wtorek, 25 grudnia 2012

Samobieżna choinka vol. 2

Poprzednia część tutaj

Z przerażeniem patrzyłem jak stal noża zagłębia się, rzeźbiąc w skórze szyi nieznaczną bruzdę.
- Nie ma krwi. Gdzie krew? - błyskawiczna myśl przeleciała przez moją głowę, by w ułamku sekundy znaleźć rozwiązanie.
Wykrzywiona w grymasie twarz szaleńca zmieniła wyraz. W jednej chwili złość ustąpiła miejsca błogiemu zadowoleniu.
- Wydygałeś się młody, co? - Urwiłapka przeciągał wyrazy, prezentując perwersyjny uśmiech. Wciąż patrząc na mnie, powoli odwrócił nóż, tym razem ostrą stroną do ciała.
Najwyraźniej mój początkowy przestrach wzbudził w nim chore uczucie przyjemności. Teraz napawał się nim jak spragniony wędrowiec wodą znalezioną na środku pustyni.
- Pierwszy raz tutaj? Za głupi na mnie jesteś. Musisz się jeszcze dużo uczyć. Wszyscy jesteście na mnie za głupi!!! - stopniowo podnosił głos, by po chwili wrzeszczeć na całe gardło.
- Cofnąć się, powiedziałem!!! Cofnąć gnoje!
Odruchowo wykonałem krok w tył i już wiedziałem, że przegrywam.
Błogość znów pojawiła się na twarzy Wojtusia.
- Dobrze gnojki! Bójcie się... Doskonale wiecie, że macie mnie ratować, bo jak sobie coś zrobię to pójdziecie do więzienia! A ja jeszcze powiem, że mnie namawialiście do samobójstwa. Sku.wysyny!
- Jak sobie coś zrobisz, to raczej już nic więcej nie powiesz... - za moimi plecami rozległ się spokojny głos kierowcy, który właśnie wszedł do pokoju - Wiesz, nie każdego samobójcę uda się uratować... - dokończył z bezczelnym wyrazem twarzy i bezceremonialnie zasiadł w fotelu, niecałe dwa metry od Urwiłapki.
- Spie.dalaj z mojego fotela sukinsynu!!! - zawył szaleniec - Nie będę z tobą gadał, ku.wa! Nawet się nie ogoliłeś. Do pracy chu.u jedziesz nieogolony?!? Ty gnoju, ty wszo jedna! Wynoś się z mojego fotela!!!
- Nie, dlaczego mam się wynosić? - odpowiadał niewzruszony kierowca - Przecież nie będę stał. Gdzieś muszę siedzieć, a resztę krzeseł zużyłeś na barykadę. Zaprosiłeś nas i panów policjantów do siebie, a to nieładnie trzymać gości na stojaka. Skoro już po nas zadzwoniłeś, to w czym możemy pomóc?
- Aaaaaaaa!!! Ku.wa, wypie.dalaj stąd szmato jedna! Nie będę cię słuchał! - po całej serii wykrzyczanych inwektyw, Wojtuś jednorącz schwycił stelaż przenośnej suszarki do odzieży i z całej siły cisnął nim w kierowcę.
- Oż ty w ząbek czesany! - kierowca wykonując unik, zmykał z fotela - No tak, to się nie będziemy bawić!
- Ha!!! - triumfował Urwiłapka - Wypie.dalać wszyscy! Zostaje tylko pan policjant, z nim mam do pogadania!

