sobota, 27 grudnia 2014

Moja mała hipotermia cz.2

Poprzednia część TUTAJ

Teraz już było całkiem jasne, że kilkadziesiąt metrów przed nami, w sporym zagłębieniu terenu, leży rozbity samochód. Nad krawędź rowu wystaje tylko jedno koło, ale kąt pod jakim jest ułożone nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Cała niewidoczna reszta też tam musi być. Czy są jacyś ranni? Ilu? Żyją?
- Co robimy? - zapytał kierowca nie zmieniając prędkości jazdy.
To było dobre pytanie i spory dylemat. Z jednej strony wypadek komunikacyjny z nieznaną liczbą poszkodowanych, z drugiej pacjentka na pokładzie, z podejrzeniem udaru mózgu i wskazaniem do szybkiej hospitalizacji.
- Wezwać drugą karetkę i jechać dalej? - szybko analizowałem sytuację - Przy normalnych warunkach pogodowych, piętnaście, może dwadzieścia minut jazdy na sygnałach. Jeśli tam są jacyś ludzie, to raczej nie mają szans doczekać.
Zerknąłem w stronę przytomnej pacjentki, ciągle usiłującej zdjąć z palca klips pulsoksymetru.
- Zatrzymaj się... - rzuciłem komendę w okienko szoferki - ...Pójdę zobaczyć, a ty powiadom dyspozytornię, niech wyślą straż i policję. Potem przejdź na tył i pilnuj pacjentki.
Podszedłem do bocznych drzwi i szarpnąłem za klamkę. Na zewnątrz, droga wciąż przesuwała się pod kołami ambulansu.
- No stój! - wrzasnąłem do kierowcy.
- Przecież stoję! - odkrzyknął i wsadził głowę pod kierownicę, aby upewnić się, że stopa tkwi na hamulcu. Auto nadal sunęło po lodzie.
- OK. Czyli desant... Jak za dawnych, harcerskich lat! - w ułamku sekundy przypomniały mi się gówniarskie zabawy, skoki z jadącej ciężarówki i pociągu zwalniającego na zakręcie w lesie. Szkoda, że w niepamięć poszły lekcje fizyki i zasady dynamiki pana Newtona.
Ledwie opuściłem jadący pojazd i moje stopy dotknęły podłoża, już wiedziałem, że przyjdzie mi zapłacić za braki w wykształceniu. Nogi same jakoś pojechały w kierunku oddalającej się karetki, a resztę załatwiła grawitacja. Przywaliłem o lód, aż jęknęło.
- O ku.waaa! - wrzasnąłem, czując jak zimna tafla liże mnie po gołych nerkach wystających spod podwiniętej kurtki. Próba szybkiego poderwania ciała spełzła na niczym. Wijąc się na zalodzonej drodze, musiałem wyglądać jak opętany, albo pacjent z oddziału psychosomatycznego. W końcu udało mi się przyjąć pozycję "łokciowo-kolankową" i tak, z gracją psa "Cziłały" puszczonego w butkach na lodowisko, pełzałem w stronę pobocza. Kiedy dłonie wreszcie dotknęły zmarzniętego śniegu, niepewnie wbiłem podeszwy butów w podłoże i wstałem.
Za krawędzią "rowu-nie rowu" rozciągał się naprawdę groźny widok. Przewrócone do góry kołami auto wyglądało jak wielki, niezgrabny żuk, który zastygł po morderczych próbach podźwignięcia się z pleców.
Każdy leżący na dachu samochód, wydaje się większy od swego bliźniaka stojącego na kołach, tak było i teraz. Tuż pode mną ciemniała płyta podwozia jakiejś kombi osobówki. Z tej perspektywy sprawiała wrażenie monstrualnie wielkiej. Wokół ani śladu ludzi. Szczególnej grozy dodawał fakt, że "rów", którego stokiem właśnie sunąłem w dół, okazał się być zamarzniętym korytem niewielkiej rzeki. Auto przelatując nad brzegiem, drasnęło ledwie kilka krzaków i wylądowało dachem na środku tafli, zanurzając przednią połowę kabiny pod wodą.
Od strony mojego podejścia lód był nietknięty, ale maskę i prawy bok wraku otaczała leniwie płynąca woda. Zjeżdżając, czułem jak śnieg wpada mi do spodni i zasypuje uda. Przed oczami już rysował się sterczący w górę tył z bagażnikiem i charakterystyczna, żółta zawieszka za szybą: "Baby in auto". Jeszcze moment i wylądowałem na zamarzniętej powierzchni wody. Pod nogami zatrzeszczało nieprzyjemnie. Szybko oszacowałem, że mam zerowe szanse, aby zajrzeć do auta przez szybę bagażnika. Lód w tamtym miejscu był załamany, a podejście równało się kąpieli rodem z klubu morsów. Padłem na kolana i wykonując coś na kształt "damskiej pompki", starałem się zaglądnąć w jedyne, wystające z tafli, okienko tylnych drzwi. Przez połowę kabiny płynęła woda. Na jej powierzchni kotłowały się jakieś bibeloty, śmieci. Niewiele było widać. Uniesiona w górę i odwrócona kanapa z dziecięcym fotelikiem, zarys lewego zagłówka, przedni fotel. Reszta znikała pod brunatną wodą. Wyobraźnia podsuwała mi kształty ludzkiego ramienia, sterczącego za oparciem siedziska kierowcy. Wydawało mi się, że widzę kolorowy rękaw kurtki.
- Ktoś się utopi! Jak się tam dostać?!
 Wyszarpnąłem z kamizelki mój wypasiony nóż ratowniczy, zakupiony jeszcze w czasach, gdy ratownicy (w tym i ja) myśleli, że mając "Rescue Knife" uratują w pojedynkę cały świat.
- On tu chyba gdzieś miał zbijak do szyb... O jest!
Prawa dłoń mocno schwyciła nóż w odpowiednim ułożeniu, a ja poczułem, jak włącza mi się jakiś mod na nieśmiertelność.
- Mam nóż..! Ze zbijakiem..! I rozbiję szybę! I uratuję ludzi..!
Nadal klęcząc, przymierzyłem w odpowiednie miejsce i... DUP! Walnąłem z całej siły, ale szyba ani drgnęła.
- Jeszcze raz! Mocniej!!
DUP! DUP!! Nic... nawet jednej ryski.
- Może w drugi narożnik?
Hyyyyp... DUP! DUP! DUP! DUP! DUP!
Pukałem jak zwariowany dzięcioł w to okno, a echo niosło głuche uderzenia wysoko ponad koryto rzeki.
- Halo! Co ty tam robisz?!? - z oddali doleciał mnie krzyk Jurka i przyniósł lekkie otrzeźwienie.
- To na nic... - zerknąłem na całkiem zniszczony już zbijak w "wypasionym" nożu i dopiero teraz zacząłem odczuwać ból ręki, którą od jakiegoś czasu waliłem w powierzchnię szyby.
- Może nogami..?!
Szybko zmieniłem pozycję z klęczącej na siad płaski. Rękami chwyciłem kawał pogiętego błotnika, podkurczyłem nogi i z całej siły walnąłem butami w szybę. Oczywiście szkło nadal bezczelnie tkwiło na miejscu, za to gdzieś zza pleców dobiegł mnie niepokojący dźwięk.
- Oj... - pomyślałem spłoszony - ...to chyba był zły pomysł...
Dokładnie w tej samej chwili, poczułem, jak lód pod moim tyłkiem chrupnął raz i drugi, a ułamek sekundy później moja szanowna d.pa zaczęła tonąć. Lodowata woda natychmiast wdarła się pod majty, całkowicie zalewając przy tym "Dumę południowo-wschodniej Polski", a "Duma", niknąc niemal w oczach, piszczała cieniutko:
