sobą?
Nie znając lekarza wolałem spytać o preferencje. Wielu pracuje "po swojemu" i nie należy im tych koncepcji rujnować.
- A weź... hmm... weź defibrylator i plecak.
Zarzuciłem bagaże na siebie i poszliśmy do przychodni.
W holu witał nas miejscowy lekarz i grono pielęgniarek.
- Gdzie pacjent? - zapytał nasz doktor.
- Siedzi w gabinecie... - odpowiedział chór powitalny.
Stanąłem w progu pomieszczenia i w tym momencie zakończyła się spokojna część mojego dyżuru na esce.

* * *
Siedemdziesięcioletni pacjent siedział na kozetce. Był przytomny i w logicznym kontakcie. Powoli odpowiadał na zadawane pytania.
Za to nasz wyjazdowy lekarz najwyraźniej zaraził się od kierowcy chorobą przyspieszenia zwaną PNS (Praca Na Spidzie).
- Chcę mieć dwunastoodprowadzeniowe ekg, ciśnienie, saturację, glukozę i założone wkłucie...
Wycedził jednym tchem i z taką prędkością, że połowy nie zdążyłem nawet zrozumieć.
- ...a ja sobie pana za ten czas osłucham.
Zacząłem przyklejać elektrody do ekg, gdy usłyszałem na sobą:
- Pan nam wpada w obrzęk. Dajmy szybko leki...
- Leki, leki... a ja mam tylko dwie rączki... - pomyślałem z wyrzutem, ale nie dokończyłem nawet tej myśli, bo już:
- Ej no chłopaku, śpieszymy się. Zakładaj wkłucie i naciągaj leki!
Kłuliśmy na dwie ręce. Ja w jedną, kierowca-ratownik w drugą... a doktor w szyjną zewnętrzną. Wszyscy ponieśliśmy klęskę. Żyły się ordynarnie pozapadały.
- No to założymy wkłucie doszpikowe... - zawyrokował lekarz.
Po raz kolejny dzisiaj otworzyłem szerzej oczy:
- Doszpikowe?! Przecież on jest przytomny...
I znów nie zdążyłem się do końca zdziwić.
- Mam! - zakrzyknął kierowca, zadowolony z tego, że udało mu się wcisnąć wenflon w jakąś mizerną żyłkę.
- Dobra! - lekarz spojrzał w moją stronę - Rozpuszczaj leki i daj panu tlen! Szybciutko..!
- Tlen..? - zapytałem jak debil.
- No tlen. Gdzie masz torbę z tlenoterapią?
- W karetce... pan nie kazał brać...
- Nie kazał, nie kazał... Ganiaj!
Poleciałem po torbę i wróciłem na jednej nodze.
- Puść tlen przez "wąsy".
Rozerwałem plastikowy worek z wężykiem do tlenu, podłączyłem zestaw i zacząłem zakładać pacjentowi przewód na nos.
- Ja mam tampony w nosie, bo mi krew ciągle leci... - wystękał chory.
- A to w takim razie daj panu tlen na maskę - zarządził doktor - Szybciej chłopaku, szybciej!
- No kurwa, przecież się spieszę... - odpowiedział mój zdyszany rozum, podczas gdy ja rozrywałem kolejne opakowanie z maską.
- Gdzie masz te leki?
- Już przygotowuję...
- To szybciutko, szybciutko...
- Glikemię zrobiłeś? Pokaż to ekg! Leki gotowe? Podawaj! Jaka saturacja?
Miałem wrażenie, że ktoś puścił film w przyspieszonym tempie. Ruchy doktora rozmazywały się na moim ekranie zdarzeń.
- Dobra! Dawać nosze i do karetki...
Obładowani sprzętem i noszami ruszyliśmy do samochodu. Tymczasem podane leki zaczęły działać.
- Muszę się wysikać... - chory zajęczał słabym głosem.
- Teraz nie da rady! - mruknął lekarz - Chłopaki jazda do auta!
Na prędkości wsadziliśmy pacjenta do przedziału medycznego.
- Nie wytrzymam... Muszę siku.
- Daj jakąś kaczkę... - wypalił do mnie doktor
- Kaczkę? A skąd ja mu kaczkę wezmę? - dopadło mnie zdziwienie numer trzy dzisiejszego dnia.