- Kuźwa, co robić? Co robić?? - przyglądając się latającym fragmentom suszarki, rozpaczliwie szukałem jakiegoś rozwiązania tej idiotycznej sytuacji. Czułem rozkładającą mnie niemoc. Przypominały mi się strzępy rozmów kolegów ze stacji:
- Jemu trzeba od wejścia pokazać, kto tu rządzi, bo inaczej będzie się wydurniał godzinami... - echo tych słów zabrzmiało w głowie. Postanowiłem trzymać się tej wersji, gdyż wszystkie inne, chwilowo były niedostępne dla mojej stępionej wyobraźni.
- Dobra, stanowczo z nim..! Ale co mam zrobić? Rzucić się? Jeszcze sobie wbije ten nóż... albo, co gorsza, we mnie. Poza tym, zanim przebrnę przez barykadę, ten szaleniec zdąży zrobić milion różnych rzeczy.
Popatrzyłem na młodego policjanta, ale on nadal stał jak zaczarowany. Kierowca wycofał się kilka kroków w stronę drzwi.
- A ty co?!!! Głuchy jesteś?! - Urwiłapka darł się w moją stronę, strzykając wściekłą śliną na pół pokoju. - Jak jesteś głuchy, to sobie posłuchaj!
Podkręcone na maksa radio ryknęło jakimś świątecznym hitem, a Wojtuś, samobieżna choinka, wrzeszczał coś niezrozumiałego tańcząc i machając nożem przy szyi.
- NO WYPIE.DALAJ!!! - dotarł do mnie wyrwany fragment mięsnej wypowiedzi. Poczułem jak zaczyna mną wstrząsać irytacja.
- Nigdzie stąd nie pójdę..! - odkrzyknąłem - I proszę ściszyć radio, bo nie będę się wydzierał!
- Ufff... - zasapał z wściekłości Wojtek. Na moment wyraźnie go zatkało, ale już po chwili złapał fragment oplatającego go kabla z choinkowymi lampkami i przytknął do niego nóż.
- Wypie.dalaj, bo zaraz wszyscy tu będą świecić!!! - wrzasnął i w gniewie wykopał w moją stronę drewniane krzesło.
Tym samym w barykadzie powstał spory wyłom.
- Wcześniej suszarka, teraz krzesło... Dziura w sam raz na dwóch. Tylko te kable... - pomyślałem, a głośno krzyknąłem:
- Nie chcesz gadać po jasności, to ja ci zaraz zrobię mroki średniowiecza!
Przechodząc obok policjanta mruknąłem:
- Szykuj latarkę... i pałę...
Po tych słowach wyszedłem na korytarz. Chwilę trwało zanim znalazłem skrzynkę instalacji elektrycznej. Z pokoju wciąż dolatywały straszne bluzgi i drwiący rechot.
Przez zaciśnięte ze złości zęby wycedziłem sam do siebie formułkę:
- W związku z realnym zagrożeniem dla zespołu i pacjenta, ogłaszam powszechne zaciemnienie aż do odwołania.
Wcisnąłem zapadkę bezpiecznika. Pstryk.
Ciemność zapadła w całym domu... i cisza błoga, przyjemnie szumiąca w uszach. Zgasły lampki, żarówki w żyrandolach, umilkło ryczące radio. Zamilkł też Wojtuś wyraźnie obezwładniony moim bezczelnym zamachem na jego elektryczny szantaż.
- No i po świątecznym klimacie... - powiedziałem wracając do ciemnego pokoju - A teraz przestań rżnąć głupa, oddaj nóż i wyłaź! Dość już się tu z tobą bawiliśmy. Nie mamy całej nocy!
W świetle policyjnej latarki widziałem wielce zaskoczoną, pryszczatą twarz. Wojtuś sapał, nerwowo poprawiając nóż przy szyi.
- No, powiedziałem coś. Koniec przedstawienia. Wyłaź.
- Ty gnoju... - ku mojemu zdziwieniu, zza barykady dobiegł płaczliwy, rozedrgany głos - Ty okropnie wielki gnoju... Nie świeć mi po czach! Oddaj mi prąd, natychmiast! Chcę radio i lampki!
Wojtuś jojczał jak małe dziecko, któremu zabrano ulubioną zabawkę.
- Albo to jest ten moment, albo jestem w strasznym błędzie... - pomyślałem i zrobiłem dwa kroki w stronę wyrwy w barykadzie.
- Nie podchodź! - Urwiłapka zaczął szybciej oddychać i odsunął się bliżej okna.
- Wojtek zrozum, koniec zabawy... - kolejny krok zmniejszył dystans - Oddaj to żelastwo i idziemy do karetki.