- Matko Boska! Matko Boska! Tu nigdy nie było tak zimno!!!
Faktycznie. Gwałtowna różnica temperatur była jak smagnięcie paralizatorem.
Szarpnąłem się niczym oparzony i w bezwarunkowym odruchu, spuściłem nogi w dół. I to był kolejny zły ruch. Stałem teraz zanurzony po uda w wodzie, a przeraźliwe zimno odcięło mi na chwilę zdolność oddychania.
- Odwrót! Odwrót!! - podpowiadał instynkt samozachowawczy
- I tak się nie dostaniesz do auta! - wtórował lekko otumaniony rozum.
Przebrnąłem kilka brodzących kroków przez skruszony lód, usiłując wspiąć się na stromy brzeg. Woda przez chwilę mlaskała w butach, gdy chwytając się krzaków, podchodziłem w górę. Byle szybciej do drogi. Kilka ruchów nogami wystarczyło, by skóra na łydkach przestała piec, zamiast tego pojawiło się obezwładniające uczucie zastygania mięśni. Resztę zaśnieżonego stoku pokonałem bardziej siłą rąk, niż pracą obrażonych kończyn dolnych.
- "Duma" chyba już całkiem zamarzła... - pomyślałem ze strachem, czując w kroku rozpaczliwą pustkę.
Wreszcie stanąłem na krawędzi rzecznego koryta. Karetka zatrzymała się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym skakałem na lodowatą jezdnię. Bardziej sunąc niż idąc po lodzie, ruszyłem w tamtym kierunku.
Zimno, jakie odczuwałem na tyłku, udach i łydkach, potęgował lekki wiatr wiejący z pól. Miałem wrażenie, że widzę niewielkie kłęby pary, unoszące się z moich spodni. W głowie dziwnie szumiało. Wszystko to razem, wprowadziło mój umysł w jakiś rodzaj amoku.
Zostało może z dwadzieścia metrów do ambulansu, gdy nagle kątem wychłodzonego oka, dostrzegłem kobiecą postać, stojącą po drugiej stronie jezdni. Zmaterializowała się w mojej świadomości zupełnie jak duch, bo wcześniej kompletnie nie zarejestrowałem niczyjej obecności. Jak pola długie i szerokie, droga była pusta. Ani jednego przejeżdżającego auta, tylko ona, ja i karetka, jednak w tamtej chwili, nie wydało mi się to specjalnie podejrzane.
- Widziała pani..?!  Widziała, co tu się stało?! - przemykając obok, wykrzyczałem pytanie przez ściśnięte zimnem usta.
- Ninie.. ninie... Nnnnnie do końńńcyca...
Mój nieco zahibernowany mózg zlekceważył jej słabą i niepewną odpowiedź.
 - Skoro nie widziała, to jest nieprzydatna dla sprawy...
Siłą rozpędu jechałem na butach w stronę karetki i po chwili byłem już przy drzwiach. W przedziale medycznym siedział Jurek i patrząc na mnie, miał minę, jakby zobaczył pomarańczowo-błotno-białe Yeti.
- Z pacjentką co!? - zapytałem.
- Dobrze... - odpowiedział z wahaniem - Tylko znowu wymiotowała...
- CholeraaA! - wstrząsnął mną silny dreszcz, przez co, ostatnią sylabę słabego przekleństwa niemal wyszczekałem w stronę kierowcy. Ten wystraszony odruchowo odskoczył głową.
- Gdzieś tu był młotek... - powiedziałem gramoląc się do środka i stając nad leżącą na noszach chorą. - Młotek mi podAJ! - znowu dreszcz i wykrzyczany ostatni akcent.
- Cooo..?? - Jurek był już nieźle przestraszony.
- Młotek! Taki do szyb! No dawaj, bo tam auto..! woda... wszędzie pływa!!
Muszę przyznać, że konstruowane przez mnie zdania, nie osiągały w tamtej chwili wysokiego pułapu logiki i zanim kierowca zrozumiał, że wcale nie chcę ukatrupić rzygającej pacjentki, sam już zdjąłem ze ściany przyrząd do ewakuacji.
- Szybę..! Rozbić... No uratować! A ty pilnuj! - wykrzyczałem do nadal zamroczonego Jurka i już sunąłem po drodze w stronę rzeki. Było mi naprawdę bardzo zimno.
Ponownie mijając stojącą nieruchomo kobietę, wykrzyknąłem w jej kierunku zaczepnie:
- Jak pani patrzyła..? Nie do końca... widziała?! To albo widziała, albo nie!
- Bybo... bo jak wpadydałamm do wywody, to zamymymknęłłam oczy! - próbowała słabo odkrzyknąć, a potem do moich uszu dotarł jej stłumiony szloch.
Zaskoczony, usiłowałem zatrzymać się w miejscu, ale podobnie jak poprzednio, ten gwałtowny manewr wykonany na lodzie, skończył się efektownym orłem, tuż pod nogami płaczącej.
- Uch... - sapałem stosując znaną już technikę "kolankowo-łokciową" - To pani... w tym aucie... tam była..? Pani..?
- Jaaa..! - kobieta rozpłakała się już na dobre. W całej scenie zadziwiający był fakt, że rycząca niewiasta nadal ani drgnęła.
- To dlaczego... dlaczego..? - niepewnie wstawałem, chwiejąc się na lodzie - ...dlaczego pani nic... Dlaczego nie mówiła... wołała?! Nie widziała pani? Nas... nie widziała?!?
- Wi..wi..działamm, jak się pan szysza... szyszamotał na plecach, na lodzie i wwołałamm... ale sysłabo...
- No co za... co za... - myślałem oburzony - Co za baba!!!
I nagle dotarło do mnie, że nadal nie mam odpowiedzi na jedno z najważniejszych w tej chwili pytań.
- Jechał jeszcze ktoś? Z panią... jechał?!
Widząc, że kobieta zwleka z odpowiedzią, dorzuciłem napastliwie
- Kolorowa kurtka... w aucie!
- Tyto mojej cycu... cycórki! 
Słysząc te skandowane zimnem słowa, poczułem kolejny dreszcz. Dłoń jakoś sama ścisnęła młotek do rozbijania szyb, a stopa szarpnęła się w zamiarze gwałtownego startu w kierunku rozbitego auta. Niestety znów zapomniałem o przeraźliwie śliskim podłożu, przez co nogi natychmiast rozjechały się na boki. Tymczasem pani dukała dalej
- Ale córyrki ni... niniema w aucie! Ja sysama jechałam! - po tych słowach zawyła jeszcze głośniej i całkiem płynnie dokończyła:
- Mąż mnie teraz zaabijeeeee!!!
Wszystko to słyszałem, walcząc z nadmiernym rozkrokiem własnym. Lądując w głębokim szpagacie, po raz trzeci na zalodzonej jezdni, zdążyłem tylko pomyśleć, że chyba jednak coś tam jeszcze, między nogami mam.
- Boli, znaczy żyje...- zadumałem się na krótko, a głośno jęknąłem
- Na pewno sama?! To czemu pani nie przyszła? Nie powiedziała?!
- Bo się nie mogę ruuszyyyyyć! - kobieta płakała w najlepsze i w ten sposób chyba rozgrzewała swój aparat mowy.
- Boli panią coś? Może kręgosłup..? - zapytałem podejrzliwie, wstając ostrożnie. Jednocześnie w myślach próbowałem sobie przypomnieć technikę wkładania poszkodowanych na deskę w pozycji stojącej.
