czwartek, 31 stycznia 2013

Historii łyk nieświeży

Drogi Czytelniku-Internauto. Ty, studiujący w necie medyczne poradniki, korzystający z czytników e-booków, uczestniczący w e-learningowych szkoleniach z pierwszej pomocy, oglądający na YouTube filmiki instruktażowe, od biedy sięgający po tradycyjną "papierową" książkę... Zamknij na chwilę oczy i wyobraź sobie podróż w czasie. Sto siedemdziesiąt cztery lata wstecz.

Polski nie ma. Warszawa i "okolice" należą do Królestwa Polskiego, które jest częścią Imperium Rosyjskiego. Raptem osiem lat wcześniej skończyło się powstanie listopadowe, po którym Car zacisnął mocniej Polakom pętlę na szyi i powiedział: "Żadnych marzeń panowie, żadnych marzeń".
Jest rok 1839. Za czterdzieści cztery lata, w Wiedniu powstanie pierwsze w Europie pogotowie ratunkowe, za pięćdziesiąt dwa lata pierwsze na byłych ziemiach polskich, w Krakowie.
Tymczasem w Warszawie jest ciepły, choć kapryśny czerwiec. Do wnętrza dostojnego gmachu, przez otwarte na oścież okna, wpada duszne powietrze. Spocony i czerwony jak burak Generał - Adjutant Szypow - Dyrektor Główny Prezydujący w Kommissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych, Duchowych i Oświecenia Publicznego, ociera pot z czoła i własnoręcznie pisze jedno słowo: "Zatwierdzam", a następnie składa zamaszysty podpis na oryginale dokumentu o nazwie:

WIADOMOŚCI
o
RATOWANIU OSÓB
W STANIE POZORNEJ ŚMIERCI BĘDĄCYCH, ALBO NAGŁĄ UTRATĄ ŻYCIA ZAGROŻONYCH,
UŁOŻONE
W SPOSÓB DLA KAŻDEGO PRZYSTĘPNY
PRZEZ 
RADĘ LEKARSKĄ
KRÓLESTWA POLSKIEGO
(Roztrząśnione i przyjęte na posiedzeniu ogólnem Kommissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych, Duchowych i Oświecenia Publicznego).
W
WARSZAWIE
1839.

* * *
Niedawno w moje ręce wpadła właśnie ta książka. Jest ona prawdopodobnie jednym z pierwszych, napisanych w języku polskim podręczników udzielania pomocy w stanach nagłego zagrożenia życia, przeznaczonym dla pospolitych ludzi.
Już po kilku minutach lektury, wyjaśniło mi się w głowie zagadnienie źródła tkwiących wciąż w polskim społeczeństwie zabobonów i przesądów "medycznych". Niemal wszystkie niedorzeczne pomysły na "ratowanie", jakie kiedykolwiek usłyszałem od słuchaczy na kursach, znalazły swe miejsce na kartach owej księgi. Znakiem czego, duch i tradycja w narodzie nie giną :)
Czytając, na przemian uśmiech i przerażenie gościły na mej twarzy, aż w końcu do głowy przyszedł pomysł...
Mam taki plan, aby zacytować kilka rozdziałów w cyklu artykułów pod wspólną nazwą "Historii łyk nieświeży". Niechaj inni też mają nieco radości :)

A zatem powróćmy znów do czasów w których krojona cebula była cenionym lekiem w resuscytacji, a na epilepsję mówiono "wielka choroba"...
* * *
Wstęp 
(pisownia oryginalna)