Jeszcze jeden powolny krok. Tuż obok pojawił się milczący kierowca, tymczasem ja mówiłem dalej:
- Przecież tego chcesz. Jechać do szpitala i zarabiać na żółte papiery. Prawda?
Ostatni krok i stop. Byliśmy już tak blisko, że czułem woń alkoholu bijącą z każdym oddechem szaleńca. Nagle dotarło do mnie, że jednym zamachem, ten gówniarz może sięgnąć któregoś z nas. Refleksy policyjnej latarki układały się połyskliwie na nożu, który teraz wydawał mi się wielki jak miecz dwuręczny Longinusa Podbipięty.
- Chyba trochę przegięliśmy... - nerwowo przełknąłem ślinę obserwując każde drgnięcie uzbrojonej ręki. W głowie kołatało tysiąc myśli
- Skoczyć..? Wyrwać mu ten nóż..? Zawiesić się na ręce..? A jak nie trafię..? Jak się nabiję na ostrze..? O ja głupi..! Co teraz?
Powoli wyciągnąłem przed siebie dłoń i najbardziej spokojnym tonem, jaki byłem w stanie z siebie wydać zapytałem:
- To jak? Idziesz z nami?
Cisza przerywana szybkim oddechem trwała pięć długich sekund. Nagle ciało Urwiłapki napięło się, a potem nastąpiło gwałtowne szarpnięcie.
- Uuuuuuaaaa KU.WAAAAAA!!! Ryknął na całe gardło i skoczył w stronę okna.
Instynkt samozachowawczy sprawił, że obaj z kierowcą prysnęliśmy w tył jak na sprężynach. Zanim się zorientowałem, że Wojtuś nas nie atakuje, a jedynie zrobił taktyczny odskok, ten był już przy otwartej okiennicy.
- Luuudzieeee!!! - darł się płaczliwie w mroźną noc - Ludzieee! Ratujcie, bo mnie morduuują!!! Pomooocy, bo chcą mnie zabić! Ludzieeee na pomooooc! Tatooo! Tatooo! Kocham cię!!! Tatooo, pogotowie mnie chce zabiiić!!!
Czułem jak krew mi ponownie napływa do ścierpniętych strachem rąk. Przed sekundą, oczami wyobraźni widziałem nóż sterczący spomiędzy własnych żeber. Złość się we mnie zakotłowała.
- Taaak... Drzyj się głośniej! Niech cię cała wieś usłyszy!! No dalej!!! - zachęcałem Wojtusia do wzmożonego wysiłku - Drzyj się ile masz sił! No jeszcze!!! Zmęczysz się, będziesz potem cicho w karetce!!! No drzyj mordę!!!
W pewnej chwili poczułem jak kierowca klepie mnie w ramię
- Daj spokój... - mruknął mi koło ucha. Dopiero teraz zorientowałem się, że w stresie krzyczę głośniej od Urwiłapki. Tymczasem on, zamilkł już i stał wtulony w kąt między oknem a ścianą.
- Wszystko mi zepsułeś... - szlochał żałośnie - Ty miałeś mnie ratować, a zepsułeś wszystko, głupi ku.asie... Ale ja tu coś dla ciebie mam...
Prawa ręka nadal trzymała nóż przy szyi, lewa zaś tajemniczo szurała wśród wysokich roślin doniczkowych. Policjant w dalszym ciągu omiatał latarką twarz szaleńca, pozostawiając resztę jego ciała w mroku.
I nagle, z tegoż mroku wyłonił się błyskawicznie rosnący cień. Zdążyłem tylko uchylić głowę, a już lądował na mnie fikus w metrowej donicy. Poczułem jak impet uderzenia odrzuca mnie do tyłu.
Bums i cisza...
Podwójne mrugnięcie powiek. Tyle trwało bym otrząsnął się z resztek donicy i ziemi. Skoczyłem na równe nogi. Koszmarny Wojtuś stał tuż obok, trzymając nóż skierowany ostrzem w moją stronę.
Cisza... Kolejne mrugnięcie powiek...
- Dobra, już dobra... pójdę do karetki... - wystękał grzecznie i położył nóż na stole.
Tak po prostu, jakby nic przed chwilą nie zaszło. Jak dziecko znudzone zabawą. Koniec gry i idę do domu...
- Chcę tylko najpierw się spakować i wysikać, a potem możemy jechać...
Poczułem, jak puszczają mi nerwy, a nogi miękną w kolanach.
- Żadnego sikania, ani ku.wa pakowania! - warknąłem odsuwając drżącą ręką nóż na bezpieczną odległość - Panowie, macie kajdanki? Skujcie go i koniec pyskówki!

