- Dzień dobry, pogotowie ratunkowe...
Głos dobiegał jakby zza grubej ściany. W uszach poszkodowanego ciągle szumiało od upadku.
- Słyszy mnie pan?!
Podjął wysiłek, by zlokalizować osobę wypowiadającą natarczywe słowa. W poszukiwaniu rozmówcy, zadarł głowę nieco w tył, ale pełny zakres ruchu uniemożliwiał ostry ból wiercący dziurę, gdzieś w głębi szyi. Tymczasem głos mówił dalej.
- Dobra, otwiera oczy, rusza się. Jest przytomny. Dawaj kołnierz.
Nad głową zamajaczył niewyraźny kształt człowieka w jaskrawej kurtce. Wzrok z trudem wyostrzył się na plakietce z napisem "Ratownik Medyczny".
- Ratujcie... - chciał krzyczeć, ale zamiast tego, z jego ust wypłynął słaby głos i odrobina podbarwionej krwią śliny.
- Gościu, mów co cię boli? - ratownik usiłował zebrać wywiad i jednocześnie zakładał kołnierz ortopedyczny.
- Żebra... - wycharczał, czując jak w poruszanej szyi chrzęści coś nieprzyjemnie.
- Tylko żebra? Pokaż pan...
Medyk podniósł potarganą koszulkę i macał dłonią ścianę klatki piersiowej. Z lewej strony widać było wyraźną deformację, która to unosiła się, to znów opadała pod skórą, odwrotnie do ruchów reszty żeber.
- Coś jeszcze boli? Brzuch? - ratownik dopytywał, uciskając dłonią powłoki brzuszne.
- Nic... Zupełnie nic nie czuję...
- Dobra... - badający zignorował odpowiedź pacjenta i dopytywał dalej
- Co pan robił? Skąd spadł? Stracił przytomność?
- Nie straciłem... Spadłem z góry... - mężczyzna wzrokiem wskazał ustawione przy budynku rusztowanie - Ciężko oddychać... - poskarżył się.
- Ech... - ratownik westchnął znużonym głosem - ...daj mi słuchawki i idź po deskę. - warknął do kolegi.
- Pan pooddycha chwilę głęboko! - powiedział wkładając do uszu oliwki stetoskopu.
Po prawej stronie słychać było delikatne szumienie, ale lewa ściana klatki piersiowej milczała jak zaklęta. Medyk jeszcze raz, dla pewności osłuchał obie strony, potem jeszcze raz i ponownie.
- Dobra, mamy odmę po lewej... - powiedział do drugiego ratownika, który właśnie układał deskę obok poszkodowanego.
- Gruba igła i jedziemy z tym koksem!
Chwilę później igła pomarańczowego wenflonu wbiła się pomiędzy uszkodzone z lewej strony żebra.
- Nic nie syknęło? - zdziwił się badający - Dawaj następną!
Drugi wenflon miękko zatopił się w przestrzeń międzyżebrową, podobnie do poprzedniego, nie wydając oczekiwanego dźwięku.
- No co jest?! - ratownik wykazywał lekkie zniecierpliwienie robotą, która nie szła po jego myśli.
- No nic. Rolujemy gościa na deskę i do karetki! - zakomenderował i sapiąc z wysiłku, wprowadził w czyn zaplanowaną technikę transportu.
- Jedziemy do szpitala! - krzyknął gromko, gdy drzwi ambulansu zatrzasnęły się za kierowcą-ratownikiem. Ruszyli wyjąc sygnałami.
Kilka kilometrów dalej, pacjent zaczął pojękiwać nieco inaczej niż dotychczas. Różowa piana ściekała mu z kącika ust, barwiąc białą, miękką wyściółkę kołnierza.
- No, co tam się dzieje? - ratownik ruszył się z fotela i nachylił nad noszami.
- Słabo mi... - zajęczał ranny - ...mam czarne plamy przed oczami. Ledwo widzę.
- Może ciśnienie panu zmierzę..?
Spuszczane z mankietu powietrze syczało długo i równomiernie, a wskazówka na manometrze zaczęła podrygiwać dopiero przy wartości osiemdziesiąt milimetrów słupa rtęci. Ratownik niepewnym ruchem rozwijał kabel prowadzący do monitora, zapiął elektrody i ustawił na panelu obraz z odpowiednich odprowadzeń.
- Sześćdziesiąt dwa na minutę, miarowe... - powiedział sam do siebie, obserwując krzywą ekg i nieco uspokojony klapnął na fotel.