- Nic mnie nie boli, tylko nie dam rady poruszać nogami. Niczym nie mogę poruszać...
- Jak pani się tu znalazła? Na drodze... z rzeki..? - zapytałem poszukując wzrokiem ewentualnych obrażeń.
- Jakoś sama wyszłam... Doszłam do drogi i stałam.
- Ale czemu pani nie szła do karetki?!
- Ciuchy mnie nie puszczą! - odpowiedziała płaczliwie i ledwie widocznym ruchem dłoni, postukała w nogę. Dźwięk jaki temu towarzyszył, przypominał pukanie w ściankę z gips-kartonu.
Dopiero teraz mogłem się dokładnie przyjrzeć mojej rozmówczyni. Wcześniej, albo koło niej przejeżdżałem, sunąc po lodzie, albo padałem do stóp z prawa na lewo. Stojąc wreszcie spokojnie, zlustrowałem uważnie jej tkwiącą nieruchomo postać.
Na nogach miała kozaczki, przed katastrofą chyba koloru czarnego, teraz ich powierzchnię pokrywały jakieś pęki zamarzniętych traw i zielska z rzeki. Z cholewek wychodziły nogawki dżinsowych spodni. Były pofałdowane, kompletnie sztywne i pokryte gęstym szronem. Wyżej umorusana jakąś ziemią kurtka, wyglądająca na puchową. Spod narzuconego na głowę kaptura wypływały zdrętwiałe, czarne kosmyki włosów. Przypominały trochę druciki wystające z rozerwanej izolacji. Na ich końcach wisiały niemałe lodowe sople, które trwale spajały tę niecodzienną fryzurę z tkaniną kurtki.
Pomiędzy tym wszystkim była wykrzywiona płaczem twarz. Szczególnie przykry widok stanowiło twarde błoto na policzkach, rozmazany makijaż i biały, mroźny osad na rzęsach.
- Jakim cudem ona nie zamarzła? - zastanawiałem się, jednocześnie szacując odległość do karetki.
- I jak ja ją teraz dotaszczę do auta?
Sam też czułem, jak moje mokre spodnie robią się mocno tekturowe, a wysyłane przez mózg rozkazy ruchu palcami w butach, spotykają się z lekceważeniem w dolnych partiach ciała.
- Jeszcze trochę i sam zamarznę...
- Jureeek! - zacząłem krzyczeć w stronę ambulansu. Wszak najprostsze rozwiązania są zazwyczaj najtrudniejsze do wymyślenia - JURAAAAS!!!
- Co?! - odkrzyknął kierowca, wychylając głowę z przesuwnych drzwi.
- Podjedź tu karetką! Szybko!
Widziałem jego oburzoną minę w stylu: Co? Masz kilka metrów do przejścia i ja muszę podjeżdżać? Może ci jeszcze schodki rozwinę i dywan czerwony?!
- Podjedź, bo pani nie może chodzić!!! Zamarzły jej spodnie!
Kolega popatrzył na mnie jak na idiotę, ale posłusznie wsiadł do szoferki i ostrożnie cofnął auto, parkując obok nas.
Kobieta, mimo najszczerszych chęci, nie była w stanie zgiąć nóg w kolanach. Korzystając z lodu na jezdni, który teraz okazał się przydatny, popychaliśmy panią w stronę drzwi przedziału medycznego.
Potem, niczym sklepowego manekina, usiłowaliśmy wcisnąć do środka. W trakcie tych działań, wydawało mi się, że jej zamarznięta kurtka o strukturze betonu, waży chyba z pięćdziesiąt kilo. Śliska, twarda powierzchnia garderoby, nie była szczególnie wygodna w improwizowanym transporcie, choć przypuszczam, że to właśnie dzięki warstwom grubej podszewki, pacjentka nie wychłodziła się kompletnie na tym wietrze.
Wreszcie udało nam się wtarabanić do środka. Przymarzniętą do ciuchów panią, posadziliśmy na fotelu, przy czym bardziej wyglądało to na oparcie kłody drewna o murek niż pełen siad. Niestety chwilowo nie było innej możliwości.
Tłukłem się z zimna, do tego stopnia, że najprostsze czynności, takie jak włączenie w przedziale światła, czy odsunięcie kieszeni w torbie medycznej, były niemal niewykonalne. Rozcięcie spodni naszymi służbowymi nożyczkami okazało się zadaniem ponad moje i Jurka siły. Suwak od kurtki również był całkowicie zalodzony. Jedynym "sukcesem", który udało nam się wspólnie osiągnąć, było dosłowne złamanie nogawki dżinsów, dzięki czemu pani mogła lekko zgiąć nogę w biodrze i kolanie.
- Strażacy i "eska" wyjechali z miasta jakieś dziesięć minut temu! - poinformował mnie kierowca.
- To dobrze... - odrzekłem, szczękając zębami - Jedź im na spotkanie, bo i tak nic tu nie zawalczymy!
Jurek przesiadł się do szoferki, a ja nadal próbowałem zdjąć z kobiety zamrożoną zbroję. Odrzucając nieprzydatne nożyczki, zerknąłem na mój "wypasiony" nóż bohatera-ratownika.
- Może tym..? 
Po sekundzie namysłu odpuściłem. 
- Przy moim obecnym poziomie sprawności manualnej, prędzej rozkroję ją do kości, niż pozbawię odzieży...
Tymczasem nasza pierwsza, grzecznie leżąca na noszach pacjentka, przestała wymiotować i z ciekawością przyglądała się nowej współpasażerce. Po krótkim i milczącym zapoznaniu, podciągnęła koc pod brodę i wysepleniła z wyrzutem:
- Zimno tu.
- No pewnie, że zimno! W końcu mróz jak diabli! - pomyślałem z wyrzutem - Raz gorąco, raz zimno! Proszę włączyć ogrzewanie, proszę wyłączyć ogrzewanie... piernąć w oponkę..!
Gderając w myślach, zerknąłem na panel sterujący temperaturą w przedziale medycznym. Przy symbolu ogrzewania widniało słowo "OFF". 
- No kurna! Ty głupi cycku, wyłączyłeś grzanie wcześniej, bo było gorąco! Babcia z udarem ma ci mówić, jak leczyć wychłodzenie?!
Chcąc szybko naprawić swój rażący błąd w postępowaniu, podniosłem się z fotela i nacisnąłem odpowiedni przycisk. W następnej chwili przez szum silnika, przebił się charakterystyczny dźwięk włączanego systemu ogrzewania. Coś jednak było nie tak. Pompka Webasto stuknęła kilka razy, a ruszający wiatraczek zawył jakoś dziwnie, zakrztusił się i zamilkł. Jednocześnie z kratki wentylacyjnej przy podłodze, wyleciał mały, niebieskawy obłoczek dymu. Zaśmierdziało i zgasło.
- Zarąbiście!!! Toś już sobie nagrzał, jak Mikołaj w saniach kabrio!!! To samo było w zeszłym roku! Serwis gwarancyjny, ku.wa ich mać była!!!
- Daleko ta "eska" jest?! - krzyknąłem do kierowcy zły jak sto diabłów.
- Nie wiem! Pewnie zaraz się spotkamy.
Przeklinając w myślach na mechaników serwisu i jakość najnowszych wyrobów, wiodących na rynku producentów aut, wyciągnąłem z szafki trzy szeleszczące folie termiczne. Dalszą drogę spędziliśmy owinięci w sreberka, niczym czekoladowe cukierki na choince.