O jakże się myliłem myśląc o końcu tej przygody.
 - Kajdanki?! A ja chcę sikać! - powiedział Wojtuś z groźnym naciskiem i w tej sekundzie poczułem jak całkiem mocny kopniak układa się na moim udzie. Zaraz po nim drugi. Niestety ten ulokował się centralnie między udami... z przodu. W blasku latarki zdążyłem zobaczyć policjanta w zgrabnym locie, z uniesioną do ataku pałą, a potem wszystko przygasło i mrok stał się jeszcze bardziej mroczny.
- Ku.wa chcę szczaaaać! - leżący na mnie Wojtuś wrzeszczał i wił się jak piskorz.
- Szczaj w gacie! - sapał policjant przygniatając agresora własnym ciałem.
- Dokładnie... w gacie! - wtórował mu drugi gliniarz lądując na samej górze tej kanapki.
- Tlenu... - chciałem zawołać z dołu, ale mnie kompletnie przydusiło.
- To ja może skoczę po kaftan? - sapnął kierowca i już go nie było.

Kotłowaliśmy się na podłodze, od ściany do ściany. Z plątaniny rąk i nóg, co rusz dobiegały odgłosy walki.
- Pan... dzielnicowy... zawsze mi..! auuaaa ku.wa..! zawsze mi... pozwalał... się spakować!!! - dyszał Urwiłapka i trzymając oburącz moją nogę, udowadniał, że swoje nazwisko nosi nie od parady. Chwilę później zamilkł, gdyż jego paszcza zajęta była zagryzaniem kończyny, któregoś z policjantów.
- Aaaaaa ku.waaaaa!!! - wrzasnął właściciel kończyny i ze wszystkich sił próbował uwolnić się z uścisku straszliwych szczęk. Szarpał przy tym tak mocno, że cała splątana czwórka potoczyła się wartko po podłodze, by podróż zakończyć malowniczym grzmotnięciem o szafę.
Jakaś drewniana skrzynka spadła z szafy, waląc drugiego z policjantów w głowę.
Bęęę... Rozległ się jęk sprężyn i mógłbym przysiąc, że usłyszałem wyraźne, mechaniczne "ku-ku".
Wojtuś rozluźnił zgryz i w dalszym ciągu szarpiąc moją nogę, sapał głośno.
- O wy... ch.je niemyte..! To był... zegar po dziadku!!!
Wreszcie wśród jęków i stękań zabrzmiał charakterystyczny zgrzyt zapinanych kajdan.
- Mamy go!!! - wrzasnął tyleż szczęśliwy, co zamroczony glina i odtańczył zwycięską lambadę na pobojowisku.

* * *
Podróż do szpitala zdawała się nie mieć końca. Urwiłapka leżał na noszach, w pozycji "foki na brzuchu". Zapięte z tyłu kajdany i komplet pasów na noszach znacznie lepiej się sprawdziły niż lichy kaftan bezpieczeństwa, który zazwyczaj działa jedynie na pobudzone staruszki po trzech kawach i to wyłącznie jako efekt placebo.
Zatem spakowany niczym baleron Wojtuś zbliżał się nieuchronnie ku szpitalnemu przeznaczeniu, wyrzucając z siebie nieskończone potoki bluzgów, tak strasznych, że nawet ja czułem zażenowanie.
Eskortujący nas policjant był nieustannie czerwony jak burak i trudno mi było dociec, czy kolor jego twarzy jest efektem Wojtusiowych dewiacji wokalnych, czy skutkiem zakrzywienia czasu, w postaci dziadkowego zegara lądującego na bani.
Kilometry uciekały spod kół karetki. Ja wypełniałem papiery, policjant się czerwienił, a Hannibal Lecter powiatowych "niespokojnych" bryzgał jadem nienawiści, dosłownie i w przenośni. Uspokoił się dopiero przed obliczem lekarza psychiatry.
"Dobry wieczór, proszę, dziękuję... bułkę przez bibułkę". Normalnie nie ten człowiek. Ludzie mówią, że mamy kiepski system ochrony zdrowia, a tu proszę... Jeszcze go nawet nie zbadali, a on zdrowiutki.