Jakby na potwierdzenie uspokajającej diagnozy, pacjent przestał jęczeć. Charczał cicho w rytm urywanego oddechu, a z każdym westchnięciem ponad wargi wzlatywały malutkie, bordowe kropelki, niczym miniaturowe, dojrzałe wiśnie.
Mijały kolejne minuty, karetką tłukło na nierównościach drogi.
- Pan mnie słyszy?! - kierownik zespołu ratownictwa medycznego kilkakrotnie potrząsał ramię pacjenta. Nie było żadnej reakcji. Medyk ponownie napompował mankiet ciśnieniomierza. Tym razem pomiar wskazał pięćdziesiąt milimetrów.
- Gość stracił przytomność. Monitorujemy i jedziemy dalej! - zawołał do kierowcy, kolejny raz spoglądając na ekran defibrylatora.
Dziesięć minut później, ranny mężczyzna westchnął tak jakoś głęboko, przeciągle i przestał oddychać. Miniaturowe kropelki zastygły na nieruchomym podbródku.
* * *
- W tym miejscu zakończymy sobie tę pozorację... - westchnąłem ciężko, niczym pacjent, którego tor oddechowy symulowałem od kilku minut. Postanowiłem przerwać scenariusz, bo ilość błędów, jaką popełnił ratownik, powoli umykała moim zdolnościom zapamiętywania. Zmuszanie chłopaka do dalszych działań na manekinie zakrawałoby już o molestowanie.Nerwowo miętosiłem w dłoniach długopis, zastanawiając się, jak przekazać informacje kursantowi, aby zrozumiał niezwykle "żywą" potrzebę dokształcania się, a przy tym nie odczuł wstydu i presji zgromadzonych w sali uczestników szkolenia.
- Zacznijmy od początku... - powiedziałem, patrząc łagodnie na umęczonego akcją ratownika - Podchodząc do pacjenta z takim mechanizmem urazu, warto zadbać o to, aby nie poruszał zbytnio głową...
- No wiem! - przerwał mi z lekką agresją w głosie.
- Wiesz..? - zapytałem i uniosłem brwi w lekkim zdziwieniu - To super, jak wiesz. Spróbuj następnym razem wiedzę przełożyć na wykonywane czynności. Idźmy dalej... Kontrola ABC, znasz?
- Znam... - odburknął.
- To czemu nie wykonałeś?
- Był przytomny. Po jakiego grzyba mam mu badać oddech i tętno?
Wzruszyłem ramionami, czując rosnące zażenowanie. Kurs, w którym uczestniczyliśmy, nie był formą przyswajania elementarnej dla ratowników wiedzy, ale czymś znacznie bardziej "specjalistycznym". Tkwiliśmy pośród kosmicznych technologicznie opatrunków, zbajerowanych sprzętów i gadżetów militarnego pochodzenia, a moje krótkie zajęcia miały być jedynie przypomnieniem i wprowadzeniem do dalszych zadań. Walcząc z własnym zniechęceniem, odpowiedziałem:
- Celem tych ćwiczeń jest doskonalenie metod badania i postępowania z pacjentem w opiece przedszpitalnej. Nie ma jednej, najlepszej metody zbadania pacjenta, ale ocena podstawowych parametrów życiowych jest postępowaniem na tyle uniwersalnym, iż większość podręczników i zdrowy rozsądek zalecają kontrolę ABC na "dzień dobry".
- Ja pracuję ponad dziesięć lat w pogotowiu i mam własny schemat badania. - zaczepny ton zwiastował nadciągającą burzę. Nie chciałem awantury na pierwszej stacji ćwiczeniowej, dlatego uspokajająco machnąłem dłonią.
- No dobrze. Powiedz w takim razie, co udało ci się u pacjenta wybadać?
- Miał odmę...
- Naprawdę? A jak to stwierdziłeś?
- Po jednej stronie klatki nie było szmeru.
- Brak szmerów pęcherzykowych po jednej stronie, to wyłącznie objaw odmy?
- No, tak...
Jakiś kursant niecierpliwie szurnął nogami i podpowiadał
- Może być jeszcze płyn w jamie opłucnej. Na przykład krew...
Skinąłem głową potwierdzając rzuconą w próżnię podpowiedź.
- A skoro już o tym mowa... Jakie objawy wskazują konieczność odbarczenia odmy?
Cisza świadczyła o tym, że doświadczenia ratownika w tym zakresie są "niezwykle bogate".
- Co jeszcze było pacjentowi? - pytałem, chcąc podsumować działanie i zakończyć jakoś miłosiernie tę scenę.
- No chyba tyle...