Kilkanaście minut później, naszą rozmarzającą powoli "topielicę", przejął zaspany lekarz z zespołu "S". My kontynuowaliśmy podróż do szpitala z udarową pacjentką.
Przekazanie w Izbie Przyjęć było szybkie i konkretne. Sprzątająca pani Stenia, na widok moich zabłoconych butów i ociekających wodą spodni, prześwięciła mnie ścierą i odmówiła "litanię" o tym, że ona "już przed siódmą wszystkie podłogi pozmywała, a tu taki brudas naznosił jakichś glonów!"
Nawet nie byłem ciekaw jej reakcji na "eskę" wiozącą prawdziwie brudną i mokrą panią.
Powrotną drogę do stacji, odbyłem w pustym i zalanym przedziale medycznym. Nie chciałem brudzić tapicerki i fotela w szoferce.
Juras radośnie pogwizdywał za kierownicą, a ja z ogrzewanej półki zwanej termo-boksem, wyjąłem ciepłą butelkę kroplówki i wciskając ją do spodni pomyślałem:
- Nienawidzę zimna!!!
- Ani ja... - pisnął smutno "Wstyd południowo-wchodniej Polski".

wtorek, 23 grudnia 2014

Moja mała hipotermia cz.1

Grudniowy wieczór. Za ścianą niby dodatnia temperatura, niby kropi "drobny deszczyk", ale wicher wieje tak przeraźliwie, że pisząc te słowa, niemal odczuwam jego szarpanie na plecach i ramionach. Mam wrażenie, że okno, przy którym siedzę, za chwilę wyleci razem z ramą. Szczęściem, za moimi plecami, "czuwa" rozgrzany kaloryfer, ostatni bastion obrony przed paskudnym zimnem. Dopóki dyżur spokojny, żadna siła mnie nie ruszy z mojego szańca tropików. Bo zimna, to ja nie lubię, oj nie lubię... :(

Odkąd mały Adaś, dzięki cudom polskiej służby zdrowia, umknął z łap zimnej kostuchy, ruszyła chwilowa (jak sądzę) moda na wszelkie "wiejące chłodem", medyczne tematy. Czytając dziesiątki, jeśli nie setki artykułów, wypracowań, wywiadów, których wspólnym mianownikiem była hipotermia, doznałem swoistego nawrotu wspomnień, roboczo zwanego flashback'iem. Tak oto, przypomniała mi się moja mała przygoda z "chłodem i mrozem". Co prawda, jej ciężar gatunkowy ma się nijak do epickiej reanimacji skrajnie wychłodzonego dwulatka, ale punkt styczny, w postaci niskich temperatur, jest zachowany. Dlatego, sądząc, że lepsza okazja chyba się nie trafi (bo zimy coraz cieplejsze, a pamięć coraz słabsza), postanowiłem ocalić tę historyjkę z mroków zapomnienia. Drugi flashback, może już nie nadejść, a zatem...

To był grudzień... Zaraz, zaraz... Nie. To nie mógł być grudzień... Za dużo śniegu wtedy było i mrozu... To musiał być styczeń! Tak! Styczeń... ...a może luty? Nieee, w lutym, to u nas już roztopy są. Sto procent styczeń... ee...ewentualnie sam początek lutego. Kurczę... ale o czym to ja chciałem..?
Aha!

* * *
To była zima! Ale taka prawdziwa, a nie jakaś popierdółka. W ciągu kilku godzin chłody przyszły tak okrutne, że w uśpionej stacji pogotowia niosły się złowrogie trzaski. Z początku myśleliśmy, że naszemu najstarszemu "kierowcy medycyny" reumatyzm tak strzela w kolanach, a to mróz trzaskał za oknem. Masakra.
- Ja pierdzielę, nienawidzę zimna! - zamruczałem sennie, opatulając się szczelniej śpiworem i wciskając plecy między kratki kaloryfera.
- Nic mnie stąd teraz nie ruszy... No chyba, że jakiś wyjazd, ale błagam... nie... - w myślach mamrotałem wszystkie, znane mi zaklęcia odpędzające wezwania do nagłych interwencji. Wśród modłów znalazł się również psalm o tym, że "Jeśli już jakiś wyjazd musi być, to niech jedzie eSka, a dobry Dziadek Mróz, niechaj oszczędzi biedne zespoły podstawowe".
Znużony odprawianiem szamańskich obrzędów, usnąłem w końcu sprawiedliwym snem ciepłofila.