- Myślę, że panowie ratownicy nie będą nam już potrzebni..? - powiedział psychiatra patrząc badawczo na Urwiłapkę po reinkarnacji. - Chyba mi pan nie zrobi krzywdy?
- Ależ skąd, doktorze. Gdzieżbym śmiał...
- Wobec tego dziękujemy panowie.
- Tak, dziękujemy... - powiedział (już nie) szalony Wojtuś i spojrzał na mnie dłuższą chwilę.
- A ciebie znajdę, jak stąd wyjdę, za dwa tygodnie... i wtedy specjalnie podziękuję. Wesołych świąt... - dodał, a w jego oczach znów zamigotało czyste, chłodno wykalkulowane zło.

sobota, 22 grudnia 2012

Samobieżna Choinka vol. 1

Ciemność okryła przedświąteczną tajemnicą służbowy pokój ratowników. Tylko drobna, mleczna smuga płynęła z korytarza, wprost przez szparę, tam gdzie drzwi wzięły brutalny rozwód z podłogą.
Cisza... To niezwykle rzadkie w mojej stacji zjawisko akustyczne nawiedziło mnie wraz z alarmowym wyjazdem pozostałych zespołów. Cisza nastała i mamiła fałszywym spokojem, jakby chciała oszukać tę słynną Cre(w)masterową "czujność" i wmówić mi, że wraz z pierwszą gwiazdką ludzie przestaną chorować.
Sflaczały spokój duszy i ciała... A przecież, jako jedyny na cały powiat, wolny zespół wyjazdowy, należało mi być uważnym i napiętym.
- Oj tam. Chrzanić powiat... - pomyślałem czujnie i zjeżdżając na kraj służbowego wyrka, wtuliłem się w płaski grzejnik, bezduszny twór nowoczesnej aranżacji industrialnych wnętrz.
Ciemność, cisza i ciepło ogarniające moje plecy oraz ich wysunięte w dół rubieże. A za oknem robiło się coraz ciszej i jakoś mniej aromatycznie. To mróz po omacku przechodził z trzaskającego w siarczysty.
- Skoro wokół ciemno, po cóż oczy trzymać w otwartym pogotowiu?
Szemrana filozofia podstępnie wbiła sztylet w plecy zawodowej aktywności i mleczna smuga spod drzwi zniknęła za zasłoną "uważnie" zamkniętych powiek.
Zasnąłem, a czekające mnie wydarzenia nadchodzącej nocy, równie dobrze mogły być sennym koszmarem. I tak, Drogi Czytelniku, powinieneś je traktować. Po japońsku: Jako Sen Jeno ;)

