poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Życiem doświadczeni.

Mężczyzna leżał na wznak, spoglądając bezradnym, rozedrganym wzrokiem w przysłonięte rusztowaniem niebo. Jęczał z bólu przy każdej próbie złapania oddechu, a w otwartych ustach, co rusz pojawiała się wiśniowo-różowa piana.
- Dzień dobry, pogotowie ratunkowe...
Głos dobiegał jakby zza grubej ściany. W uszach poszkodowanego ciągle szumiało od upadku.
- Słyszy mnie pan?!
Podjął wysiłek, by zlokalizować osobę wypowiadającą natarczywe słowa. W poszukiwaniu rozmówcy, zadarł głowę nieco w tył, ale pełny zakres ruchu uniemożliwiał ostry ból wiercący dziurę, gdzieś w głębi szyi. Tymczasem głos mówił dalej.
- Dobra, otwiera oczy, rusza się. Jest przytomny. Dawaj kołnierz.
Nad głową zamajaczył niewyraźny kształt człowieka w jaskrawej kurtce. Wzrok z trudem wyostrzył się na plakietce z napisem "Ratownik Medyczny".
- Ratujcie... - chciał krzyczeć, ale zamiast tego, z jego ust wypłynął słaby głos i odrobina podbarwionej krwią śliny.
- Gościu, mów co cię boli? - ratownik usiłował zebrać wywiad i jednocześnie zakładał kołnierz ortopedyczny.
- Żebra... - wycharczał, czując jak w poruszanej szyi chrzęści coś nieprzyjemnie.
- Tylko żebra? Pokaż pan...
Medyk podniósł potarganą koszulkę i macał dłonią ścianę klatki piersiowej. Z lewej strony widać było wyraźną deformację, która to unosiła się, to znów opadała pod skórą, odwrotnie do ruchów reszty żeber.
- Coś jeszcze boli? Brzuch? - ratownik dopytywał,  uciskając dłonią powłoki brzuszne.
- Nic... Zupełnie nic nie czuję...
- Dobra... - badający zignorował odpowiedź pacjenta i dopytywał dalej
- Co pan robił? Skąd spadł? Stracił przytomność?
- Nie straciłem... Spadłem z góry... - mężczyzna wzrokiem wskazał ustawione przy budynku rusztowanie - Ciężko oddychać... - poskarżył się.
- Ech... - ratownik westchnął znużonym głosem - ...daj mi słuchawki i idź po deskę. - warknął do kolegi.
- Pan pooddycha chwilę głęboko! - powiedział wkładając do uszu oliwki stetoskopu.
Po prawej stronie słychać było delikatne szumienie, ale lewa ściana klatki piersiowej milczała jak zaklęta. Medyk jeszcze raz, dla pewności osłuchał obie strony, potem jeszcze raz i ponownie.
- Dobra, mamy odmę po lewej... - powiedział do drugiego ratownika, który właśnie układał deskę obok poszkodowanego.
- Gruba igła i jedziemy z tym koksem!
Chwilę później igła pomarańczowego wenflonu wbiła się pomiędzy uszkodzone z lewej strony żebra.
- Nic nie syknęło? - zdziwił się badający - Dawaj następną!
Drugi wenflon miękko zatopił się w przestrzeń międzyżebrową, podobnie do poprzedniego, nie wydając oczekiwanego dźwięku.
- No co jest?! - ratownik wykazywał lekkie zniecierpliwienie robotą, która nie szła po jego myśli.
- No nic. Rolujemy gościa na deskę i do karetki! - zakomenderował i sapiąc z wysiłku, wprowadził w czyn zaplanowaną technikę transportu.
- Jedziemy do szpitala! - krzyknął gromko, gdy drzwi ambulansu zatrzasnęły się za kierowcą-ratownikiem. Ruszyli wyjąc sygnałami.
Kilka kilometrów dalej, pacjent zaczął pojękiwać nieco inaczej niż dotychczas. Różowa piana ściekała mu z kącika ust, barwiąc białą, miękką wyściółkę kołnierza.
- No, co tam się dzieje? - ratownik ruszył się z fotela i nachylił nad noszami.
- Słabo mi... - zajęczał ranny - ...mam czarne plamy przed oczami. Ledwo widzę.
- Może ciśnienie panu zmierzę..?
Spuszczane z mankietu powietrze syczało długo i równomiernie, a wskazówka na manometrze zaczęła podrygiwać dopiero przy wartości osiemdziesiąt milimetrów słupa rtęci. Ratownik niepewnym ruchem rozwijał kabel prowadzący do monitora, zapiął elektrody i ustawił na panelu obraz z odpowiednich odprowadzeń.