Nie rzadkie są przypadki pozornej śmierci, tudzież zdarzenia życiu zagrażające, jak najprędszej a dzielnej wymagające pomocy, w których koniecznie przyzywać trzeba spiesznie lekarza. Oczekiwanie jednak na przybycie jego, zwłaszcza na prowincyi, powiększa z każdą chwilą niebezpieczeństwo; potrzebną więc jest rzeczą, aby ile możności upowszechnić sposoby skutecznego w takich razach postępowania.
      W tym to celu Rada Lekarska podaje w niniejszem piśmie, łatwe do pojęcia przepisy, jak mają bydź ratowani:
1) Utonieni.
2) Powieszeni lub uduszeni przez ściśnienie szyi.
3) Zgorzali czyli zaczadzeni.
4) Uduszeni różnemi innemi gazami szkodliwemi.
5) Zmarznięci.
6) Od pioruna rażeni.
7) Mdlejący lub apoplexyą tknięci.
8) Mający wielką chorobę.
9) Mocno potłuczeni.
10) Oparzeni.
11) Udawieni.
12) Otruci.
13) Pokąsani przez pszczoły lub osy.
14) Pokąsani przez żmije.
15) Pokąsani przez zwierzęta wściekłe.
16) Na czarną krostę chorujący.
------------------------------------------

Który rozdział zacytować nasamprzód? :)

i jeszcze mały QUIZ:
Poniższa rycina jest o jakieś pięćdziesiąt lat starsza od cytowanej książki. Kto z Was wie, co przedstawia?




















Quiz został błyskawicznie rozwiązany przez wszystkowiedzących internautów :)
Rycina z XVIII wieku, przedstawia resuscytację topielca, polegającą na wdmuchiwaniu w odbyt dymu tytoniowego.
1775 r. Krótka informacya do ożywienia utonionych ludzi:
"Trzeba utonionemu dmuchać, albo naylepiey wpuścić dym od tytuniu w zadek przez obróconą lulkę, albo przez inszą do tego sposobu rureckę, albo też przez inszy zdatny na to wynaleziony instrument"

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Hodowcy...

Pierwszy wpis w nowym roku, a ja tu wyjeżdżam z trudnym i niewdzięcznym tematem...
No ale nikt nie mówił, że zawsze będzie miło i wesolutko.

* * *
Właśnie mija jedenasty rok od łódzkiej afery "łowców skór". Jedenaście lat smrodu, który od "medycznych" kanalii rozniósł się po całym kraju i wsiąkł w pogotowiane środowisko tak głęboko, że ciężko go było czymkolwiek wywabić.
Ileż to razy słyszałem epitety porównujące mnie do tych morderców. Ileż razy z ludzkich ust padało kąśliwe "panowie, a macie Pavulon?" Ile razy półprzytomny pacjent nie chciał jechać karetką w obawie, że go "zaciukamy" jakimś zastrzykiem...
Początkowo takie incydenty wywoływały u mnie prawdziwe ataki furii, lecz z biegiem czasu poziom adrenaliny spadał, gniew malał i pozostawało tylko naiwne poczucie krzywdy.
- W końcu im się znudzi, kiedyś wreszcie zapomną, albo ja się przyzwyczaję...- myślałem po każdej awanturze z pacjentem lub jego rodziną, gdzie w rozpalonych umysłach leki zwiotczające lały się strumieniami, a źli ratownicy darli skórę z jeszcze żywego człowieka.
I rzeczywiście. Z roku na rok, tego typu ekscesów było coraz mniej. Coraz ciszej padało straszne słowo "Pavulon", a ja coraz rzadziej w ludzkich oczach widziałem zniekształcone, własne odbicie ratownika-bandyty.
Pewien filozof powiedział kiedyś, że wszystko płynie, przemija, a świat się zmienia jak noc i dzień. I oto zdaje się, że po czarnych mrokach ludzkich niechęci i obaw, nastał świt, a za nim nadejdzie dzień pełen zmian... Tylko jeśli te zmiany mają iść w takim kierunku, to ja już chyba wolę tkwić w ciemnościach i wysłuchiwać o łowcach skór... ale do rzeczy.