* * *
Dzyń, dzyń, dzyń... Dźwięk delikatnych dzwonków roznosił się wśród nocnej ciszy. Był coraz bliżej.
- Mikołaj, u nas w pogotowiu?
Stanąłem w oknie szukając na ciemnym niebie, błyskającego czerwonym blaskiem, nosa renifera Rudolfa. Ogarnęły mnie wątpliwości dotyczące niedbale rozrzuconych obok łóżka skarpet
- Ubierać, czy zostawić jako zasobniki na prezenty..?
Dzyń, dzyń, dzyń... Całkiem blisko, tuż za plecami.
- Niemożliwe, żeby zaparkował sanie w naszym pokoju. Toż profil płozy na to nie pozwoli...
Dzyń, dzyń, jebut!!! Poczułem jak mikołajowy dzwonek wali mnie prosto w twarz.
- Dzyń dobry! Zasnąłeś na służbie, hoł, hoł, hoł!!! - darł się jegomość w czerwonym wdzianku, tarmosząc mnie za bluzę. - Nie będzie prezentów!!! Dzyń, dzyń! Wstawaj!!! Będzie rózga!!! Dzyń, dzyń! No wstawaj Crew!!!
Dzwonki modulowały na różnych częstotliwościach, aż w końcu osiągnęły sygnał alarmowego brzęczka pagerów wyjazdowych. Brodata, mikołajowa twarz stopniowo zmieniała zarys, by ostatecznie przyjąć kształt kierowcy naszej karetki.
- Wstawaj! - darł się i szarpał moje ciuchy - Wyjazd mamy!
- Wiem, no już wiem! Nie śpię!!! - mruczałem rozbudzony - Prezentów nie będzie..! - wyrwało mi się z kontekstu sennych marzeń.
- Co nie będzie? Prezentów? - uradował się szyderczo - Zobacz tylko jaki podarek nam dyspozytorka wyszykowała! - to mówiąc podał mi kartę wyjazdową.
Zmrużyłem oczy, masując na twarzy odcisk w kształcie płaskiego żeberka grzejnika. Zaspany wzrok ogarniał kolejne rubryki karty.
Powód wezwania: Zaburzenia psychiczne, myśli samobójcze.
Dane pacjenta: Wojtuś Urwiłapka*
- O jasna dupa Mikołaja! - zakląłem szpetnie, tracąc resztki szans na podarki od świętego.
- Dokładnie... - przytaknął trwożnie kierowca i ukradkiem przeżegnał się.
Powody do obaw były nader oczywiste. Wojtuś Urwiłapka, znany w powiatowym światku medycyny katastrof jako Hannibal Lecter lokalnych "niespokojnych", był pacjentem legendarnym. Ten dwudziestokilkuletni "chory" wzbudzał dreszcze na plecach zespołów wyjazdowych pogotowia, regularnie wzywając karetki i pozostałe służby do dokładnie wyreżyserowanych spektakli. Tematyką przewodnią tych przedstawień była jego (Wojtusia) groźba próby samobójczej. Za każdym razem inna, genialna w swej głupocie i za każdym razem nieudana... gdyż Wojtuś tak do końca szalony nie był. Kiedyś nawet, w chwilowym przypływie słabości, zwierzył się ratownikom, że on tak trochę udaje, gdyż zbiera na "żółte papiery" do renty, ale:
- I tak mi nic nie możecie zrobić, bo kto głupiemu uzna winę?! Ha!
Myśl ta z gruntu słuszna, stawiała młodego Hannibala na wygranej pozycji, a nas zmuszała do podjęcia nierównej walki. I w ten oto sposób młody Urwiłapka, co kilka tygodni przypominał o swej osobie, dręcząc pracowników pogotowia kolejnymi pomysłami. Czego to on już nie wymyślał...
A to stał na dachu domu i groził, że skoczy. Wrzeszczał do ratowników, policjantów, strażaków i połowy wsi, by wreszcie po trzech godzinach zejść i grzecznie udać się do karetki. Innym razem biegał między samochodami, wołając, że wpadnie pod TIRa. Co się chłopaki za nim naganiali...
Były też groźby wysadzenia chałupy w powietrze, ewentualność wypicia substancji żrących i wiele innych. Za każdym razem akcja trwała godzinami, gdyż najwyraźniej Wojtuś odczuwał perwersyjną satysfakcję z naszej bezradności. Któż bowiem zaryzykuje podejście do gościa stojącego na krawędzi dachu i wrzeszczącego "Jeszcze krok a skoczę!"? Kto weźmie za to odpowiedzialność? W trzeciej godzinie wysłuchiwania wulgarnych i obscenicznych bzdur pod własnym adresem, chciałoby się krzyknąć: "Stul pysk i skacz już ku.wa!", ale iść do więzienia za idiotę?
Zatem milczeli wszyscy, a Urwiłapka bez przeszkód mógł napawać się chwilową władzą. Potem (kiedy już się zmęczył) oddawał się w ręce służb, by po krótkiej podróży, triumfalnie wkroczyć do szpitala psychiatrycznego, skąd wychodził po góra trzech tygodniach i cała historia się powtarzała.
Barwną postać Urwiłapki znali wszyscy pracownicy pogotowia, ale mnie, jakimś cudem, udawało się omijać dyżury, na których wystawiał swoje przedstawienia. Słuchałem tedy z niedowierzaniem opowieści o geniuszu autodestrukcji, ciesząc się jednocześnie z własnego szczęścia. Aż do tej, mroźnej, przedświątecznej nocy...