- Sześćdziesiąt dwa na minutę, miarowe... - powiedział sam do siebie, obserwując krzywą ekg i nieco uspokojony klapnął na fotel.
Jakby na potwierdzenie uspokajającej diagnozy, pacjent przestał jęczeć. Charczał cicho w rytm urywanego oddechu, a z każdym westchnięciem ponad wargi wzlatywały malutkie, bordowe kropelki, niczym miniaturowe, dojrzałe wiśnie.
Mijały kolejne minuty, karetką tłukło na nierównościach drogi.
- Pan mnie słyszy?! - kierownik zespołu ratownictwa medycznego kilkakrotnie potrząsał ramię pacjenta. Nie było żadnej reakcji. Medyk ponownie napompował mankiet ciśnieniomierza. Tym razem pomiar wskazał pięćdziesiąt milimetrów.
- Gość stracił przytomność. Monitorujemy i jedziemy dalej! - zawołał do kierowcy, kolejny raz spoglądając na ekran defibrylatora.
Dziesięć minut później, ranny mężczyzna westchnął tak jakoś głęboko, przeciągle i przestał oddychać. Miniaturowe kropelki zastygły na nieruchomym podbródku.

* * *
- W tym miejscu zakończymy sobie tę pozorację... - westchnąłem ciężko, niczym pacjent, którego tor oddechowy symulowałem od kilku minut. Postanowiłem przerwać scenariusz, bo ilość błędów, jaką popełnił ratownik, powoli umykała moim zdolnościom zapamiętywania. Zmuszanie chłopaka do dalszych działań na manekinie zakrawałoby już o molestowanie.
Nerwowo miętosiłem w dłoniach długopis, zastanawiając się, jak przekazać informacje kursantowi, aby zrozumiał niezwykle "żywą" potrzebę dokształcania się, a przy tym nie odczuł wstydu i presji zgromadzonych w sali uczestników szkolenia.
- Zacznijmy od początku... - powiedziałem, patrząc łagodnie na umęczonego akcją ratownika - Podchodząc do pacjenta z takim mechanizmem urazu, warto zadbać o to, aby nie poruszał zbytnio głową...
- No wiem! - przerwał mi z lekką agresją w głosie.
- Wiesz..? - zapytałem i uniosłem brwi w lekkim zdziwieniu - To super, jak wiesz. Spróbuj następnym razem wiedzę przełożyć na wykonywane czynności. Idźmy dalej... Kontrola ABC, znasz?
- Znam... - odburknął.
- To czemu nie wykonałeś?
- Był przytomny. Po jakiego grzyba mam mu badać oddech i tętno?
Wzruszyłem ramionami, czując rosnące zażenowanie. Kurs, w którym uczestniczyliśmy, nie był formą przyswajania elementarnej dla ratowników wiedzy, ale czymś znacznie bardziej "specjalistycznym". Tkwiliśmy pośród kosmicznych technologicznie opatrunków, zbajerowanych sprzętów i gadżetów militarnego pochodzenia, a moje krótkie zajęcia miały być jedynie przypomnieniem i wprowadzeniem do dalszych zadań. Walcząc z własnym zniechęceniem, odpowiedziałem:
- Celem tych ćwiczeń jest doskonalenie metod badania i postępowania z pacjentem w opiece przedszpitalnej. Nie ma jednej, najlepszej metody zbadania pacjenta, ale ocena podstawowych parametrów życiowych jest postępowaniem na tyle uniwersalnym, iż większość podręczników i zdrowy rozsądek zalecają kontrolę ABC na "dzień dobry".
- Ja pracuję ponad dziesięć lat w pogotowiu i mam własny schemat badania. - zaczepny ton zwiastował nadciągającą burzę. Nie chciałem awantury na pierwszej stacji ćwiczeniowej, dlatego uspokajająco machnąłem dłonią.
- No dobrze. Powiedz w takim razie, co udało ci się u pacjenta wybadać?
- Miał odmę...
- Naprawdę? A jak to stwierdziłeś?
- Po jednej stronie klatki nie było szmeru.
- Brak szmerów pęcherzykowych po jednej stronie, to wyłącznie objaw odmy?
- No, tak...
Jakiś kursant niecierpliwie szurnął nogami i podpowiadał
- Może być jeszcze płyn w jamie opłucnej. Na przykład krew...
Skinąłem głową potwierdzając rzuconą w próżnię podpowiedź.
- A skoro już o tym mowa... Jakie objawy wskazują konieczność odbarczenia odmy?
