wtorek, 25 września 2012

Jak igła

Klęska jest jak ostra igła, na której usiadłeś... Cholernie boli, ale za to jaka motywacja, żeby natychmiast się podnieść...


Zimny, porywisty wiatr gnał po nocnym niebie kłęby ciemnych chmur. Zielony tunel z koron drzew przesuwał się nad drogą, omywany reflektorami pędzącej karetki. Koła ambulansu raz po raz podskakiwały na kocich łbach, przyprawiając w ten sposób załogę o nową porcję mdłości.
- P1 zgłoś się dla dyspozytora! - radiotelefon emitujący z wyświetlacza przygaszone, zielonkawe światełko, rozbłysnął nagle tęczą kolorowych kreseczek.
- Oho... nowa robota - pomyślałem zacisnąwszy mocniej dłonie na kierownicy.
- P1 dla dyspozytora..! - ponaglał głos z "innego świata" ciepłej i suchej stacji.
Ratownik medyczny Ptaszyna westchnęła przeciągle i widząc moją niemą agresję wobec elektroniki nadawczo-odbiorczej, złapała gruszkę mikrofonu:
- Zgłaszamy się.
- Zespół P1, przyjmijcie kolejne wezwanie... - głos zakłócany trzaskami i piskiem makrokosmosu, brzmiał jak wyrok długoletniego pozbawienia wolności, odczytany w stalowej beczce po ogórkach.
- Jesteśmy gotowi - odpowiedziała zrezygnowana Ptaszyna i pokazała język schowanej za sitkiem mikrofonu dyspozytorce.
- Miejscowość Zasiódmągórą, remiza strażacka. Wbite szkło w rękę.
- Przyjęłam, jedziemy... - burknęła ratowniczka i odwieszając "majka" na haczyk dodała:
- Mam złe przeczucia...

* * *
- No i dokąd teraz? - spytałem mijając zieloną tablicę z nazwą miejscowości.
Odpowiedź nadeszła błyskawicznie:
- Za... pięćdziesiąt... metrów... skręć... w lewo! - wyjaśniła sztuczna inteligencja z nawigacji GPS i aby rozwiać wszelkie wątpliwości dodała
- Skręć... w lewo... teraz! Jesteś u celu.
- Gdzie? Tu?! - zirytowałem się, zapominając, że kobiecy głos z pudełka przy szybie, to tylko kilka megabajtów zer i jedynek.
- Jesteś u celu. - powtórzyły zimne zera i jedynki.
- No chyba ty! - warknąłem przystąpiwszy do wzrokowych poszukiwań remizy.
- Może to tam..? - milcząca dotąd Ptaszyna wskazywała na majaczącą w mroku grupę ludzi oraz ognisko prześwitujące zza drzew.
- No to jazda! - zakrzyknąłem skręcając z asfaltu. Z animuszem odbiłem kierownicą, fantazyjnie depnąłem gaz i... utopiłem ambulans w błocie.
- Jesteś u celu. - odezwała się "pani" z GPS i zginęła pod moim wściekłym ciosem "z karata".