* * *
Jest kilka "magicznych" momentów w mojej małej stacyjce pogotowia na "końcu świata", które wywołują u mnie uczucie niepokoju, fachowo nazywane "uciskiem w dołku" (przy czym nie należy dociekać, o który dołek tu się dokładnie rozchodzi). Te czarodziejskie chwile można zgrubnie podzielić na dwie grupy:
- gastryczne (np. zamówiony na szybko obiad w gospodzie był niezbyt świeży)
- zawodowe (np. karetka S wyjechała na daleką trasę, a ja teraz jestem "na kolejce")

To był właśnie ten czas, kiedy z uciśniętym dołkiem prowadziłem wzmożoną  okupację (sic) strefy pogotowianych sanitariatów. Jak przez mgłę, usłyszałem dzwonek alarmowego telefonu, a potem tupot nóg zespołu S.
- Eska pojechała, czyli cały powiat mój... - pomyślałem przystępując do zdecydowanej pacyfikacji wrogich kultur flory bakteryjnej.
W samą porę...
Chwilę później już siedziałem w karetce podstawowej i wraz z kierowcą gnaliśmy w zasypane śniegiem "nieznane".
- Pogotowie zgłoś się dla zespołu P! - schwyciłem mikrofon w celu ustalenia powodu, dla którego tak gwałtownie zostałem wyrwany z królestwa kafelków i wodogrzmotów.
- Zgłaszam się... - zaszumiał głos dyspozytorki
- Pani Steniu, do czego właściwie jedziemy, bo nie dała nam pani karty?
- Nie dałam karty, bo macie daleką trasę, a tam silna duszność jest i utrata przytomności...
- A ile lat ma ta duszność? - zapytałem, czując jak kolejny "dołek" ogarnia fala ucisku
- Osiemdziesiąt sześć... - głośnik prychał i strzelał protestując wobec coraz słabszej jakości połączenia.
- Tiaa... - mruknął kolega zza kierownicy - ...a kilometrów do tej duszności mamy tak przez pół. Czterdzieści parę... Możemy nie zdążyć... - warknął pod nosem i depnął mocniej na gaz.
Po paru chwilach szalonej jazdy, rozstaliśmy się z główną drogą, odśnieżoną po japońsku (jako-tako) i skręciliśmy w coś, co latem można było nazwać duktem. Niestety zima sprawiła, że jakiekolwiek nazewnictwo związane z przejezdnością, ruchem i przemieszczaniem było nieadekwatne, a nawet zupełnie pozbawione sensu.
Kilka minut później impet naszej podróży zdecydowanie zmalał, dzięki czemu mogłem rozmasować mięśnie dłoni kurczowo zaciśniętej na "cykor-łapce". Koła żałośnie zamieliły w śniegu i lodzie, a ja, przestawszy klepać "Zdrowaś Marie", byłem wreszcie zdolny do prostej konwersacji.
- Czemu nie jedziemy? - nieopatrznie palnąłem najgłupsze pytanie, jakie zimą można zadać kierowcy karetki.
- Bo musisz wysiąść i mnie popchnąć... - kolega oddał celny strzał, powodując moją ewakuację z szoferki.
Po odbyciu kary za stawianie debilnych pytań, ociekając śniegiem, lodem i wodą, powróciłem na swoje miejsce, a karetka wolno i majestatycznie potoczyła się w dalszą "drogę". Mijały długie minuty, sprawiając, że moje nadzieje na skuteczne "cokolwiek" malały wprost proporcjonalnie do ucisku w wielu "dołkach" całego ciała.
Wreszcie wjechaliśmy na całkiem spore podwórze "domku pod lasem". Powitał nas sznurek sześciu aut, zaparkowanych pod specjalną wiatą i komitet kilku panów z tradycyjnym "Co ku.wa tak długo?" na ustach.
Pełen najgorszych obaw, złapałem plecak reanimacyjny i wpadłem do wnętrza domu.
Ludzi jak mrówków, normalnie zlot rodzinny... i wszyscy zaaferowani. Pod świętymi obrazami, na tapczanie leży drobniutka starowinka. Głowa odwrócona w stronę ściany, siwe, rzadkie włosy rozrzucone na mokrej poduszce. Wystarcza mi jedno spojrzenie i już wiem, że przyjechaliśmy w ostatniej chwili, choć wcale nie jest powiedziane, że zdążymy i, że ta "ostatnia chwila" zaraz nie nadejdzie...
Otwieram plecak, wyciągając stetoskop, ciśnieniomierz, pulsoksymetr oraz całą resztę gadżetów i wtedy wali pierwszy piorun:
- Panie doktorze... - kobieta w średnim wieku wychodzi przed szereg całej rodziny i sąsiadów - ...może by pan dał jakiś zastrzyk, coby mamusia sobie w spokoju umarła..?
- Słu... słucham? - jedyne słowo, na jakie było mnie w tej chwili stać, wyrwało się z moich ust na raty i spadło na drewnianą podłogę, gdzieś między mną a tymi posępnymi twarzami.
- No zastrzyk... żeby umarła - powtórzyła z naciskiem córunia.