Cisza świadczyła o tym, że doświadczenia ratownika w tym zakresie są "niezwykle bogate".
- Co jeszcze było pacjentowi? - pytałem, chcąc podsumować działanie i zakończyć jakoś miłosiernie tę scenę.
- No chyba tyle...
- Tyle? - mój głos ponownie wyraził zdziwienie - W karetce ranny stracił przytomność. Mógłbyś podać jakiś prawdopodobny powód pogorszenia jego stanu?
- No nie wiem... Może te żebra złamane?
- Może... A może, gdybyś zbadał więcej, udałoby ci się więcej odkryć?
- Zbadałem wystarczająco. Był nieprzytomny, ale go monitorowałem. W mojej pracy to wystarcza, żeby wieźć pacjenta.
Uśmiechnąłem się cierpko, widząc, że nasza rozmowa nieuchronnie zmierza w stronę teoretycznych zapasów "kto-kogo?"
- Powiedz, jaką pacjent miał saturację? Czy istniała potrzeba prowadzenia tlenoterapii? Drogi oddechowe były zagrożone niedrożnością? Czy jego parametry wskazywały na konieczność toczenia płynów? Czy pomyślałeś o zapewnieniu dostępu donaczyniowego? Widziałem, że mierzyłeś mu ciśnienie dwukrotnie. Nie zdziwiło cię to, że "leciał" z ciśnieniem na łeb, na szyję?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem... może jakiś wstrząs?
- Masz pomysł, jaki?
- Krwotoczny?
- A krwawił intensywnie?
- Nie... nie widziałem.
- A zbadałeś i obejrzałeś dokładnie wszystko?
- ...
- A plecy? Pośladki? Nogi? Chciałbyś w szpitalu oddać pacjenta zbadanego do połowy?
- Zawsze mogę napisać w karcie, że nie zbadałem pleców... - zdawało mi się, że w głosie ratownika słyszę tłumiony gniew. Po ostatnim zdaniu, które usłyszałem już z kolejnych ust i mnie trochę "wywróciło" żołądkiem z irytacji.
- Ludzie... Co wy macie z tym pisaniem w kartach o niezbadanych plecach?! Gdzie tego uczą? A mogę napisać, że w ogóle pacjenta nie dotknąłem?
W sali zapanowała nieprzyjemna cisza. Część kursantów patrzyła zakłopotana po sobie, podczas gdy inni chcieli mnie zamordować wzrokiem obrażonych rat-medów.
- Nasze wieloletnie doświadczenia... - jeden z urażonych słuchaczy rozpoczął mowę, której początek był zapowiedzią burzliwego końca dyskusji. Szczęśliwie, główny bohater i "sprawca" zamieszania, podniósł się energicznie z podłogi, na której wciąż klęczał przy manekinie. Po chwili milczenia, równie energicznie usiadł na krześle, teatralnym gestem uciszył adwokatów i przemówił.
- Pracuję od tylu lat, że wiem, co mam robić i kiedy. Wiem też, że w karcie Medycznych Czynności Ratunkowych jest rubryka "opis", czy tam "uwagi" i w niej mogę pisać wszelkie kwestie na temat moich działań, tego co zbadałem i wykryłem, a czego nie.
Sens słów, które wypowiadał, był neutralny, ale wzrok, postawa ciała oraz intonacja, wysyłały wyraźny komunikat: "Nie będziesz mnie pouczał, leszczu!"
Bezsilnie opuściłem ręce, niziutko, tuż nad ziemię.
Cały absurd sytuacji polegał na tym, że nie miałem najmniejszej ochoty nikogo pouczać. Charakter kursu i prowadzonych zajęć wymagał ode mnie jedynie modelowania przebiegu ćwiczeń i ewentualnego naprowadzania uczestników na możliwe rozwiązanie. Taki "dobry wujek-ciepłe kluchy", a nie żaden "turbo-instruktor". Tymczasem rozgrywane zdarzenia i agresywne nastawienie niektórych ratowników, przekroczyły moją umiejętność pozytywnej reakcji.
Chciałem jak najszybciej zakończyć jałowe dyskusje na temat tego i poprzednich scenariuszy. Wszak już dawno minęły lata, w których moje niezdrowe ambicje zmuszały do walk, o to czyje będzie "na wierzchu".