TIRU-RIRU! TIRU-RIRU!!! - pager, pozostawiony na stoliku, darł się przeraźliwie, wyrywając mnie ze snu.
Skoczyliśmy z kolegą Jurkiem na równe nogi. Ciemność absolutna. Pod zaspanymi powiekami mignęła szyderczo roześmiana twarz Dziadka Mroza i już nogi same, wyuczone powtarzalnością dyżurów, niosły do dyspozytorni po kartę wyjazdu.
- Piąta trzydzieści... - zerknąłem na zegar i zasłoniłem usta, chroniąc dyspozytorkę przed ziewającym pożarciem - ...ludzie to litości nie mają...
Znów nikt nas nie kocha, nikt się nie rozczula. Taka robota.
Jeszcze tylko kurtka na rozgrzane snem plecy, czapka na rozczochraną, skołowaną łepetynę i naprzód, w mrok przedświtu.
- Jezzzz...zu..zu.. jak zimno! - jęknąłem, dotykając tyłkiem fotela w szoferce.
- No... - burknął kierowca Jurek, a z jego ust wyleciał obłok pary, którego nie powstydziłaby się najlepsza z dziewiętnastowiecznych lokomotyw.
- Dżizzz... zzasss... - biadoliłem dalej, terepiąc się jak rozklekotana pralka Frania - Daww... ajj jakieś oggg...rzewanie!
- No... - Jurek znów buchnął parą i pochylił się, by rękawem kurtki zetrzeć malutkie gwiazdki, które natychmiast wykwitły na szybie tuż przed nim.
Skręcając z drogi krajowej, jechaliśmy chwilę w milczeniu. Reflektory karetki rozcinały mrok i dziewiczą biel śniegu. Delikatna, niczym nie skażona warstewka puchu przykrywała jezdnię, dając złudne wrażenie przytulności.
Tłukło mnie z zimna. Każdy mój mięsień drżał i tańczył "la-kuka-raczę", a zęby dzwoniły "lambadę" i "la lunę" na dwa głosy.
- Oj... oj... - czując anemiczne powiewy ciepła z otworów wentylacji, chciwie podstawiałem ręce pod kratki. Ledwie letnie powietrze obmywało palce i wpadając do rękawów służbowego polara, wzbudzało przyjemny dreszcz na plecach.
- Nienawidzę zimna! - wreszcie wydukałem z siebie pierwsze tego ranka, w miarę płynnie brzmiące zdanie.
- No... - odpowiedział całkiem płynnie kierowca i dodał brawurowo:
- Ciesz się, że wezwanie do domu jest.
- To fakt...- pomyślałem z szacunkiem, a przed oczami mignęły zeszłotygodniowe obrazki z gonitwy po lesie za "niespokojnym" Kaziem.
- To dobrze, że w domu, a nie jaki wypadek na drodze, albo reanimacja na torach... Ludziska teraz w domach napalone mają jak w saunie, upał... I tylko potem człowiek taki zapocony wylatuje do karetki... i jeszcze dźwiga pacjenta. 
Zerknąłem po raz nie wiadomo który do karty, aby upewnić się o konieczności przeniesienia pacjentki. Treść wezwania nie pozostawiała złudzeń: "Bełkotliwa mowa, drętwienie ręki i nogi"
- Będzie dźwiganko... i pot z pleców kapiący do tyłka. Potem na pewno długa droga przez podwórko, oczywiście zawieje i zamiecie, wiatr pod kurtkę... A wilk czyha!
Na szczęście tak mam, że każdą moją gonitwę czarnych myśli, przerywa ten moment, kiedy karetka dojeżdża do miejsca wezwania. Kiedy trzeba wysiąść, zabrać graty i po prostu iść. Wtedy już się nie duma w kategoriach "olaboga". Rozedrgane neurony przestawiają się na zadaniowość i jakoś to leci.
Tak było i teraz. Po zbadaniu i zabezpieczeniu pacjentki, zapadła decyzja o sprawnym transporcie do karetki, a następnie podróży do szpitala powiatowego.
Wykonanie pierwszej części zadania przebiegło całkiem sympatycznie. Pacjentkę bezpiecznie umieściliśmy w karecie, a poziom wysiłku fizycznego nie był zbyt wysoki, o czym świadczyła suchość mojej szpary pośladkowej (tu pragnę wyjaśnić, że chodzi o brak potu poniżej pleców... żeby ktoś nie myślał o głupotach).
W karetce ciepełko, suchełko, światełko. Pani tylko raz zwymiotowała, na szczęście w zapobiegliwie przygotowany woreczek.
- No to ruszamy.
Przełożyłem worek do drugiej ręki, rzucając szybkie spojrzenie na zegarek. Była szósta dwadzieścia.
- Nie jest źle. Akurat dowieziemy panią do szpitala, napiszę papiery i będzie koniec dyżuru...
Ach, jak to słusznie mawiali mędrcy, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca... Okazuje się, że przed wschodem też nie.
A słońce właśnie wschodziło, rozpromieniając niemal bezchmurne niebo bursztynowym blaskiem. Coraz większa łuna biła w szary horyzont, aż wreszcie, płaski pasek pól, rozdarła świecąca "moneta". Gigantyczny, złoty pieniądz właśnie wyłaniał się z pularesu.
Wyjeżdżaliśmy na drogę. Jaskrawa biel śniegu zaczynała razić oczy i kłuć miliardem iskierek.  Śnieżynki świeciły i mrugały zalotnie, jakby chciały nas rozbawić lub odciągnąć od poważnej pracy.
- Coś pięknego... - myślałem, zerkając w małe okienko - Białe pola, biała droga otulona dziewiczą pierzynką puszystego... nie... zaraz... coś tu jest inaczej...
Droga nie przypominała tej, która przed świtem prowadziła nas jasną wstęgą, prosto pod zadany adres. Teraz wyglądała trochę jak rozjechana panienka w futerku ze śladami bieżnika "Dębicy" na plecach.
Dziewiczy śnieg rozorały pierwsze, spieszące do pracy samochody. Ich koła brutalnie wyryły w puchu dwie szkliste bruzdy, połyskujące teraz niczym szyny kolejki.
- Żywy lód... - warknął szofer i natychmiast zredukował prędkość jazdy do poziomu "spacerowej".
- Masakra! - referował na bieżąco - Pod śniegiem jest totalna szklanka! Jak myśmy w tamtą stronę zajechali?! Cud!
Faktycznie. Odsłoniętą miejscami jezdnię pokrywała idealnie gładka, błyszcząca skorupa. Zupełnie, jakby ktoś na asfalt wylał szkło.
- Cholera jasna... istne pole minowe! - Jurek emocjonował się coraz bardziej, a tempo przejazdu spadło do "prędkości żałosnej".
- No to na siódmą już na pewno nie zajedziemy. Punktualną zmianę diabli wzięli i na rogach ponieśli... Albo raczej na łyżwach! - pomyślałem i natychmiast ponownie przestawiłem neurony na zadaniowość.
- Pacjentka! Zbadaj. Sprawdź. Popraw co trzeba. O drodze nie myśl...
To był dobry pomysł, skupić się na robocie. Zwłaszcza, że każdy, nawet najlżejszy ślizg kół, wywoływał lekkie poty pod moją służbową koszulką. - A pocić się nie chcesz... bo wilk czyha!
Zająłem się powtórnym badaniem. O dziwo, w tych jakże trudnych warunkach, stan chorej nieco się poprawił. Po drugiej serii wymiotów, zaczęła odzyskiwać władzę w porażonej ręce, co manifestowała usiłując rozetrzeć zawartość zapaskudzonej torebki na własnej twarzy. Nie mogłem pozwolić na ten wyszukany makijaż.
- Może to jakieś przejściowe niedokrwienie? - dumałem wyciągając pęk papierowych serwetek.
Tymczasem u pani, dynamicznie następowała poprawa. Aparat mowy również usprawnił się do tego stopnia, że niema dotąd pacjentka wysepleniła w końcu:
- Strafnie tu gorąsso...
- To prawda. - przyznałem skwapliwie, znów czując znienawidzony pot na plecach. Manewrując papierowym ręcznikiem wokół twarzy chorej, drugą ręką wyłączyłem dmuchawę ogrzewania.
- No to zaraz będzie przyjemny chłodek... - sapnąłem. Nawet nie przypuszczałem, jak wybiórczo prorocze okażą się moje słowa.