* * *
- Tutaj, tutaj! Szybko..! - niemiłosiernie ubłocona karetka wtoczyła się na plac rozganiając sprzed remizy tłumek imprezowiczów.
- Na miłość boską, szybciej! Ona tam krwawi! - czarnowłosa dziewczyna dobijała się do drzwi szoferki.
- A może by tak ubrać kaski..? - spytała Ptaszyna spoglądając na spore zbiegowisko falującej młodzieży
- Nie ma czasu! - odkrzyknąłem wyskakując z auta.
- Tutaj! Niech pan idzie tutaj! - Czarna prowadziła wprost do największej sali z dyskoteką. Poprawiłem szelkę plecaka na ramieniu i przyspieszyłem kroku.
Wewnątrz remizy opasał mnie tłok tańczących ciał. Dym z wytwornicy, kolorowe stroboskopy i dudniąca muza owinęły moje zmysły niczym duszny koc zarzucony na głowę.
- Gdzie..?! - nachylając się nad przewodniczką, wrzeszczałem wprost do ucha.
- Tam... w rogu! Za stołem! Ja muszę wracać do pracy! Do grilla! - wykrzyczała i rozpłynęła się w dymie.
W jedynym, ciemnym kącie sali siedziała zwinięta w kucki kobieta. Kurczowo ściskała prawą dłoń, z której powoli spływały strużki krwi. Chciałem odruchowo sięgnąć do kamizelki po latarkę, lecz moja ręka zamarła w pół drogi.
- Latarkę masz na kasku... w karetce... Buraku! - podpowiedziało w myślach moje drugie, niewarzywne "ja".
Miętoląc w ustach przekleństwo, ruszyłem za stół. Zachrzęściło pod butami rozbite szkło.
- Proszę mi pomóóóóc..! - kobieta zanosiła się histerycznym płaczem, który przewyższał nawet techno-decybele.
- Co się dzieje?! - wrzasnąłem zupełnie jak idiota, gdyż refleksy dyskotekowych świateł wyraźnie odbijały się w tafli szkła przenikającego drobną, damską dłoń.
- Pomoooocy..! - krew spływała po ręce tworząc na podłodze mozaikę z kropelek.
Buc, buc, buc... - nawalał z głośników bas
- Niech pani uniesie rękę wyżej!!! - krzyknąłem usiłując wyszarpnąć z kieszeni opatrunki i bandaż
- Ku.wa ja tu nic nie widzę!!! - przed oczami migały kolorowe błyski, miętowy dym gryzł w gardło, a publika ryczała skacząc w rytm.
Buc, buc, buc..! Tyłki do góry, cała sala się buja, to nie koniec imprezy, nie walcie...!
Za plecami nagle pojawiła się Ptaszyna.
- Jestem!! - huknęła mi do ucha.
- Dawaj bandaż i zobacz, czy nie ma więcej tego szkła!! - darłem się jak opętany.
Buc, buc, buc..!
- Aaaauuuaaaa!! Pomóżcieee!! - płakała kobieta
- Już! Już panią będziemy opatrywać! - wołając rozglądałem się jednocześnie w poszukiwaniu najkrótszej drogi ewakuacji z nieprzyjaznego środowiska pracy. Nagle, przed moimi oczami wyrosła duża postać. Świadomość zanotowała tylko parę szczegółów, które składały się na obraz strażaka. Galowa czapka, daszek z okuciem, dyndający naramienny sznur... Tyle zdążyłem zarejestrować, gdyż całą moją uwagę przykuła jego przerażona twarz wystająca spod rogatywki.
- Jezusie! Panie... tam... grill eksplodował!!! No leć pan tam!

Nie wiem jak zdołałem przedrzeć się przez tańczących na parkiecie ludzi.
- Ptaszyna, zostań z panią! - wykrztusiłem i łapiąc torbę z tlenem pognałem za strażakiem.
Zdawało mi się, że kogoś potrąciłem, ktoś przeklinał mi wprost do ucha, gdy próbowałem przejść przez wąski korytarz. Potem, tuż za drzwiami, na krótko uderzył mnie chłód nocy i przykry swąd spalenizny. Jacyś ludzie biegali w kółko, a nieopodal w czarne niebo leciały iskry. Chyba w biegu wykonałem zwrot na pięcie, kierując się w stronę płomieni. Obraz zlał mi się w czarno-kolorowe plamy. Przestałem widzieć, po prostu biegłem... i nagle silna ręka strażaka pchnęła mnie wprost w otwarte drzwi garażu.
- Ona jest tutaj! Ratuj ją pan!!!