- OK... - westchnąłem z rezygnacją. Gdzieś na końcu języka plątało się "podziękowanie za ćwiczenia i zaproszenie do sali obok, na kolejne, bardziej specjalistyczne zajęcia". Chcąc zamknąć spotkanie, ogarnąłem wzrokiem całą grupę słuchaczy. Widziałem wciąż zaczepną minę kursanta, który rozparty na krześle święcił jakieś ideowe zwycięstwo. W kontraście do jego postawy zamigotało mi kilka wyraźnie zawiedzionych twarzy, skromnie ściśniętych w kącie sali. Ich wzrok zdawał się pytać: "Jak to? Czyli morał jest taki, że każdy może po swojemu zabijać pacjentów? I już? A może byś tak powiedział coś sensownego na koniec?!"
Wystarczyła sekunda i te smętne spojrzenia.
- OK! - westchnąłem jeszcze raz, zmieniając głos na mocniejszy i bardziej zdecydowany. Skierowałem wzrok w stronę ratownika, który przed chwilą zakończył scenariusz. Uśmiechnąłem się, jak przystało na "wujka-ciepłe kluchy" i łagodnym tonem powiedziałem:
- Twoje doświadczenia są dla mnie bardzo cenne. Jesteśmy tu po to, aby dzielić się własnymi spostrzeżeniami i wiedzą. Skoro twierdzisz, że twój sposób badania wystarcza ci w wypełnianiu zawodowych obowiązków, nie mam powodu ci nie wierzyć. Gdybyś jednak podczas ćwiczenia, zwrócił baczniejszą uwagę na detale, dostrzegłbyś brak zewnętrznych, intensywnych krwawień. Zauważył byś także, że skóra pacjenta jest sucha, prawidłowo ucieplona i zaróżowiona, a jego nogi bezwładne. Być może te spostrzeżenia pomogłyby odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego u rannego doszło do spadku ciśnienia tętniczego krwi, utraty przytomności i zatrzymania krążenia? A skoro już mówimy o karcie Medycznych Czynności Ratunkowych, zauważ, że jest w niej również rubryka "porażenie/niedowład kończyn" i jeśli stawiasz lub nie stawiasz w niej krzyżyków, bez uprzedniego zbadania pacjenta, to znaczy, że...
- ... że kłamiesz... - dokończyła młoda kursantka, spoglądając na "doświadczonego" ratownika dziwnym wzrokiem.

* * *
Jadąc na  to jakże "specjalistyczne" szkolenie odczuwałem pewien niepokój i dyskomfort, gdyż mówiąc bez cienia przesady i fałszywej skromności, wiem, jaki jestem "maleńki" (tu autor zbliża palec wskazujący do kciuka na odległość kilku milimetrów)
- I co ja mogę ciekawego powiedzieć o badaniu, ludziom, którzy wiedzą na ten temat wszystko? - myślałem.
- Bo przecież, skoro ktoś wydaje niemałą kasę i poświęca sporo wolnego czasu, to chyba nie po to, żeby powtarzać doskonale znane, nudne schematy badań? Ekipa pasjonatów przyjedzie tam po smaczki, patenty i nowe technologie, a ja wyskoczę z czymś takim...
Faktycznie. Moje obawy okazały się w pełni uzasadnione i słuszne.
Czymże mógłbym zainteresować doświadczonych latami pracy, w pełni ukształtowanych i "skończonych" zawodowo ratowników?
Z każdą nową grupą, która wchodziła do sali i z każdym kwadransem zajęć, tylko jedna para oczu robiła się coraz szersza z wrażenia - moja.
- Nie szkodzi, że nie pamiętamy żadnych sensownych schematów badania pacjenta, nie potrafimy wykonać szybkiej i bezpiecznej defibrylacji, nie znamy zalecanych od pięciu lat (!) nazw i dawek leków podawanych podczas resuscytacji, nie umiemy prawidłowo obsłużyć sprzętu, który wozimy w karetkach... Ważne jest to, że przyjechaliśmy na SPECJALISTYCZNE szkolenie, z bagażem własnych doświadczeń i NIKT nie będzie nam psuł radochy i poczucia własnej zajebistości!

Od zakończenia kursu minęło już trochę czasu, a ja nadal czuję gigantyczne zażenowanie, jakie towarzyszyło mi podczas ćwiczeń z Kolegami po fachu.
Chciałbym, niczym Max Kolonko, powiedzieć jak jest, skomentować jakoś, zaczynając od kultowego już tekstu: "Moja ocena tego jest taka...", ale chyba zbyt długo mi zejdzie, by dobrać właściwe, nie wulgarne słowa. Zamiast komentarza, po prostu plasnę się z rezygnacją w czoło i pójdę uprawiać swoje hobby, bo pogoda dziś ładna... I mam nadzieję nie spotkać na swej drodze żadnej karetki ze "specjalistą" w środku.