Karetka majestatycznie parła naprzód. Humory dopisywały.
Wypełniałem na kolanach kartę medycznych czynności ratunkowych, pacjentka zabawiała się coraz sprawniejszą ręką, co chwila zdzierając z palca pulsoksymetr. Nawet kierowca, mimo trudnej jazdy, zdobył się na żartobliwą uwagę:
- Hej, popatrz tam! - zawołał, wskazując nieokreślony cel przed sobą - Ktoś sobie z rana chciał pojechać na skróty. He, he.
Wsadziwszy głowę w okienko szoferki, powiodłem spojrzeniem wzdłuż ręki drajwera. Rzeczywiście. Jaśniejsza biel przysypanej drogi, wyraźnie skręcała, wpadając w ostry lewoskręt, tymczasem pojedyncze ślady kół przed nami wiodły konsekwentnie "na wprost" i urywały się nagle przy szarej bruździe mniejszej dróżki.
Mijały sekundy, karetka jechała. Na twarzy kierowcy wciąż jeszcze kwitł uśmieszek, ale w naszych mózgownicach trwały intensywne obliczenia logiczno-techniczne. Coś tu nie grało.
I nagle, nim jeszcze dotarło do nas, na co patrzymy, na końcu urwanego śladu, tuż ponad szarą bruzdą śniegu, zamajaczył kształt sterczącego w górę koła. Słońce oświetlało kawałek felgi i nieruchomej opony, układając cienie na pobliskim śniegu w sposób absolutnie pozbawiony realizmu i geometrii.
- Po co ktoś wkopywał oponę w śnieg na dróżce..? - kombinowałem na logikę, wciąż odbierając wyraźne sygnały od podświadomości: "Uważaj, mówię ci uważaj!"
Minęła kolejna sekunda. Jadąca wzdłuż drogi karetka, wymusiła na nas lekką zmianę perspektywy i niemal w tej samej chwili, spadło olśnienie. Pracujący na wysokich obrotach mózg, dorysował w przestrzennej wyobraźni, brakujące elementy.
- To nie jest wkopana opona... - pomyślałem, a z ust wypłynęło urywane zdanie:
- Tam jest samochód...
- Leży... - uzupełnił szofer i złapał oburącz kierownicę.
- A ta szara bruzda, to nie krawędź dróżki, tylko rów... - dokończył mój mózg, mając już komplet danych terenowych.

C. D. N.

piątek, 12 grudnia 2014

PO CO się męczyć?

Dzisiaj będzie trochę biblijnie :) Po pierwsze dlatego, że mam zamiar strzelić kazanie, a po drugie, będę mówił o "prawdach objawionych" ;)
Oto ja,  niczym syn marnotrawny, ze spuszczonym smutno nochalem, postanowiłem powrócić do zarzuconego onegdaj cyklu monologów uświadamiająco-ucząco-umoralniających, zebranych pod wszystko mówiącym tytułem E-dukacyja. (mizerny dorobek tejże serii można prześledzić klikając stosowny link w menu po prawej stronie mojego bloga).
Skoro o uświadamianiu i nauce będzie mowa, łatwo wydedukować, że poniższe treści skierowane będą raczej do osób nieposiadających wykształcenia medycznego i tak zwanych laików, których pojęcie oraz doświadczenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy są nikłe lub żadne. Nie oznacza to jednak, że Koleżanki i Koledzy "po fachu" nie mają tu czego szukać. Wasze opinie, doświadczenia i pomysły, zawsze są dla mnie cennym źródłem wiedzy, wyrazem akceptacji (lub jej braku), a niekiedy inspiracją do tworzenia nowych postów.

No dobra... Jest milutko, klepiemy się po pleckach, ale teraz, jak to mówili starożytni blogerzy, przejdźmy do ad remu.

Dziś ponownie nawiążę do tematu resuscytacji krążeniowo-oddechowej, pozostawiając jednak technikę i suchy instruktaż innym podręcznikom, poradnikom, filmom i podobnym przybytkom, których w sieci jest całe mnóstwo. Gdyby komuś z Czytelników nie chciało się szukać, a miałby ochotę poczytać o algorytmie resuscytacji z lekkim przymrużeniem oka, to i ja popełniłem takowy tekst. Jest dostępny, o tutaj.
Skoro zatem nie będę pisał o technice uciśnięć klatki piersiowej i metodach wentylacji, to o czym?
O czym jeszcze można pisać, skoro znamy już kolejność działań, sposób wykonania, skoro wiemy JAK i KIEDY to zrobić?
Otóż uważam, że jest jeszcze jedno, "zaje.iście ważne" pytanie, które należy postawić, a mianowicie:  
PO CO to robić?
Jeśli ktoś z Szanownych Czytelników, właśnie w tej chwili prychnął i pomyślał: Ależ to oczywiste!, proponuję nie zrażać się pozornym banałem i czytać dalej.

* * *
Jest rok 1994. Właśnie skończył się Teleexpress. Młodziutka studentka Zosia zasiadła przed kineskopowym telewizorem, by z rumianym licem, śledzić losy bohaterów najnowszego serialu.
Po ekranie przewalają się piękne fale Pacyfiku. Na złocistej plaży stoją ludzie zgromadzeni wokół wyłowionego z wody topielca. Machają rękami i pokrzykują nerwowo. Jakaś postać odziana w czerwony kostium kąpielowy, biegnie, dzierżąc w dłoniach (mało wówczas popularną) bojkę ratunkową. Jeszcze dwa "ding-dongi" obfitego biustu i już jest przy nieprzytomnym mężczyźnie. Pochyla się, muskając jego mokrą twarz długimi kosmykami blond włosów.
- Omajgod! His not briden! (z głośników tv dobiega głos tłumacza - Matko Boska, on nie oddycha!).
- ...and noł pols! (...i nie pulsuje)
- Mycz! Mycz!! Aj nid jor help, Mycz! (Micz! Musisz mi pomóc, Micz!)
- Am kamyn! (Dochodzę!)
Biuściasta ratowniczka nie czeka na pomoc kolegi. Szybko i zmysłowo zasysa się na twarzy topielca i wykonuje długaśne wdmuchnięcia, angażując przy tym każdy centymetr swojego smukłego ciała. Następnie, energicznymi ruchami uciska klatę nieszczęśnika, aż zebrany wokół tłum jęczy z zachwytu.
- Łan, tu, fri, for... (I raz, i raz, i raz...) - Plis, dont daj! (Nie odchodź proszę!) Aj łyl not let ju daj! (Nie pozwolę ci na to!) - sapiąc te słowa, ratowniczka ponownie przysysa się do ust umrzyka, by po chwili...
- Łan, tu, fri, for...
W tej pełnej dramatu sekundzie, w kadr wbiega drugi ratownik i teraz całą przestrzeń ekranu wypełnia owłosione Yeti w czerwonych spodenkach.
- Mycz! Tenk god! (Na miłość boską, jesteś Micz!)
Yeti przez chwilę zaciska wielką łapę wokół szyi topielca.
- His det, Si Dżej. Am soły. (On nie żyje Ce Jot. Przepraszam)
- Noł! Noł! Ból-siet! (Tere-fere!) Aj łyl not giwap! (Spróbujmy jeszcze raz!)
I nagle, gdzieś po trzeciej serii "łan, tu, fri...", staje się cud. Nieruchomy dotąd topielec, zaczyna kaszleć. Wypluwa z siebie, lekko licząc, z dziesięć litrów czystej wody, po czym podnosząc się z piasku, potrząsa energicznie dłonią zachwyconej Si Dżej....
- Tenks bejb! (Dziękuję świnko!) Ju sejwd maj lajf! (Dałaś mi drugie życie!)
Ludzie na plaży klaszczą, a wskrzeszony młodzieniec pędzi w stronę boiska do siatkówki plażowej, wołając radośnie
- Giw mi e bol! Nał ic maj tern tu serw.
Wpatrzona w ekran Zosia nie słucha już tłumacza. Z ogromnymi wypiekami na buzi, intensywnie marzy:
- Też chcę być taką Si Dżej... może z mniejszymi cyckami, ale chcę mieć czerwony strój ratowniczki i takiego, włochatego Micza. No i chcę ratować ludziom życie!