- Proszę pani... - powoli odzyskiwałem mowę - ...po pierwsze, jesteśmy zespołem ratowniczym, nie ma z nami lekarza. A po drugie, my nie dajemy zastrzyków na umieranie...
- Łeee... - kobieta machnęła ręką i pogardliwie wydęła usta - ...jak ratownicy, to oni nic nie mogą. My chcieli, żeby lekarz przyjechał.
- No coś tam jednak możemy... - powiedziałem, zakładając pacjentce maskę z tlenem - ...i spróbujemy zrobić tak, coby mamusia jednak przeżyła - dokończyłem ironicznie.
Chwilę później dotarło do mnie, że moja wypowiedź mogła być przedwczesną i czczą przechwałką, gdyż starsza pani była niczym smartfon pewnej sieci komórkowej - wszystkomająca.
Kolejne badania, pomiary i kolejne złe wieści. Pacjentka głęboko nieprzytomna. Ciśnienie 230/130, w płucach obrzęk i gra cała orkiestra, saturacja bezczelnie nisko, gorączka 40 stopni (przynajmniej tyle wskazał nasz debilny, elektroniczny termometr), glukoza ponad 300 mg%, w EKG obniżki mogące świadczyć o niedokrwieniu serca.
Kierowca zaczął nabierać zlecone leki, a ja usiłując wbić wenflon w odwodnioną tkankę, rzucałem za plecy pytania do rodziny:
- Od kiedy tak się dzieje?
- A od rana...
- Czemu dopiero na noc wzywacie pogotowie?
- A bo się męczy tyle czasu...
- Na co pani się leczy? Jakie lekarstwa przyjmuje?
- Na nic się nie leczy...
- Jak to na nic? Nigdy? - walczę z żyłą, która pod naciskiem igły pęka, tworząc fioletowy balon pod skórą.
- No kiedyś tam była u lekarza, ale powiedział, że nerki zepsute, ten... no... mocznik bardzo wysoki i że mama pociągnie maksymalnie ze dwa tygodnie.
- Przynieść mi karty ze szpitala, papiery od lekarzy, cokolwiek, co pani miała... - butami wskoczyłem na mokre od potu prześcieradło, aby dostać się do drugiej ręki. W tej sekundzie u pacjentki wystąpiły gwałtowne drgawki.
- Nabierz mi relanium... - poprosiłem kolegę i przytrzymując kolanem drgającą rękę, wbiłem igłę w ledwie widoczne naczynie.
- Panie, gdzie ja tera znajdę te papiery..?
- Proszę iść i poszukać! - podniosłem głos i jednocześnie, z zadowoleniem zauważyłem, że założony wenflon jest drożny, a żyła nie pękła. - Dajemy leki... - sapnąłem do kierowcy, aby podał mi komplet strzykawek.
Gdzieś przy drzwiach zrobił się ruch i do pomieszczenia weszli kolejni ludzie.
- I co? - pytali półgłosem.
- A bo ja wiem, co? - odburknęła kobieta, przewalając szafki w poszukiwaniu dokumentów - Przyjechali, zastrzyku nie chcieli dać, a teraz robią coś z mamą i nic nam nie chcą powiedzieć...
Widząc, że drgawki powoli ustępują, a saturacja pod tlenem wzrasta, podniosłem głowę i podjąłem próbę wyjaśnienia rodzinie sytuacji w jakiej wszyscy się znaleźliśmy.
- Proszę państwa, stan pacjentki w tej chwili jest bardzo ciężki i nie mamy stu procent pewności, co go wywołało.
Kierowca szybko uwinął się przy karetce i już wjeżdżał do izby z noszami, tymczasem ja kontynuowałem wyjaśnienia.
- Pani ma tyle złych wyników, że trudno mi powiedzieć, co z czego się bierze. Jedno jest pewne, musimy jak najszybciej jechać do szpitala.
I tu walnął kolejny piorun.
- Do szpitala..? - stęknęła zniesmaczona córka - A czy my możemy nie wyrazić zgody?
- Przepraszam... Nie wyrazić zgody na co? - zaskoczenie sprawiło, że odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- No na ten szpital... My byśmy chcieli, żeby sobie mamusia umarła tu.
Na krótką chwilę mnie zamurowało.
- Czy pacjentka jest ubezwłasnowolniona? - zapytałem czując wzrastającą złość.
- Co? - kobieta nierozumnie zamrugała oczami.
- Czy macie od sądu dokument, że możecie decydować za matkę?
- Nie mamy... - wtrącił się nieco starszy mężczyzna - ...ale my są jej dzieci, to chyba mamy prawo decydować.
- Otóż właśnie nie. Gdyby pacjentka była przytomna, sama podjęłaby decyzję, a tak... zabieramy ją do szpitala.
- Ale my chcieli, żeby matka tutaj umarła..!
- To po co wzywaliście karetkę?
- No żeby ten zastrzyk... żeby w spokoju...
- Proszę mi dać te papiery... - powiedziałem chłodno do kobiety, która wreszcie wyciągnęła plik dokumentów z torebki. Ludzie, opamiętajcie się. My nie dajemy zastrzyków na umieranie!