---------------
P.S. Po skończonych ćwiczeniach, kiedy składaliśmy graty do pojemników, podszedł młody chłopak i ściszonym głosem powiedział:
- Zarąbiste zajęcia. Jutro też będziecie?

Taki samotny "kwiatuszek" w śmierdzącej stęchlizną zalewie. Szkoda, że oni zawsze muszą rosnąć "po cichu"...

czwartek, 16 kwietnia 2015

niedziela, 5 kwietnia 2015

Oblicza szaleństwa cz.2

Poprzednia część tutaj.
---------------------------


- Słucham. Pan do kogo?
Dyżurny w granatowym mundurze pochylił się w stronę przeszklonego okienka i zagaił, kiedy niepewnie lustrowałem wzrokiem korytarz powiatowej komendy policji. Kilka siedzących na ławkach osób zerkało z ciekawością w moją stronę.
- Ja chciałbym złożyć doniesienie.
- Jakie doniesienie? - policjant uniósł brwi w lekkim zdziwieniu.
- Doniesienie w sprawie naruszenia nietykalności cielesnej podczas wykonywania obowiązków służbowych.
- Obowiązków służbowych? A kim pan jest? - policyjne brwi zjechały całkiem w dół, a cała sylwetka dyżurnego oficera wyrażała dziwięćdziesiąt kilo podejrzliwości. Za to ludzie oczekujący w korytarzu gapili się na mnie, niczym sroki w gnat.
- Jestem ratownikiem medycznym i dziś w nocy, podczas dyżuru zostałem pobity oraz znieważony przez pacjenta. Użyto wobec mnie także gróźb karalnych. Chciałbym to zgłosić.
Glina aż klapnął na fotel ze zdziwienia. Czochrał się przez chwile po łysiejącej łepetynie i w końcu wystukał krótki numer na klawiaturze telefonu.
- Przyjdź na dół, bo tu jest pan... i ten pan chce złożyć doniesienie... Nie... Mówi, że chce złożyć... Nie wiem, czy wie... Przyjdź szybko.
Policjant odłożył słuchawkę i patrząc na mnie z, jak mi się wydawało, politowaniem, warknął krótko:
- Proszę czekać i nigdzie nie odchodzić.
Po tym zdaniu zatrzasnął okienko i uznając sprawę za zakończoną, wrócił do lektury kiepsko ukrytej pod blatem gazetki.
Nie minęło nawet pięć minut a po schodach zbiegł do okienka pan w średnim wieku. Ubrany w całkowicie cywilny garnitur, z elegancko wypastowanymi butami, sprawiał pozytywne wrażenie człowieka kompetentnego, który kontroluje sytuację bez względu na okoliczności. Stanął sprężyście przy szybie dzielącej go od dyżurnego i rozglądając się po korytarzu wypalił głośno:
- Który to pan chce złożyć doniesienie o pobiciu?!
- Ja... - odpowiedziałem podchodząc dwa kroki w stronę okienka. Czułem na sobie wzrok wszystkich czekających w korytarzu. Patrzył na mnie chłopek z plikiem wymiętoszonych stresem papierów w garściach i matka z młodocianym przestępcą oczekująca na przesłuchanie. W moją stronę, jednym okiem spoglądał również zbir o twarzy, której zapuchnięte rysy przypominały pomnik walk o Łuk Kurski, no i panienka ze "scenicznym" makijażem i wątpliwą reputacją ledwie skrywaną pod minispódniczką.
- Słucham pana... - funkcjonariusz spojrzał na mnie z groźną i poirytowaną miną. Wiedziałem już, że przeszkadzam w czymś niesłychanie ważnym.
- Może przesłuchują świadków w sprawie zabójstwa Kennedy'ego, a ja tu z taką pierdołą przychodzę..? - uśmiechnąłem się z ironią i powtórzyłem tę samą kwestię, którą usłyszał wcześniej dyżurny.
- Chciałem zgłosić, że podczas dyżuru zostałem pobity i...
- Pobity przez kogo?! - przerwał mi jeszcze groźniej.
- Przez pacjenta.
- Lekarz? - zapytał spoglądając na mnie równie podejrzliwie co poprzednik.
- Oni wszyscy mają taki sam wyraz twarzy, kiedy węszą... - pomyślałem z czarnym humorem i czując, że nie będzie to łatwa rozmowa, sprostowałem:
- Nie, nie lekarz. Ratownik medyczny.
Policjant skrzywił się z niesmakiem.
- I jaki to pacjent pana pobił?