* * *
Pierwsze wrażenie jakie dotarło do mojej świadomości, to cisza. Tak kompletnie inna od dudniącej echem sali dyskotekowej. Następny był zapach... nieprzyjemny, drażniący i wzbudzający niepokój. Dopiero potem oczy pozwoliły uchwycić ostrość obrazu.
Pod ścianą garażu klęczała dziewczyna, ta sama, która wcześniej prowadziła mnie do remizy. Jej czarne włosy spływały na lewy policzek przysłaniając młodą twarz... pół twarzy...
Drugiej połowy nie było.
Spod spalonych włosów ziała ogromna rana oparzeniowa, dymiła jeszcze. Przez chwilę zdawało mi się, że tkanka rusza się, skwierczy i świszczy.
- Świszczy..? Uspokój się, bo głupiejesz ze strachu... - myślałem gorączkowo.
W ciszy garażu wyraźnie słychać było świszczenie. Regularne, ciężkie, coraz szybsze.
Pochyliłem się nad oparzoną dziewczyną i zmartwiałem
- To z dróg oddechowych...
Ten dźwięk wróżył katastrofę. Oparzone drogi oddechowe poddawały się gwałtownemu obrzękowi, puchły zabierając ostatnią możliwość nabierania powietrza.
Pstryk... mała, diagnostyczna latareczka rozświetliła wnętrze oparzonej jamy ustnej. Wszędzie sadza i obrzęk.
Ranna walczyła o każde tchnienie, akcentując wysiłek jeszcze szybszym i głośniejszym świstem.
Wyszarpnąłem z torby maskę tlenową. Odkręcając reduktor, drugą ręką usiłowałem złapać mikrofon radiotelefonu.
- CPR zgłoś się dla zespołu P1. Potrzebujemy pilnie drugiej karetki. Oparzenie dróg oddechowych, silna duszność, rana twarzy..!
Rozpaczliwie rozglądałem się za resztą moich narzędzi pracy. Niestety większość sprzętu została w remizie.
- Gdzie jesteś?! - wzywałem w myślach ratowniczkę. Kolorowe wenflony wysypały się z kamizelki na podłogę, jakby chciały powiedzieć, że jedną ręką nie dam rady ich godnie obsłużyć.
Przejmujący oddech dziewczyny... Ogarniał całą moją mózgownicę, niczym przeciąg, wywiewający resztki pomysłów na działanie.
- Panie... - dopiero teraz zauważyłem strażaka, który nieśmiało wsadził głowę w uchylone drzwi garażu - Leć pan po moją koleżankę z remizy! Niech zabiera wszystkie graty i tu pędzi!
Tymczasem świst stawał się coraz cichszy. 
- Jasna cholera! Zaraz będzie po wszystkim... - czułem narastającą panikę - Muszę ją chyba zaintubować, bo się udusi.
Nerwowo roztrząsałem w głowie moje mizerne możliwości znieczulenia i uśpienia dziewczyny przed wsadzeniem rury w tchawicę. Otworzyłem torebkę z lekami, wysupłałem zestaw do intubacji. Majstrowanie przy zatrzaskach torby jedną i to drżącą z emocji ręką, trwało całą wieczność.
- Będę miał tylko jedną szansę... - pomyślałem o obrzękniętych tkankach - ...jedną, a potem koniec...
- Jestem! - głos Ptaszyny brzmiał jak wybawienie z wiekuistej niewoli - Co jest?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Świsty nagle ucichły. Ranna dziewczyna zwiotczała niczym szmaciana kukiełka i osunęła się z kolan na posadzkę garażu. Powieka opadła, przysłaniając nieuszkodzone oko.
- Ku.wa! To koniec..! - myśl jak pierwsza błyskawica zajaśniała pod czaszką, a potem rozpętała się prawdziwa burza z piorunami.
- Tętno? Oddech? Brak...