- Nie mamy tu kaczki doktorze...
- No to jakąś butelkę.
- Butelki też nie mamy...
- W takim razie zacewnikujemy. Dawaj zestaw. Szybciutko!
- Hmm... zestaw... W którejś szafce go widziałem... O jest!
- Nie ma żelu! - warknął lekarz
Znów rzuciłem się do szafek.
- Jasna cholera! Tu jest schowków jak w szwajcarskim banku!
- Coś mi to za cewnik dał?! Za mały... A czemu jeszcze nie przepiąłeś tlenu na instalację w karetce? A defik czemu nie zapięty? Trzeba podnieść oparcie wyżej na noszach. Ruchy, ruchy...
W kolejnej szafce znalazłem żel i... zorientowałem się, że już nie będzie potrzebny. Pacjent wartkim strumieniem właśnie oddawał mocz na nosze i połowę sprzętu w aucie.
- No i w dupę... - mruknął lekarz strzelając zestawem o podłogę - Siadaj, zapinaj pasy i jedziemy. Jedziemy na niebiesko! - krzyknął w stronę szoferki.
Zawyły syreny i ruszyliśmy z kopyta. Nie ujechaliśmy nawet kilometra, kiedy:
- Niedobrze mi... - jęknął pacjent
- No to kuźwa pięknie. Jeszcze wymiocin tu brakuje... - odpiąłem swój pas i podniosłem się w poszukiwaniu worków. Karetką zarzuciło na jakiejś nierówności drogi, a ja wdepnąłem w porzucony na podłodze zestaw do cewnikowania. Rozgnieciona tubka żelu eksplodowała upiększając i tak już zasyfione wnętrze ambulansu.
Worki znalazłem, o dziwo, za pierwszym strzałem. Odwracając się do pacjenta zadałem pytanie:
- Będzie pan wymiotował?
Autem znów bujnęło na boki. Mężczyzna nie odpowiedział. Wisiał bezwładnie na pasach, a zwieszona na klatce piersiowej głowa kiwała się w rytm wybojów.
- Proszę pana..?! - zapytałem lekko zaniepokojony i złapałem nadgarstek chorego.
Doktorek podniósł się z fotela i balansując ciałem podszedł do noszy.
- Co się dzie... O kurwa! Darek!!! - wrzasnął do kierowcy - Zatrzymaj!!!
Projekcja filmu ruszyła w zawrotnym tempie.
- Kładź nosze na płasko! Na płasko powiedziałem! Darek chodź tu! A ty uciskaj, na co czekasz?!
Splotłem dłonie na mostku pacjenta.
- Raz, dwa, trzy...
Chrupnęło żebro
- ...cztery, pięć...
Jeszcze jedno i jeszcze. Cholernie nieprzyjemne uczucie.
- ...sześć, siedem, osiem...
- Dawaj ambu i przygotuj mi intubację! - lekarz jak w transie wydawał polecenia.
- ...dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście...
- Co z tą intubacją?!
- Nadciąga... - warknął kierowca
- Nabierajcie chłopcy adrenaliny i atropinę na wszelki wypadek. A ty masuj! Dobra. Osłuchaj klatkę. Jest... rurka w miejscu. Zapinaj respirator! Dawaj tą adrenalinę... No ale czemu nie masujesz?!
Miałem wrażenie, że doktorkowi w głowie nagle rozmnożył się personel. Dwóch ratowników na pokładzie, a polecenia wydawał jak dla kompanii medyków.
Dwadzieścia minut później sytuacja nie uległa zmianie. Reanimacja w toku, zapis na monitorze nie pozwala przerwać akcji, zresztą nikt z nas o tym nawet nie pomyślał. Działamy. Wydawało mi się, że cały pot z moich pleców spłynął do rękawiczek. Potop. Nogami ślizgam się w rozbabranym wcześniej żelu.
- Słuchajcie... - powiedział lekarz - Dwadzieścia kilometrów trasy. Jedziemy na reanimacji do szpitala. Nie ma innej opcji.
Kierowca poleciał za kółko i ruszyliśmy ponownie.
- Uciskaj Crew, uciskaj!