- Jak to jaki? - nie zrozumiałem pytania
- No jaki? Imię, nazwisko..?!
Niektórzy ludzie aż podnieśli tyłki z ławek.
- Urwiłapka... Wojciech... - odpowiedziałem niepewnie, zastanawiając się, czy właśnie w tej chwili nie jestem wrabiany w publiczne ujawnianie danych pacjentów.
- Urwilapka?!? Ten konus?! I z takim kurduplem sobie nie możecie poradzić?! - kpina odbiła się od policyjnego korytarza i popłynęła w dal, wzbudzając uśmiech na twarzach zgromadzonych widzów.
- Wy też nie... - powiedziałem cichym głosem, nie chcąc podważać autorytetu władzy. Jednak "władza" usłyszał mój docinek, gdyż marszcząc jeszcze groźniej brwi, zapytał:
- To nasi tam byli?
- Byli.
- To czemu nie zgłosił pan na miejscu, od razu całego zajścia?! Hę?!
- Zgłosiłem, ale kazali mi przyjść rano i złożyć doniesienie...
- Już ja im dam..! Pana nazwisko..?
Rozglądając się po wszystkich, ciekawskich gębach, odpowiedziałem z lekką złością:
- Crew. Z domu Master...
Policjant zatrzepał niecierpliwie rękami. Był wyraźnie poirytowany koniecznością rozmowy ze mną.
- Będzie pan musiał zapłacić trzysta złotych.
- Trzysta złotych? A z jakiego tytułu? - tym razem moje brwi podjechały aż pod krótko przystrzyżoną czuprynę.
- Z takiego, że pan składa doniesienie z powództwa cywilnego...
- Nic podobnego.
Okienko dyżurki otworzyło się i umundurowany policjant, wystawiając łysiejącą głowę, rzucił niepewnym półgłosem:
- Heniu, pan jest ratownikiem medycznym.
- No i co z tego, że jest?! Musi zapłacić!
Przyznam, że pewny ton głosu funkcjonariusza zbił mnie nieco z tropu, ale postanowiłem nie odpuszczać.
- Jako ratownik medyczny, podczas pełnienia obowiązków służbowych podlegam ochronie przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych. No chyba, że pobici policjanci też muszą płacić trzysta złotych..?
Dyżurny wciąż tkwił wychylony z okienka.
- Heniu... ludzie patrzą... - wyszeptał zakłopotany.
Glina o imieniu Henryk, rozejrzał się mrugając nerwowo powiekami i lekko spłoszony, warknął do mnie:
- Chodź pan na górę..!
Przeskakując po trzy stopnie na raz, wyrzucił jeszcze z siebie zaczepne:
- To jest wasza wina!
Z wyjaśnianiem "naszej winy" postanowiłem poczekać aż wejdziemy w zacisze jakiegoś gabinetu, ale oficer nie odpuszczał.
- To wasza wina, że załatwiacie takie sprawy sami! - mówił wiercąc kluczem w zamku drzwi.
- A kto ma to załatwić za nas? - zapytałem siadając przed biurkiem zasypanym toną papierów.
- Zgodnie z waszą ustawą powinniście wezwać WYSPECJALIZOWANY ZESPÓŁ MEDYCZNY!
Policjant zaakcentował ostatnie słowa i spojrzał na mnie z lekkim wyrazem triumfu.
Uśmiechnąłem się mimowolnie, usiłując powstrzymać nietaktowne parsknięcie.
- O ile mówimy o tej samej ustawie, to nie przypominam sobie wzmianki o wyspecjalizowanych zespołach wożących osoby agresywne i chore psychicznie, ale jeśli pan się upiera, to zrobimy tak: Pan mi pokaże ten fragment w ustawie, a ja wtedy odstąpię od zgłoszenia. OK?
- Nie mam czasu na takie zabawy - odburknął, kolejny już raz marszcząc brwi. Po tym zdaniu schwycił słuchawkę stacjonarnego telefonu i wystukał jakiś numer.
- Cześć! Heniek z tej strony. Powiedz mi, czy jest taki zapis, że ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym?
Faktycznie, pan oficer nie miał czasu na pierdoły. Musiał ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy pisanie protokołu bądź notatki służbowej, nie jest przypadkiem próbą zawracania jego niezwykle zapracowanego tyłka. Tymczasem głos w telefonie brzęknął krótkie, nerwowe zdanie.
- Aha... no, no... rozumiem, nie masz czasu, a kiedy będziesz miał?
Znów coś szczeknęło w słuchawce, tym razem na wyższych rejestrach.