- Weź ambu! Wentyluj, ja uciskam klatkę...
- ...dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści... Wentyluj!
- Nie unosi się klatka...
- Raz, dwa, trzy, cztery...
- Crew, słyszysz..? Nie unosi się klatka!
- ...dziesięć, jedenaście... Co?
- Nie wentyluje się..!
- ...piętnaście, szesnaście... spróbuj intubować!
Uciskałem klatkę czarnowłosej dziewczyny, a w myślach przewalały się gromy i gradobicie.
- Gó.no z tego będzie! Gó.no będzie..! - powtarzałem z przestrachem patrząc jak Ptaszyna usiłuje wepchnąć rurę w zapuchniętą gardziel.
- Oceń... - wysyczała ratowniczka przez ściśnięte nerwowo zęby
- Co?! - zapytałem nie przerywając uciskania. Nie byłem pewny, czy dobrze usłyszałem polecenie.
- Oceń...
- Co mam oceniać do cholery?! - wysapałem między kolejnymi uciskami - Przecież jeszcze intubujesz!
- Oceń rytm... Mamy NZK!
- Jezusie słodki! - pomyślałem z przerażeniem - Zgłupiałem do reszty... Co się ze mną dzieje?!
Złapałem łyżki defibrylatora i przyłożyłem do skóry na klatce dziewczyny.
- Aktywność elektryczna bez tętna... - warknąłem wznawiając uciski - A jak u ciebie?
W odpowiedzi zobaczyłem lecącą w powietrze rurkę intubacyjną. W ślad za nią podążyła prowadnica.
- Dupa! - zaklęła Ptaszyna - Nie zaintubuję... nie przejdę przez ten obrzęk!
- To co robimy..? Dziura w szyi? - popatrzyłem badawczo na ratowniczkę.
- Nie ma innego wyjścia! - Ptaszyna już grzebała w odpowiedniej przegródce plecaka. Sekundę później w jej dłoniach złowrogo zajaśniał zestaw do nakłucia błony pierścienno-tarczowej.
- Kłujemy? Tutaj..? - wielka igła zatrzymała się tuż przy szyi, jak świder powstrzymany ręką operatora.
- Wbijaj..! - wysapałem czując jak pot leje mi się po plecach. Ręce już drżały zmęczone nieustannym uciskaniem klatki piersiowej.
- Nie ma krwi w strzykawce... - relacjonowała Ptaszyna to, co oboje widzieliśmy jak na dłoni.
- To chyba dobrze. Dopinaj ambu i wentyluj... - sapałem coraz głośniej, a w myślach ciągnęły czarne chmury
- Wentyluj dziewczyno, wentyluj... tyle czasu zmarnowane. Tyle czasu bez tlenu... Co z tego wszystkiego będzie? - martwiłem się o efekt naszego działania.
Przerwałem na chwilę uciskanie i w napięciu obserwowałem ruch dłoni ratowniczki. Pierwsze dmuchnięcie... Nic. Drugie... klatka ani drgnie.
- Dmuchnij jeszcze raz... - poprosiłem cichutko, czując jak cierpną mi usta i krew odpływa z głowy.
- Nic... Nie unosi się...
Nagła bezradność skrępowała mi ręce, oczy i umysł. Patrzyłem na biedną, oszpeconą twarz leżącej dziewczyny.
- Przepraszam, że nie potrafię ci pomóc... - autentyczny żal kłuł mnie setką igieł pod żebrami. Niezwykle ostro docierała do mnie cała beznadziejność sytuacji.
- Nie mamy nabranych leków, nie mamy założonych wenflonów, nie mamy nic..! Jesteśmy w czarnej dupie! Jezu... dlaczego nie możemy wentylować?!
Igły ukłuły mnie boleśnie po raz kolejny. Tym razem wyżej, gdzieś w okolicy serca.
W tej właśnie chwili mój wzrok padł na szyję dziewczyny i założony zestaw do konikopunkcji.
- Igła..! W zestawie nadal sterczy ogromna igła... Nie usunęliśmy jej! To dlatego nie możemy...