- Tyle? - mój głos ponownie wyraził zdziwienie - W karetce ranny stracił przytomność. Mógłbyś podać jakiś prawdopodobny powód pogorszenia jego stanu?
- No nie wiem... Może te żebra złamane?
- Może... A może, gdybyś zbadał więcej, udałoby ci się więcej odkryć?
- Zbadałem wystarczająco. Był nieprzytomny, ale go monitorowałem. W mojej pracy to wystarcza, żeby wieźć pacjenta.
Uśmiechnąłem się cierpko, widząc, że nasza rozmowa nieuchronnie zmierza w stronę teoretycznych zapasów "kto-kogo?"
- Powiedz, jaką pacjent miał saturację? Czy istniała potrzeba prowadzenia tlenoterapii? Drogi oddechowe były zagrożone niedrożnością? Czy jego parametry wskazywały na konieczność toczenia płynów? Czy pomyślałeś o zapewnieniu dostępu donaczyniowego? Widziałem, że mierzyłeś mu ciśnienie dwukrotnie. Nie zdziwiło cię to, że "leciał" z ciśnieniem na łeb, na szyję?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem... może jakiś wstrząs?
- Masz pomysł, jaki?
- Krwotoczny?
- A krwawił intensywnie?
- Nie... nie widziałem.
- A zbadałeś i obejrzałeś dokładnie wszystko?
- ...
- A plecy? Pośladki? Nogi? Chciałbyś w szpitalu oddać pacjenta zbadanego do połowy?
- Zawsze mogę napisać w karcie, że nie zbadałem pleców... - zdawało mi się, że w głosie ratownika słyszę tłumiony gniew. Po ostatnim zdaniu, które usłyszałem już z kolejnych ust i mnie trochę "wywróciło" żołądkiem z irytacji.
- Ludzie... Co wy macie z tym pisaniem w kartach o niezbadanych plecach?! Gdzie tego uczą? A mogę napisać, że w ogóle pacjenta nie dotknąłem?
W sali zapanowała nieprzyjemna cisza. Część kursantów patrzyła zakłopotana po sobie, podczas gdy inni chcieli mnie zamordować wzrokiem obrażonych rat-medów.
- Nasze wieloletnie doświadczenia... - jeden z urażonych słuchaczy rozpoczął mowę, której początek był zapowiedzią burzliwego końca dyskusji. Szczęśliwie, główny bohater i "sprawca" zamieszania, podniósł się energicznie z podłogi, na której wciąż klęczał przy manekinie. Po chwili milczenia, równie energicznie usiadł na krześle, teatralnym gestem uciszył adwokatów i przemówił.
- Pracuję od tylu lat, że wiem, co mam robić i kiedy. Wiem też, że w karcie Medycznych Czynności Ratunkowych jest rubryka "opis", czy tam "uwagi" i w niej mogę pisać wszelkie kwestie na temat moich działań, tego co zbadałem i wykryłem, a czego nie.
Sens słów, które wypowiadał, był neutralny, ale wzrok, postawa ciała oraz intonacja, wysyłały wyraźny komunikat: "Nie będziesz mnie pouczał, leszczu!"
Bezsilnie opuściłem ręce, niziutko, tuż nad ziemię.
Cały absurd sytuacji polegał na tym, że nie miałem najmniejszej ochoty nikogo pouczać. Charakter kursu i prowadzonych zajęć wymagał ode mnie jedynie modelowania przebiegu ćwiczeń i ewentualnego naprowadzania uczestników na możliwe rozwiązanie. Taki "dobry wujek-ciepłe kluchy", a nie żaden "turbo-instruktor". Tymczasem rozgrywane zdarzenia i agresywne nastawienie niektórych ratowników, przekroczyły moją umiejętność pozytywnej reakcji.
Chciałem jak najszybciej zakończyć jałowe dyskusje na temat tego i poprzednich scenariuszy. Wszak już dawno minęły lata, w których moje niezdrowe ambicje zmuszały do walk, o to czyje będzie "na wierzchu".
- OK... - westchnąłem z rezygnacją. Gdzieś na końcu języka plątało się "podziękowanie za ćwiczenia i zaproszenie do sali obok, na kolejne, bardziej specjalistyczne zajęcia". Chcąc zamknąć spotkanie, ogarnąłem wzrokiem całą grupę słuchaczy. Widziałem wciąż zaczepną minę kursanta, który rozparty na krześle święcił jakieś ideowe zwycięstwo. W kontraście do jego postawy zamigotało mi kilka wyraźnie zawiedzionych twarzy, skromnie ściśniętych w kącie sali. Ich wzrok zdawał się pytać: "Jak to? Czyli morał jest taki, że każdy może po swojemu zabijać pacjentów? I już? A może byś tak powiedział coś sensownego na koniec?!"