- Dobra, dobra, to przepraszam... Zadzwonię sobie do mecenaska.
Wierciłem się na twardym krześle, kiedy policjant kończył połączenie i wybierał kolejny numer.
- Niech pan lepiej zapyta, czy ratownik medyczny podlega ochronie dla funkcjonariuszy publicznych... - podpowiedziałem - ...Bo, że nie jestem funkcjonariuszem, to ja dobrze wiem.
Zignorował moją szczerą chęć pomocy i kiwając długopisem na wszystkie strony, czekał na swego rozmówcę.
- No dzień dobry mecenasie..! - niemal dotknął czołem do blatu, witając osobę z drugiego końca kabla. - Henryk z powiatowej. Tak, kłaniam się... Mecenasie, takie pytanko mam, jeśli oczywiście nie przeszkadzam... Czy ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym? Aha! Nie jest?! No wiedziałem!
Twarz mu się rozpromieniła, kiedy bijąc pokłony kończył rozmowę.
- To dziękuję serdecznie i uszanowanie dla małżonki.
Z rozmachem strzelił słuchawką na widełki, a szeroki banan owocowo ozdobił jego usta.
- Tak jak mówiłem, nie jest pan funkcjonariuszem!
Tu zrobił teatralną pauzę i pochylił się nad stosem papierów zerkając badawczo w moim kierunku.
- Wiem. Sam panu podpowiadałem, ale podlegam ochronie, jak każdy funkcjonariusz...
- Jasne, jasne... - przerwał mi z lekceważeniem w głosie - ...trzysta złotych!
- Słucham?
- No trzysta złotych za zgłoszenie, jeśli mamy coś pisać...
- Za nic! - pomyślałem i z poczuciem palącej niesprawiedliwości zainicjowałem proces podrywania pośladków z krzesła. W tej samej chwili, stacjonarny telefon ponownie rozdzwonił się na biurku.
- Tak? - Heniu wyprężył się nad aparatem i wertował stronice wielkiej księgi w czerwonych okładkach.
- Na której stronie mecenasie? Rozumiem... mam. Hmm... no tak... dziękuję. Padam do nóżek małżonki.
Tym razem delikatnie odkładał słuchawkę, a uśmiech z twarzy uleciał precz, niczym poranna mgła.
- Pan siada! Przyjmę to zgłoszenie bez opłaty. Faktycznie pan podlega ochronie... Na stronie 221 to jest zapisane.
Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć, a oficer miał już "sporządzone" pół protokołu. Zadawał krótkie pytania i kompletnie nie uwzględniał moich odpowiedzi. Brzmiało to trochę jak zabawa w głuchy telefon z przebiciami na łączach.
- Gdzie doszło do incydentu?
- Mniej więcej w połowie drogi między miejscem zamieszkania pacjenta, a miasteczkiem powiato...
- Tuż po wyjeździe z posesji, doszło do napaści... - policjant pisał zdania, których ja nie wypowiadałem.
- Pacjent bez pozwolenia wstał... Po-zwo-le-nia wstał... - język piszącego, co chwila wysuwał się nad dolną wargę, znacząc w ten sposób intelektualny trud i zmaganie z literaturą "faktu".
- Wstał z nosz... - przerwał pisanie i głośno dumał. - Z nosz, czy z noszów?
- Z noszy. - powiedziałem przewalając oczami.
- Jak z noszy..? To jakoś po rusku brzmi! - spojrzał na mnie podejrzliwie.
- To niech pan pisze "z nosz". - wzruszyłem ramionami, myśląc o paranoi i dowcipach z branży.
Kiedy funkcjonariusz uporał się już z zawiłościami nazewnictwa elementów stanowiących wyposażenie ambulansu, przystąpił do przepisywania mojej dokumentacji medycznej z badania i obdukcji wykonanej jeszcze nocą, tuż po całej awanturze. Tym razem pisanie poszło niemal gładko. Co prawda, zamiast "uszkodzonych przyczepów mięśnia", panu policjantowi wyszły "uszkodzone przeszczepy mięśnia", ale w obliczu całego tekstu, był to drobiazg nie mający żadnego znaczenia w toku sprawy.
Widząc, że protokół zaczyna obejmować poniesione przeze mnie straty, wyjąłem z kieszeni resztki mojego zniszczonego telefonu i usypałem je w zgrabną kupkę na biurku.
- Jeszcze to... - powiedziałem, patrząc na zdziwionego Henia.
- A co to jest?
- To moja komórka była. Została zniszczona w trakcie szamotaniny z pacjentem. Niestety telefon nie był tani i...