- Stop! Dziękuję bardzo, koniec czasu! - głos sędziego zawodów, niczym głos boga wyrwał mnie ze świata pozoracji. Zamrugałem oczami.
Czarnulka uśmiechała się półgębkiem, delikatnie, by nie zniszczyć wspaniałej charakteryzacji oparzenia. Sędzia pochylał się nad nią konsultując szczegóły oceny.
- Pozbierajcie szybciutko swoje graty. Następni zawodnicy już są w drodze.
- Ale zmaściliśmy... - szepnąłem do zmachanej Ptaszyny.
- Nom... - odpowiedziała niewyraźnie, przyglądając się wielkiej igle z morderczego zestawu -...a tu jeszcze cała noc przed nami...

czwartek, 13 września 2012

Nosił wilk razy kilka cz. 2

Początek tej historii można znaleźć tutaj

* * *
Karetka pędziła na sygnałach, przecinając mroki nocy niebieskim stroboskopem
- No... zbierz dupę w troki i nie panikuj Crew... - pomyślał Crew wciągając głęboko powietrze - ...dasz radę... Musisz!
Gdzieś z tyłu głowy kołatała jeszcze cichutka i nieśmiała myśl
- Żeby tylko nie było strasznej masakry... żebym nie dał ciała i nie wyzionął ducha jednocześnie...
Niestety widok jaki odsłoniły reflektory ambulansu rozwiał wszelkie nadzieje na lekką pracę.
Powolutku minęli przewróconego tira z naczepą ustawioną w poprzek drogi. Wielki pojazd wyglądał jak martwy wieloryb wyrzucony na asfaltowy brzeg. Kilkadziesiąt metrów dalej, w pocie czoła pracowali strażacy. Słychać było wyraźny warkot ich stalowych zabawek, a świetlne snopy elektrycznych najaśnic lizały pogięte blachy drugiego samochodu.
Kiedy karetka zbliżała się do smętnych resztek osobówki, Crew nie pamiętał już o swoich zdrowotnych problemach. Schwycił torbę opatrunkową oraz defibrylator dla przeciwwagi i potruchtał w stronę wraku.
Dalsze wydarzenia potoczyły się wartko i zostawiły w umysłach pracujących ratowników pojedyncze przebłyski świadomości, niczym flesz aparatu zamrażający sekundy wspomnień.

Wilczur, sobie tylko znanym sposobem, natychmiast wcisnął się do resztek czegoś, co kiedyś było dumnym wnętrzem samochodu. Crew nie zdążył nawet stęknąć, a już drogę zastąpili mu strażacy próbujący z uporem maniaków testować wszystkie narzędzia na blachach zmiażdżonej karoserii.
- ...eskę, eskę!!! - spośród żelastwa dobiegało wołanie Wilczura, zagłuszane hukiem agregatów.
- Cooo??!! - Crew nie mógł dosłyszeć stłumionych żądań doktora. Usiłując rozgarnąć dwa zastępy strażaków, intensywnie dumał
- Jaką on chce kurna eskę?! Przecież to my jesteśmy eska!!!
Wreszcie ryzykując własną i tak już niezbyt ładną buźkę, zanurkował między strażackie nogi i wsunął głowę wprost pod pracujące rozwieraki.
- Co doktor chciał?! - wrzasnął w ciemną czeluść auta
- Deskę ku.wa!!! Dawaj deskę! - doleciało z mroku
- Aaaa deskę..! - olśniło nagle ratownika - Leć po deskę! - wrzasnął do kierowcy niczym w grze "podaj dalej" - A kołnierz doktor chce?!
- Mogę chcieć..!
- Słucham..?!
- DAWAJ TEN KOŁNIERZ!!!
- Proszę bardzo... - kołnierz zniknął pod blachą - A doktorze, jak my go stąd wyciągniemy?!
- *%##!?#$%** - nieparlamentarny opis techniki wyciągania zginął w łomocie maszyn.
- Przepraszam jak??!!
- Tak samo ku.wa jak tu wlazłem! Rozganiaj tych strażaków i łap się za drugi koniec deski!!!
Cała ta konwersacja trwała naprawdę bardzo krótko. Zupełnie jak flesz, który błysnął w mroku i zgasł.