Dwanaście lat później w sali szkoleniowej gigantycznego przedsiębiorstwa, trwa kurs pierwszej pomocy. Instruktor Crewmaster, klęcząc przed manekinem zwanym potocznie "Łysą Anią", prowadzi zajęcia z resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Ciężko mu się skupić na przekazywanych treściach, gdyż od kilku miesięcy, niemal dzień w dzień powtarza te same słowa, w tym samym pomieszczeniu, przy tej samej "kukiełce". Tylko twarze słuchaczy codziennie są inne. Pięć tysięcy pracowników, po dwadzieścia osób, od poniedziałku do piątku. Istna fabryka edukacji.
Klęczy zatem Crew przy manekinie i dłonią pociera swe zmarszczone czoło. Wystarczy chwila dekoncentracji i trudno sobie uzmysłowić, czy tej grupie mówiło się już o głębokości ucisków, czy może to było wczoraj?
Na szczęście, dzisiejsi kursanci są wyrozumiali, grzecznie słuchają i chętnie uczestniczą w zajęciach.
- No dobrze... Powiedzmy sobie zatem o technice uciśnięć, bo o tym jeszcze nie było prawda?
- Nie było... - zgodnym chórem potwierdzają słuchacze.
- OK. Aby nasza resuscytacja była skuteczna...
Puk, puk, puk. Nieśmiałe stukanie do drzwi, znów wyrywa instruktora z ciągu prezentacji.
- Skończyłem na uciskach... - myśli i krzywiąc się z niezadowoleniem, głośno dodaje - Proszę!
W prostokącie futryny staje pani Zofia, ta sama, która dwanaście lat temu, oglądając Słoneczny Patrol, z zazdrością i zapałem marzyła o ratowaniu ludzkich istnień. Jak łatwo się domyślić, jej losy potoczyły się inaczej. Zamiast medycyny lub pielęgniarstwa, ukończyła Politechnikę i miękko wylądowała w dużej firmie z obcym kapitałem.
Oczywiście Crew o tym wszystkim nie ma pojęcia, nawet nie kojarzy imienia pani stojącej w drzwiach. Jej twarz wygląda znajomo i instruktor słusznie przypuszcza, że kobieta mogła uczestniczyć w którymś z poprzednich kursów. Wie tylko, że coś jest nie tak. Świadczą o tym blade policzki i zaciśnięte nerwowo, delikatne usta.
- Może zostawiła parasolkę? - myśli - Albo gorzej... Może zgubiła portfel?
- Czy ja mogłabym coś powiedzieć? - Zofia nieśmiało spogląda w stronę instruktora i zaciekawionej grupy.
- Oczywiście, proszę...
- Ja... ja tu byłam na szkoleniu... - W oczach kobiety skrzą się drobne łzy.
- Tak, pamiętam... - mówi coraz bardziej zaskoczony instruktor.
- Chciałam tylko powiedzieć, że... pan wtedy tak ładnie mówił o tym ratowaniu ludzi... A ja wczoraj... na ulicy... robiłam reanimację...
- Chyba resuscytację?! - wykrzykuje z grupy jakiś żartowniś - Pan nam mówił, że to się nazywa resu...
Kobieta nieznacznie odrzuca głowę w tył, jakby chciała odpędzić natręta. Szybko mrugające powieki nie są w stanie powstrzymać emocji i po policzkach płyną już pierwsze łzy.
- Ja wczoraj robiłam reanimację i... ten człowiek umarł..!
Na sali panuje absolutna cisza. Wszyscy wstrzymują oddech, nieruchomo wpatrując się w płaczącą Zofię.
- On umarł... mimo, że ja... chciałam przecież... starałam się... Ja chyba musiałam wszystko zrobić źle! - drżący, podbity emocjami głos uderza w ściany pomieszczenia i nieprzyjemnie smaga po twarzach zgromadzonych. Po chwili, kobieta, jakby zawstydzona swoim wybuchem, spuszcza głowę i kończy cicho.
- Chciałam tylko powiedzieć, że już nigdy tego nie będę robić... Już nigdy nie pomogę... Przepraszam.
W następnej sekundzie futryna drzwi zieje pustką. Dojrzała Zofia i marzycielka Zosia sprzed kilkunastu lat, znikają bezpowrotnie w perspektywie korytarza. W ciszy, jaka nadal panuje, słychać tylko szybkie kroki na schodach.
* * *
To był mój najgorszy i zarazem najlepszy kurs w tej firmie. Tamtego dnia, stojąca w drzwiach pani Zofia (bo takie imię Jej nadałem w wyobraźni) przyniosła mi nauczkę i pewną mądrość na dalsze lata instruktorskiej pracy:
Ucząc innych, nie rób "przygody" z resuscytacji.
We współczesnym świecie, pędzącym za sukcesem i atrakcyjnością, niezwykle kusząca jest myśl o takiej "bezstresowej" formie przekazywania wiedzy.
- Podejdź, pouciskaj manekina, powiedz, że wzywasz pogotowie... A kiedy już twój pacjent "ożyje",  dostaniesz ciepłe brawka, instruktor poklepie cię po plecach i na koniec wręczy certyfikat. Od tej pory będziesz bohaterem.
To się pięknie zgrywa ze światem filmów, seriali i głupawych historyjek, w których topielec po trzydziestu minutach resuscytacji otwiera oczy i idzie grać w siatkówkę plażową, wojsko wstaje mimo podziurawionych kulami ciał, agenci tajnych służb z powodzeniem "defibrylują" się prądem z nocnej lampki, a chirurdzy podbierają świętemu Piotrowi z raju, najbardziej beznadziejne przypadki... i to nie na stole operacyjnym, ale w samolocie, w dżungli lub zagruzowanym miejscu katastrofy budowlanej.
Świetne obrazki, przygoda, adrenalina, duma... i tylko jeden element psuje wszystko. Realia. Realia, które niestety są brutalnie odmienne od tego, co widzimy na małych i dużych ekranach... ale laik o tym nie wie.
Człowiek bez "medycznych" doświadczeń, najczęściej bezkrytycznie chłonie obraz i nawet nie przypuszcza, jak bardzo scenarzysta wraz z reżyserem robią go w wała.
- Bo w filmie ma być widowiskowo, atrakcyjnie i z sukcesem! I kto by tam słuchał konsultanta do spraw medycznych? Bohater musi przeżyć, lub uratować innego bohatera. Widz musi być zadowolony, a poziom absurdu nie gra roli!
I faktycznie, statystyczny widz jest zadowolony, pozytywnie zbudowany, ba... czasem nawet zmotywowany do podobnych działań! Ma pewne oczekiwania względem siebie i otoczenia. (Ileż to razy w pogotowiu słyszeliśmy od świadków zdarzenia, że źle coś robimy, bo na filmie było inaczej? Kiedyś nawet, jeden pan usiłował mi wyrwać łyżki od defibrylatora, zmuszając mnie bym "strzelił" asystolię... bo widział w serialu!)
I właśnie taki "zadowolony widz" wychodzi z kina, spotyka na swej drodze kogoś potrzebującego pomocy i w tych najcięższych przypadkach, zderza się z brutalną rzeczywistością. Zupełnie jak pani Zofia.
- To jednak niektórzy ludzie umrą, bez względu na to, co zrobimy..?
Niestety tak. I biorąc pod uwagę statystyki, będzie ich znacznie więcej, niż tych "uratowanych".