- Tu nic mu nie zrobimy... - pochylający się nad kupką złomu policjant, odskoczył gwałtownie i machając przecząco rękami, tłumaczył z werwą.
- Nic mu nie zrobimy, ponieważ nie zarzucimy mu umyślności. On nie wiedział, że pan ma telefon.
- Naprawdę? - uśmiechnąłem się kwaśno z niedowierzaniem.
- No poważnie panu mówię. Jakby on panu wyrwał ten telefon i je.nął nim o ziemię, to wtedy tak, ale kiedy on się szamotał, jego celem nie było zniszczenie mienia. Tu można go cywilnie dojechać. Króciutkie pisemko pan pisze do naszego sądu i załatwione.
- Taaa... - mruknąłem, myśląc o połączeniu słów "sąd" z określeniami "króciutko" i "załatwione".
- No to jestem w plecy za telefon... Aż strach pomyśleć, że Wojtuś mógł rozwalić defibrylator, albo inne drogie urządzenie, za które podpisywałem w pracy odpowiedzialność majątkową.
Tymczasem  oficer skończył protokół, odwrócił w moją stronę monitor i rzucił krótko:
- Proszę przeczytać, czy ma pan jakieś uwagi.
Po niecałej minucie, ponownie popchnął ekran, tak że mogłem już tylko oglądać okrągłe logo producenta elektroniki użytkowej.
- Czyli wszystko ok? Podpisy i parafki tu i tu, jeszcze tutaj i w tym miejscu.
Podpisywałem, niczym automat do ksero, zrezygnowany i trochę zły na całość zdarzeń ostatnich kilkunastu godzin. Najbardziej jednak byłem zły na siebie.
- Zachciało mi się walczyć z systemem i szalonym Urwiłapką. Teraz boli mnie ręka od szarpaniny z wariatem i du.a od ślęczenia na komendzie...
Wychodząc z gabinetu, byłem przekonany, że policjant tylko czeka aż zamkną się za mną drzwi i natychmiast cały protokół spuści w kiblu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w progu usłyszałem:
- Niech pan zaczeka... Powiem panu szczerze, że bardzo ciężko będzie coś gościowi zrobić. Ma papiery...
- Zdaję sobie sprawę... - odrzekłem smutno.
Nie chciało mi się już tłumaczyć Heniowi, że nie dyszę zamiarem osobistej zemsty i nawet rozbity telefon jakoś odżałuję, że chodzi mi w zasadzie tylko o ukrócenie tych kretyńskich zabaw w "kotka i myszkę", trwających przecież już kilka lat. Mój ton głosu musiał chyba "wzruszyć" oficera, gdyż zamrugał oczami i uważnie składając kartki protokołu, powiedział ściszonym tonem:
- Niech mi pan powie, kto tam był z naszych ludzi?
- Nie wiem. Niestety nie znam wszystkich okolicznych funkcjonariuszy.
- Ja sobie z nimi pogadam. Powszechnie wiadomo, że jak Urwiłapka dostanie kilka "gum" na dupę, to jest spokój przez dwa miesiące... A jeśli mogę coś panu doradzić na przyszłość... - tu glina jeszcze bardziej ściszył głos i kontynuował:
- Czasem w karetce trzeba zgasić światło i...
- I co? - zapytałem nie mogąc się doczekać zakończenia wywodu.
- I zrobić swoje. - powiedział wyrywny Henryk, machając wymownie zwiniętą pięścią przed własną twarzą.

* * *
W mediach trwają dyskusje nad tym, czy ratownik medyczny powinien używać gazu w samoobronie? A może zamiast gazu, lepszy będzie paralizator? O jakiej mocy? I co na to prawo..?
Debatują, radzą, cytują ustawy,  a to takie proste...
Wystarczy zgasić światło w karetce i... dup, dup, dup!
- Recommended by Powiatowa Komenda Policji w...

---------------------------
Opisywane zdarzenia są "absolutną" fikcją literacką i nie mogą być powodem jakichkolwiek zadrażnień pomiędzy przedstawicielami "walczących w pierwszej linii frontu" służb oraz instytucji.
Niemniej jednak, Bracia i Siostry Ratownicy, zanim kiedyś zdecydujecie się zgłosić formalnie Wasze krzywdy i żale powstałe na styku pacjent-świadkowie-personel, dobrze się przygotujcie i pomyślcie, czy nie prościej na całą sprawę spuścić mrok... zgaszonego w karetce światła. 
A najlepiej będzie, jak nie pozwolicie, żeby Wam świr zwiał z NOSZ ;)