Próbowaliście kiedyś ustać "bez trzymanki" w jadącym tramwaju albo chociaż autobusie?
Nasz "tramwaj" gnał jak zwariowany.
Stojąc w szerokim rozkroku usiłowałem utrzymać równowagę w trakcie uciśnięć. Karetką tłukło niemiłosiernie, a z każdym wymijanym autem obijałem się o ściany i platformę noszy. Wsparłem czoło o szafkę pochylając tułów nad pacjentem. W tej nieco bardziej stabilnej pozycji mogłem kontynuować uciski.
Nagle ostre hamowanie i klakson podszyty kurwamaciem kierowcy. Lecimy na ścianę.
- Daruś, daj nam szansę... - prosi lekarz - ...by przeżyć!
Przy którymś z rzędu hamowaniu dotarło do mnie, że gdyby nasze auto teraz w coś przywaliło, nie miałbym najmniejszych szans.
- Jak tam? Dajesz radę?
- Daję...
Reanimacja w pędzącej karetce ma coś z surrealistycznych obrazów. Wycie silnika zmieszane z jękiem syreny i piskiem respiratora. Do połowy opróżnione strzykawki, niespokojnie brzęczące ampułki po lekach. Na podłodze rozdarte opakowania i gaziki. Wnętrze jak po wybuchu granatu. A w tym wszystkim dwóch facetów latających to w lewo, to w prawo... No i pacjent, który nie chce się zdeklarować w żadną stronę.
Jego tętno wracało na moment, a po kilku chwilach znów podejmowaliśmy uciśnięcia klatki piersiowej. Taka rozpaczliwa ciuciubabka. Czułem już tą reanimację w rękach, w obitych nogach i czole, którym raz po raz tłukłem o szafkę. Wreszcie dotarliśmy do szpitala. Jeszcze tylko rajd przez korytarz i przekazanie na OIOMie.
A potem..?

Potem długie sprzątanie auta oraz rytualna fajka kierowcy i lekarza. Sam nie palę, ale jeśli sprawy potoczą się w takim tempie, to moja nikotynowa abstynencja raczej długo nie potrwa.
- To co? Możemy jechać? - spytał kierowca i powiódł po nas spojrzeniem.
- Ano możemy... - westchnęliśmy pakując się do karetki. Zegar wskazywał godzinę 9.30
- A tak miało być spokojnie... - pomyślałem i przełączyłem myślenie życzeniowe w pozycję "OFF".
Dyżur dopiero się rozkręcał, a później wcale nie miało być lepiej.

* * *
Wieczór... jeśli jest spokojny, przynosi porcję wewnętrznych rozliczeń i rachunku sumienia.
Wychodząc z łazienki oglądałem swoje posiniaczone kolana.
- Zupełnie jakbym się z kimś pobił...
Czułem w mięśniach  poranną reanimację, a także cały dzień dźwigania toreb, plecaka, defibrylatora i noszy. W głowie szemrała ciekawość podszyta obawą o naszego pacjenta. Godzinę później, koledzy z nocnego dyżuru przysłali info, że zmarł...
Wieczór i myślenie... ech...
A eSka, jak surowa matka chrzestna, już czeka na mnie... żeby znów mi dać nauczkę i kolejny chrzest.
Ja też na nią czekam, w końcu człowiek uczy się całe życie.

12 komentarzy:

Szyszynka pisze...

Może to trochę absurdalne, ale po przeczytaniu tego tekstu znowu obudziły się we mnie stare wyciszone marzenia o studiowaniu ratownictwa. Ale kazałam im się zamknąć. Nie nadaję się do tego i musze się z tym pogodzić.

Powiedz, a da się po czymś takim zasnąć?

Anonimowy pisze...

Naprawdę masz dar, Crew. Twój blog czyta się z zapartym tchem i nierzadko z głośnymi salwami śmiechu.
Ciężki to poranek był...

Balianna pisze...

Choć sytuacja dramatyczna i czyta się Twoje posty z zapartym tchem to do teraz mam ubaw z klaksonu podszytego kurwamaciem ;)

Grzesiejko pisze...