* * *
- Podpinaj elektrody, puść tlen i wentyluj przez maskę... - sapał zziajany Wilczur, kiedy wsadzili nieprzytomnego pacjenta do karetki. Crew dopiero teraz uświadomił sobie, że jego serce wali jak szalone, ale ledwie o tym pomyślał, już musiał spełniać lawinowe polecenia lekarza.
Jeden rzut oka na monitor wyjaśnił całej trójce powagę i jednocześnie beznadziejność sytuacji.
- Reanimujemy! Proszę uciskać klatkę piersiową. - warknął doktor i spojrzał na bladego ratownika - Dobra, sam będę uciskał... Jeszcze mi się tu cholera przekręcisz. Ale ty zakładaj wkłucia, nabieraj leki i puszczaj kroplówki. Ruchy, ruchy zdechlaku!
Reanimowali na zmianę. Doktor, kierowca i... Crew, który dotknięty nomen omen do żywego tym "zdechlakiem", powiedział, że prędzej padnie na posterunku niż zostawi kolegów bez zmiany w reanimacji.
Trwało to wszystko ze czterdzieści minut, choć wszystkim się zdawało, że kolejny flesz błysnął i zgasł.
W końcu stale powiększający się obwód brzucha pacjenta i płaska linia uparcie rysująca monitor wymusiły lekarską, smutną decyzję.
- Kończymy panowie... Dość. Idź po worek, zapakujemy ciało. Daj mi papiery do wypełnienia. Musimy czekać na prokuratora.

* * *
Dziwna to chwila i nieprzyjemna, kiedy zespół musi przyznać się do porażki.
Zatopiony w mroku ambulans nadal tkwił na poboczu drogi. Nieopodal strażacy usuwali z asfaltu pozostałości po tragedii. Wewnątrz karetki panowała cisza.
Kierowca zdawał się drzemać za kółkiem, choć wszyscy wiedzieli, że udaje. Doktor w świetle lampki skrzętnie wypełniał dokumenty, natomiast Crew padł na kolana i... zaczął zbierać papierki, woreczki, potłuczone ampułki po lekach i całe "tony" innych śmieci, jakie po każdej reanimacji przysłaniają podłogę przedziału medycznego.
- No i żyję. Nie zginąłem... - myślał ratownik i z pewnym, niezbyt stosownym do chwili zadowoleniem stwierdził, że jego serce pracuje jakby wolniej i tak jakoś... zdrowiej. Tylko mięśnie jeszcze drżały po niedawnym wysiłku, a w głowie huczało ciśnienie całej akcji.
- Te zdechlak... - doktor stukając długopisem po ramieniu ratownika, przerwał jego hipochondryczne rozmyślania - ...weź no jeszcze zmyj tą krew - lekarski długopis wskazywał niewielką strużkę zastygłą na białych drzwiach przedziału medycznego.
- Tylko sobie nie zdechlak, ok? - mruczał Crew wyciągając z szafki "Najsilniejszy spray na bakterie, wirusy i inne dziadostwo, które zmyć trzeba".
- A jak to nie zdechlak?! - zrzędził dalej Wilczur - A kto ledwie girami ruszał przy aucie? Komu musiałem kroplówkę zapinać? Ja zawsze powtarzam: Trza być zdrowym w pogotowiu!
Crew ze złością nacisnął dźwignię zbiorniczka, kierując ciecz na zakrwawione drzwi.
- Powiadam jeszcze raz. Trza być zdrowym w pogotowiu, a nie same zdech... kheee.... kheee... tfuu..! - lekarz urwał w pół zdania swoją tyradę i ku zdumieniu ratownika zajął się gwałtownym odkrztuszaniem i pluciem.
- A cóż on tak gruźliczy? Komara połknął, czy ćmę? - Crew jeszcze o tym nie wiedział, ale właśnie stała się rzecz z pozoru niemożliwa. Oto zbyt mocno wystrzelony strumień środka dezynfekcyjnego odbił się od ścianki karetki i wpadł wprost do otwartych ust siedzącego nieopodal Wilczura.
Kiedy fakt zaistnienia tegoż, jakże durnego, wypadku przy pracy dotarł wreszcie do świadomości ratownika, ten zdołał tylko pomyśleć:
- Jasna dupa! Trzy lata bym celował i bym nie trafił..!
Jednak myśl tę radosną, Crew zostawił dla siebie, a na głos wypowiedział pełne boleści:
- O pardąsik... Nie chciałem...