Wykopałem kiedyś z sieci graficzkę zestawiającą ilość skutecznych i nieskutecznych resuscytacji, przedstawionych w różnych serialach telewizyjnych. Spójrzmy zatem:


Nie wiem, kto jest autorem tego zestawienia i na ile rzetelnie podszedł do swej pracy. Wiem tylko, że dół grafiki, czyli "rzeczywistość", w pełni pokrywa się z moim doświadczeniami.
Ale cóż znaczę ja i moje doświadczenia? Malutkie robaczki w gigantycznej machinie medycyny... Spróbujmy, tak dla przykładu, poszperać odrobinę głębiej. Aby się mocno nie wysilać, do współpracy zaprośmy Google i strzał na "chybił-trafił":

Wytyczne Resuscytacji 2010 - przeżycie do wypisu ze szpitala po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia wynosi (w zależności od źródeł i ośrodków badań) od 8,4% do 10,7%.

Jelenia Góra (dane ogólne 2009 r.) - przeżywalność po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia do wypisu ze szpitala wyniosła 6%.

Szczecin (dość dokładne badanie z roku 2002) - powrót spontanicznego krążenia poza szpitalem uzyskano u 30,7% pacjentów, z czego pobyt w szpitalu przeżyło 10%. Przekładając procenty na liczbę pacjentów, można napisać, że z 209 pacjentów, u których wystąpiło nagłe zatrzymanie krążenia, żywych wypisano ze szpitala 21 osób.
(Nie ma sensu szukać dalej. Wszędzie znajdziemy podobne statystyki).

I to tyle w temacie filmowych happy end'ów.
Znam młodych ratowników-wolontariuszy, którzy czytając pierwszy raz opracowania na temat skuteczności resuscytacji krążeniowo-oddechowej, czuli się jak nieletni miłośnicy potraw mięsnych, oglądający skrwawione ochłapy na rzeźnickim stole:
- To z tego się robi nasze ulubione schabowe? Fuuu..! Do ust tego więcej nie wezmę!
Zupełnie jak smutno zdziwiona Zosia po nieudanej resuscytacji: "nigdy więcej nie pomogę..."
Tak właśnie wygląda zderzenie wyobrażeń, filmowych opowieści i działalności instruktorów "przygody" z szarą rzeczywistością.
Dlaczego ta "kolizja" bywa tak bolesna? Bo spora część osób, przystępuje do ratowania z konkretnym założeniem:
- Ma otworzyć oczy, wstać (miło by było, jakby podziękował) i żyć długo i szczęśliwie!
- Ale najczęściej nie wstanie...
- Ale na filmie wstał!
- Ależ, to tylko film...
- A na kursie, też wstał!!

Ano właśnie. Zdarza się tu i ówdzie, że to właśnie my, instruktorzy, nieświadomie "produkujemy" kursantów z potencjalnym "syndromem pani Zofii", ani trochę nieprzygotowanych na to, co może ich spotkać.
Czasem to kwestia braku doświadczenia, czasem doboru nieodpowiednich słów: "Nie bądź obojętny! Podejdź, pouciskaj klatkę, uratuj go!"
Niekiedy bywa też tak, że powiemy o kilka zdań za mało.
Za mało?!? Czy to oznacza, że mamy obrzydzać, szokować i zniechęcać słuchaczy kursów pierwszej pomocy?
Absolutnie NIE!
Nawet ta paskudna gadka o umieraniu, procentach i krwistym mięchu, nie jest potrzebna. Wystarczy jedno, konkretne wyjaśnienie:
PO CO podejmujemy resuscytację?
A wyjaśniać możemy w kilku płaszczyznach:

1. W płaszczyźnie "pseudo-pato-fizjologicznej"
Podejmując uciśnięcia klatki piersiowej, wytwarzasz w jej wnętrzu oraz w naczyniach krwionośnych, ciśnienie, dzięki któremu nieruchoma dotąd krew, jako nośnik tlenu, może docierać do istotnych życiowo narządów. W ten sposób opóźniasz i/lub zmniejszasz nieodwracalne efekty obumierania niedotlenionych tkanek, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej wrażliwego na niedobory tlenu MÓZGU.

2. W płaszczyźnie "handlowej" (nie lubię tej płaszczyzny, ale do niektórych dociera)
Wykonując resuscytację, "kupujesz" poszkodowanemu odrobinę czasu. Czasu potrzebnego na dojazd karetki, na ewentualną defibrylację, na podanie właściwych leków, czy choćby na tak modne ostatnio wyprowadzenie z hipotermii... Kupujesz mu kilka dodatkowych chwil na ostateczną deklarację. Ceną jest twoja fatyga, a końcowy wynik niestety NIE ZAWSZE jest adekwatny do trudu, jaki włożyłeś w "zakupy".

3. W płaszczyźnie "technicznej, brutalnie realnej"
Jako świadek nagłego zatrzymania krążenia, uciskający klatkę piersiową pacjenta, jesteś jednym z trybów machiny wprawionej w ruch po to, by ratować (nie "U"ratować). Nawet jeśli każdy z tych trybów zadziała perfekcyjnie, nadal nie masz gwarancji, że leżący u twych kolan człowiek przeżyje. O tym decyduje wiele czynników, takich jak czas (który już upłynął), przyczyna zatrzymania krążenia, stan pacjenta przez epizodem, stan jego ogólnego zdrowia i inne.
Nie wszystkich uda się uratować, tylko część odzyska własną, spontaniczną pracę serca, niemal nikt nie otworzy oczu i nie wstanie, tuż po kilkuminutowym uciskaniu klatki piersiowej. I z tym musisz się liczyć.

I wreszcie
4. W płaszczyźnie "hazardowo-filozoficznej"
Podejmując trud resuscytacji, dajesz komuś SZANSĘ. Tylko tyle i AŻ tyle. Szansę, której bez ciebie na pewno by nie miał. Być może ty i szereg innych osób, sprawicie, że to właśnie ten pacjent będzie jednym z niewielu ocalonych. Może nawet jedynym z całej, smutnej statystyki. A przecież nawet dla jednego WARTO PRÓBOWAĆ, bo ponoć, kto ratuje jedno życie, ratuje świat... jeśli nie swój, to z pewnością czyjś. Cały świat.


P.S. I nie łam się! Po prostu uciskaj mocno i szybko, bo wtedy zmniejszasz hazard, a zwiększasz szanse ;)
Amen.