Drzwi karetki zamknęły się, a ja westchnąłem, w duchu obliczając szanse na powodzenie całej akcji
- Ponad czterdzieści kilosów przez śnieg... Nie wiem, czy dowieziemy?
Zapiąłem kroplówkę, podpiąłem wszystkie kable przygotowując pacjentkę do monitorowania w czasie jazdy i ruszyliśmy.
Nie było źle... Leki zaczęły działać. Drgawki nie powracały, ciśnienie spadło do akceptowalnych granic. Serce zwolniło szalony bieg, a oddech stał się wydolny i spokojniejszy. Nawet przytomność powoli się poprawiała, o czym świadczyła narastająca stopniowo reakcja na bodźce zewnętrzne.
Pokrzepiony tymi parametrami, przystąpiłem do lektury pliku dokumentów medycznych pacjentki i wtedy w jęk syreny wbił się mój brzydki okrzyk
- Noż ku.wa mać!!!
Spomiędzy ogólnie złych wyników badań laboratoryjnych wypadło, wystawione przed miesiącem skierowanie do szpitala oraz zlecenie na transport karetką POZ. Widocznie dzieci i wnuczęta lepiej wiedziały, co dla mamy dobre...
A tu jak na złość, dowieźliśmy pacjentkę do szpitala żywą i w relatywnie niezłym stanie.
Właśnie kończyłem wypełniać dokumenty przekazania i kompletowałem od izbowego lekarza pieczątki oraz autograf, kiedy na podjazd wtoczyła się kawalkada samochodów. Wysiadła z nich chyba cała Addams Family raźno gnając do izby przyjęć.
Trzeci piorun strzelił, kiedy wracałem już do karetki. Zza domykających się z szumem izbowych drzwi doleciał do mnie głos znanej już córki:
- Bo my byśmy chcieli mamę wypisać na własne żądanie...
Lekarski krzyk zlał się z odgłosem zapalanego silnika. Wracaliśmy do stacji, byle dalej od tej makabreski, a w mojej głowie kołatało pytanie bez odpowiedzi
- Skoro nas wołają "łowcy skór", to jak nazwać taką rodzinkę? Skór hodowcy, czy po prostu skór wysyny? Ręce opadają...