* * *
- Khhh... tfu..! Ależ to cholerstwo pali - wycharczał doktor i poleciał do pobliskiego rowu ewakuować z organizmu toksyczną substancję.
- No nareszcie cisza... - pomyślał nieco rozbawiony ratownik. Jednak komizm sytuacji i głupawy uśmieszek szybko zniknęły wraz z powrotem lekarza.
- Chrum, chruum... - powiedział Wilczur, niczym rasowy dzik poszukujący trufli, choć Crew mógłby przysiąc, że przed nim stoi, o zgrozo, najprawdziwsza świnia.
- Słucham..? - ratownik z niepokojem wpatrywał się w opuchnięte, zniekształcone rysy doktorskiej twarzy.
- Chrummm... ciśnienie... - resztką sił wychrumkał doktor i klapnął na fotel.
- Służę uprzejmie - Crew szurnął nogami i wyciągnął z plecaka ciśnieniomierz
- Oj niestety ciśnienie spada. Życzy sobie doktor venflon i kroplówkę?
- Chrum...
- Może się umówimy w ten sposób... - lekko już wystraszony ratownik próbował uspokoić swojego, nowego pacjenta - ...że jedno "chrum" oznacza "tak", dwa "chrum" znaczy "nie", a trzy razy "chrum", to "nie wiem". Może tak być?
- Hmmmzzz... hzzzzzffff....
- A czy doktor byłby uprzejmy otworzyć buziaka?
W świetle diagnostycznej latarki Crew ujrzał wnętrze lekarskiej paszczy. Widok języczka na końcu podniebienia niemal przyprawił paramedyka o zawał. Owa struktura anatomiczna, zazwyczaj wielkości małej fasolki, teraz urosła do rozmiarów sporego kciuka.
- Ja to pie.dolę! - pomyślał struchlały ratownik i spojrzał na czarny worek ciągle spoczywający na noszach - ...Nawet nie mam go gdzie położyć! Jak zaraz się zacznie dusić, to mam przerąbane!
Buch, buch, buch... Serce znów tłukło się po całej klacie.
- Doktorze, chyba musimy podać leki. Ja będę wyciągał fiolki z ampularium, a doktor niech chrumka... znaczy kiwa głową, co chce do żyły. Jeszcze tylko sobie wezmę zestaw do nakłucia błony pierścienno-tarczowej...
- Hmmmzzzzz... chrrr...!!!
- Ależ oczywiście, że tylko na wszelki wypadek. Spokojnie, wszystko będzie dobrze. W końcu to pan tu jest lekarzem... No to co podać? Ampułeczkę tego?

Do akcji zaangażowano również kierowcę, który od jakiegoś czasu bacznie obserwował całe zajście przez okienko szoferki. Kroplówki z krystaloidami toczyły się z radosnym szumem, poszły pierwsze dawki leków. Crew wyciągał i prezentował przed zapuchniętymi oczami doktora kolejne fiolki, kierowca mierzył nerwowo ciśnienie, a zmaltretowany Wilczur w pewnej chwili sięgnął do torebki z lekami i w drżącej dłoni, niczym talizman zacisnął ampułkę adrenaliny.
- Chrrrzmmmmfff...
- Tak wiem doktorze... Jak by co, adrenalina pół miligrama domięśniowo, spokojnie. A jeśli będzie trzeba, to i reanimację jeszcze damy radę pyknąć. We dwóch z kierowcą ma się rozumieć!

* * *
Dwa dni później, cała trójka spotkała się na kolejnym dyżurze w stacji.
- Dzień dobry doktorze, widzę, że już lepiej..? - Crew uśmiechał się przyjaźnie do lekarza
- Lepiej chrum... chrum... - odparł Wilczur vel Dzik - Jeszcze mam niewielki obrzęk chrum, ale jestem pod opieką kolegi alergologa.
- A widzi doktor jak to jest? Ja zawsze powtarzam. Trza być zdrowym w pogotowiu! - podsumował ratownik i polazł myć ambulans "Najsilniejszym spray'em na bakterie, wirusy i inne dziadostwo, które zmyć trzeba".


Nosił Wilk razy kilka, teraz Crew musi ponieść Wilka... żądło pogotowianej ironii ;)




--------------------------
P.S. Oczywiście "całość" opisywanych zdarzeń jest wytworem mojej chorej wyobraźni ;)