Fajnie piszesz ;) dobrze się czyta, oby więcej takich wpisów, pozdrawiam ;)

cre(w)master pisze...

Szyszynko: Da się zasnąć... To kwestia odpowiedniego wycieńczenia organizmu własnego. Padasz na twarz i odlot. Dopiero jak się wyśpisz, napada cię myślenie... Przynajmniej ja tak mam. Czemu uważasz, że się nie nadajesz do ratownictwa?

Anonimie: Dziękuję bardzo i kłaniam się w pas. Wszak uśmiech droższy pieniędzy jest, a i chwila zadumy nad cudzym nieszczęściem, wartościową może być.

Balianno: Poetycki "kurwamać" podpatrzyłem u Abiego. Nie wiem, czy to Jego patent, ale idealnie oddaje szybko wypowiedziany bluzg na wydechu :)

Grzesiejko: Dziękuję. Ja tam wolałbym mniej wpisów "takich" jak ten dzisiejszy... No ale życie nie wybiera, a wypadki niestety chodzą po ludziach.

Jaskółka pisze...

No jesteś WIELKI :)))Ratuj i pisz, bo Twój blog ratuje często moje samopoczucie przed "czarnym" :)

cre(w)master pisze...

Za to takie komentarze przyprawiają mnie o "czerwone" na policzkach :)
Nie przesadzajmy z tą wielkością, ale oczywiście dziękuję Ci Jaskółko :)

Szyszynka pisze...

Crew, nie nadaję się dlatego, że jestem dumną posiadaczką 155 cm wzrostu i 43 kg wagi, co predysponuje mnie bardziej do szkoły baletowej niż do pracy ratownika :( [btw do szkoły baletowej w sumie też się nie nadaję, bo słoń mi na ucho nadepnął]. A poza tymi (nomen omen) drobnymi fizycznymi niedogodnościami dodatkowo zupełnie nie umiem opanować emocji w trudnych sytuacjach i jestem straszliwym nerwusem. Podejrzewam, że nie byłabym w stanie przełączyć się na tryb "opanowanie, spokój i algorytmy". Byłabym kiepskim ratownikiem. I prawdopodobnie po takim dniu jak ten który opisałeś nie umiałabym wyłączyć myślenia i zasnąć...chociaż może to kwestia przyzwyczajenia...
Tym bardziej jestem pełna podziwu dla Twojej umiejętności podejścia z dystansem do swojej pracy. Jesteś niesamowity :)

cre(w)master pisze...

Szyszynko: Mam dylemat moralny. Zgodzić się z Tobą, czy oponować... :)
Moją opinię na temat kobiet w karetkach opisałem tu:

http://paramediconboard.blogspot.com/2010/06/saba-pec.html

ale każdy medal ma dwie strony.
W pewnym mieście, w pewnym szpitalu, na pewnym SORze, pracuje dziewczynka, która ma nie więcej niż 150 cm wzrostu. Waży najwyżej 50 kg, a urodę ma dosłownie jak laleczka z porcelany. Jest ratownikiem medycznym i daje radę. Jak ona to robi? Nie mam pojęcia :)

Szyszynka pisze...

Tak, pamiętam tę notkę, bo dała mi do myslenia i utwierdziła mnie w tym, że podjęłam dobrą decyzję w ostatniej chwili rezygnując ze zdawania na ratownictwo...(Ale i tak już chyba zawsze na dźwięk sygnału karetki będę czuła takie dziwne łaskotanie w brzuchu i chęć żeby tam biec i działać i pomagać...)

Wyjątek potwierdza regułę ;)Ale mimo wszystko wiadomo, że są lepsze miejsca dla laleczek z porcelany niż karetka i SOR. I ja o tym wiem. Laleczki z porcelany muszą przede wszystkim uważać żeby się przypadkiem nie stłuc i żeby im się loki nie rozkręciły :D Taki ich smutny los.

Szaman Galicyjski pisze...

Hmmm... tyle mogę napisać. Kuknij do mnie, tam jest szerzej.

cre(w)master pisze...

Już pomykam Szamanie :)