* * *
- No to... jesteśmy na miejscu - chrząknął niepewnie kierowca, zatrzymując karetkę przed domem.
- Ty naprawdę pierwszy raz u niego..?
- Pierwszy... - zmieliłem w ustach krótką odpowiedź.
- No to w imię ojca i syna... - pobłogosławił mnie i delikatnie wypchnął z szoferki.
Nabrałem głęboko w płuca mroźnego powietrza i czując autentyczny stres, ruszyłem na spotkanie potwora.
Na podwórku panowała ciemność. Przy drzwiach wejściowych majaczyła czarna postać z telefonem przy uchu
- ...kiedy panie komendancie znów grozi, że się zabije. Nie wiemy co robić... - dobiegły mnie stłumione słowa.
- Cześć... - powitałem czarnego stróża prawa - ...można wejść do środka?
W odpowiedzi kiwnął twierdząco głową i powrócił do rozmowy telefonicznej:
- Tak jest panie komendancie. Melduję, że pogotowie już jest, oni sobie poradzą.
- Nie no, rewelacja..! - usłyszany komentarz sprawił, że poczułem się jak świąteczny superman, niosący pomoc potrzebującym - ...tylko, że niby co ja zrobię?!
Stanąłem w korytarzu. Dobiegające zza kolejnych drzwi pokrzykiwania bez pudła wskazywały miejsce akcji.
- No to wdech, wydech... Może mnie ten Hannibal nie zabije? W końcu sobie chce zrobić krzywdę.
Cichutko i delikatnie nacisnąłem klamkę, a moim oczom ukazał się widok przyprawiający o... atak śmiechu.

W pokoju, tuż przy drzwiach zamarł w bezruchu drugi policjant. Jego uniesiona w dramatycznym geście dłoń zdawała się mówić do szaleńca: "nie rób tego!". Tymczasem w głębi pomieszczenia, za barykadą ze stołu, krzeseł i pomniejszych mebli stał niepozorny chłopczyna. Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, koszulina z krótkim rękawkiem, pryszczata twarz. Delikatne, druciane okularki zsuwały się z perkatego nosa, którego kolor świadczył o niemałym spożyciu napojów wyskokowych. Chłopczyna miał owinięte wokół szyi i tułowia kable z choinkowymi lampkami, które migały radośnie zmieniając kolory. Nie wiedzieć czemu, natychmiast przypomniały mi się świąteczne reklamy coca-coli z oświetlonymi kolorowo ciężarówkami, a w głowie zabrzmiała znana melodia "Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta. Zawsze gwiazdka, tylko coca-colaaaaa..."
Zamiast coli, w dłoni szalonego Wojtusia spoczywała puszka z piwem, które ten co i rusz popijał. Z wyjącego głośno radia płynęły znajome słowa piosenki: "A kto wie, czy za rogiem nie stoją anioł z bogiem..."
- I to ma być ten słynny geniusz zła? Ten Hannibal Lecter "niespokojnych"?? - pytałem w myślach, czując jak rozluźnienie ogarnia moje ciało - Przecież to jakaś choinkowa popierdółka jest...
Tłumiony uśmiech jakoś sam wypłynął mi na twarz. Nie wytrzymałem parskając śmiechem. I to był błąd...
- A ty co się cieszysz gówniarzu jeden!?! - Urwiłapka cienkim, drgającym z oburzenia głosem rzucił w moją stronę stek wyzwisk.
Ten głos, postura, te lampki... Cały widok tej samobieżnej, nawalonej choinki sprawił, że nie mogłem powstrzymać śmiechu, choć ze wszystkich sił walczyłem o powagę.
- Dobry wieczór... - wykrztusiłem z siebie dławiąc śmiech gdzieś na poziomie pępka.
- Ty ch.ju, ty peda.e je.any..! Wynoś się stąd natychmiast!!! - Wojtuś darł się wniebogłosy. W końcu odwracając się do policjanta, zakrzyknął:
- Powiedz mu, żeby wype.dalał, bo jak nie to sobie poderżnę gardło!!!
Półobrót w stronę gliniarza sprawił, że dopiero teraz mogłem zobaczyć całą postać Urwiłapki. To co ujrzałem natychmiast starło uśmiech z mojej twarzy.
W lewej dłoni Wojtuś trzymał sporej wielkości nóż kuchenny, którego ostrze właśnie zmierzało w stronę gardła, by spocząć na wysokości krtani. W patrzących na mnie zza drucianych oprawek oczach, pojawił się błysk szaleństwa i czyste, chłodno wykalkulowane zło.
- Wynoś się... - zawarczał szaleniec i przeciągnął nożem wzdłuż szyi.

C.D.N.

---------------------
* Nie ulega wątpliwości, iż Wojtuś Urwiłapka jest koszmarnym wytworem mojej wyobraźni, podobnie jak wszystkie opisane tu zdarzenia. Wszelka i ewentualna zbieżność z postaciami i zdarzeniami realnymi jest doprawdy niesamowicie przypadkowa ;)