Wystarczyła sekunda i te smętne spojrzenia.
- OK! - westchnąłem jeszcze raz, zmieniając głos na mocniejszy i bardziej zdecydowany. Skierowałem wzrok w stronę ratownika, który przed chwilą zakończył scenariusz. Uśmiechnąłem się, jak przystało na "wujka-ciepłe kluchy" i łagodnym tonem powiedziałem:
- Twoje doświadczenia są dla mnie bardzo cenne. Jesteśmy tu po to, aby dzielić się własnymi spostrzeżeniami i wiedzą. Skoro twierdzisz, że twój sposób badania wystarcza ci w wypełnianiu zawodowych obowiązków, nie mam powodu ci nie wierzyć. Gdybyś jednak podczas ćwiczenia, zwrócił baczniejszą uwagę na detale, dostrzegłbyś brak zewnętrznych, intensywnych krwawień. Zauważył byś także, że skóra pacjenta jest sucha, prawidłowo ucieplona i zaróżowiona, a jego nogi bezwładne. Być może te spostrzeżenia pomogłyby odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego u rannego doszło do spadku ciśnienia tętniczego krwi, utraty przytomności i zatrzymania krążenia? A skoro już mówimy o karcie Medycznych Czynności Ratunkowych, zauważ, że jest w niej również rubryka "porażenie/niedowład kończyn" i jeśli stawiasz lub nie stawiasz w niej krzyżyków, bez uprzedniego zbadania pacjenta, to znaczy, że...
- ... że kłamiesz... - dokończyła młoda kursantka, spoglądając na "doświadczonego" ratownika dziwnym wzrokiem.
* * *
Jadąc na to jakże "specjalistyczne" szkolenie odczuwałem pewien niepokój i dyskomfort, gdyż mówiąc bez cienia przesady i fałszywej skromności, wiem, jaki jestem "maleńki" (tu autor zbliża palec wskazujący do kciuka na odległość kilku milimetrów)- I co ja mogę ciekawego powiedzieć o badaniu, ludziom, którzy wiedzą na ten temat wszystko? - myślałem.
- Bo przecież, skoro ktoś wydaje niemałą kasę i poświęca sporo wolnego czasu, to chyba nie po to, żeby powtarzać doskonale znane, nudne schematy badań? Ekipa pasjonatów przyjedzie tam po smaczki, patenty i nowe technologie, a ja wyskoczę z czymś takim...
Faktycznie. Moje obawy okazały się w pełni uzasadnione i słuszne.
Czymże mógłbym zainteresować doświadczonych latami pracy, w pełni ukształtowanych i "skończonych" zawodowo ratowników?
Z każdą nową grupą, która wchodziła do sali i z każdym kwadransem zajęć, tylko jedna para oczu robiła się coraz szersza z wrażenia - moja.
- Nie szkodzi, że nie pamiętamy żadnych sensownych schematów badania pacjenta, nie potrafimy wykonać szybkiej i bezpiecznej defibrylacji, nie znamy zalecanych od pięciu lat (!) nazw i dawek leków podawanych podczas resuscytacji, nie umiemy prawidłowo obsłużyć sprzętu, który wozimy w karetkach... Ważne jest to, że przyjechaliśmy na SPECJALISTYCZNE szkolenie, z bagażem własnych doświadczeń i NIKT nie będzie nam psuł radochy i poczucia własnej zajebistości!
Od zakończenia kursu minęło już trochę czasu, a ja nadal czuję gigantyczne zażenowanie, jakie towarzyszyło mi podczas ćwiczeń z Kolegami po fachu.
Chciałbym, niczym Max Kolonko, powiedzieć jak jest, skomentować jakoś, zaczynając od kultowego już tekstu: "Moja ocena tego jest taka...", ale chyba zbyt długo mi zejdzie, by dobrać właściwe, nie wulgarne słowa. Zamiast komentarza, po prostu plasnę się z rezygnacją w czoło i pójdę uprawiać swoje hobby, bo pogoda dziś ładna... I mam nadzieję nie spotkać na swej drodze żadnej karetki ze "specjalistą" w środku.
---------------
P.S. Po skończonych ćwiczeniach, kiedy składaliśmy graty do pojemników, podszedł młody chłopak i ściszonym głosem powiedział:
- Zarąbiste zajęcia. Jutro też będziecie?
Taki samotny "kwiatuszek" w śmierdzącej stęchlizną zalewie. Szkoda, że oni zawsze muszą rosnąć "po cichu"...