sobota, 2 maja 2015

Sprostowanie dla życiem doświadczonych i nie tylko...

W poprzedniej części:
"Chciałbym, niczym Max Kolonko, powiedzieć jak jest, skomentować jakoś, zaczynając od kultowego już tekstu: "Moja ocena tego jest taka...", ale chyba zbyt długo mi zejdzie, by dobrać właściwe, nie wulgarne słowa. Zamiast komentarza, po prostu plasnę się z rezygnacją w czoło i pójdę uprawiać swoje hobby, bo pogoda dziś ładna... I mam nadzieję nie spotkać na swej drodze żadnej karetki ze "specjalistą" w środku."

* * *

Oj... Trzeba było jednak zrezygnować z plaskania się w czoło, a także z pięknej pogody. Należało przysiąść dłużej nad laptopem i napisać do końca, co autor miał na myśli, bowiem z niektórych komentarzy zamieszczonych pod postem, a także z prywatnych wiadomości, jakie od Was otrzymałem, wynika, że nie wszyscy "zrozumieli tabelkę".
No trudno... I choć mleko już rozlane, to lepiej pościerać, co się jeszcze da i sprostować, co się pokrzywiło.

1) Mój blog jest niezobowiązującą formą wyrażania moich myśli, wrażeń i opinii mających źródło w pracy, którą wykonuję. Nigdy nie ukrywałem, że zarówno teksty publikowane na blogu, jak i grafiki zamieszczane na profilu, są formą auto-terapii i ochrony przed (wszystkim znaną) patologią oraz absurdami systemu, w jakim przyszło mi (i Wam) funkcjonować.
To działa w dość prosty sposób: Coś mnie "gryzie", doskwiera, wywołuje jakiekolwiek uczucia - piszę o tym, fotografuję zabawki Lego (he, he... stary chłop!) lub majstruję w programach graficznych, by stworzyć obrazek. Tak prewencyjnie - żeby nie zwariować!
Bardzo doceniam to, że chcecie mnie "odwiedzać" od czasu do czasu, że dzielicie się swoimi uwagami (również tymi niepochlebnymi) w komentarzach i mailach, ale...
NIE jest moją intencją, za pośrednictwem wyżej wymienionych form aktywności, naprawiać ratowniczy i medyczny półświatek, być "kaznodzieją" lub czynnie i z premedytacją wpływać na opinie Czytelników. Wbrew temu, co sądzą o mnie niektórzy znajomi, jestem realistą, a w opowieściach o walce z wiatrakami, najwięcej pozytywnych emocji zawsze wzbudzał u mnie nie Don Kichot i nawet nie Sancho Pansa, ale poczciwy osiołek Rufio :)
Jeśli ktoś z Czytelników, po lekturze moich tekstów, podzieli moją opinię, wyciągnie pozytywne dla siebie wnioski lub odniesie jakąkolwiek korzyść na duchu, bądź ciele... dobrze! To jest "moja marchewka" ;)
Oczywiście mam świadomość, że nie zawsze i nie wszystkim, to co robię i mówię, musi się podobać. Daję słowo, że analizuję wszystkie Wasze głosy oraz uwagi (nawet te wulgarne, z pozoru prostackie) i staram się wyciągać wnioski, jednak zawsze wychodzę z założenia, że Czytelnicy odwiedzają mój blog/profil, BO CHCĄ.
Strona paramedic on board nie jest obligatoryjna w internetowym abonamencie (hmm... może to jest pomysł? ;)) i nigdzie nie znajdziecie namolnych reklam do niej zachęcających. Dlatego gorąco wierzę, że jeśli Ktoś tu przypadkowo zawitał i z jakichkolwiek powodów, zrobiło Mu się przykro, powie mi o tym lub po prostu więcej nie wróci. Nic na siłę.
Ja zazwyczaj i tak robię swoje... czasem za marchewkę, czasem niestety pod kijem, a najczęściej "dla własnej zdrowotności".

Skoro wyjaśniłem już motywy, jakie mną kierują w publikowaniu własnych przemyśleń i opinii, mogę przejść do dalszej części "prostowania".

2) Jak już wspominałem, część komentarzy pod postem oraz prywatnych maili mocno mnie zaniepokoiła. Po raz kolejny dostrzegam w nich wiele negatywnych stereotypów. I tak:
Mamy "Beton", czyli starych, "głupich" ratowników i sanitariuszy, którzy "w algorytmie NZK, potrafią jedynie odnaleźć uchwyt do aluminiowej walizki". Są gnuśni, zarozumiali i nie robią nic poza zajmowaniem miejsc pracy młodym i chętnym.
Mamy również "Doświadczonych". To ci sami "starzy" ratownicy i sanitariusze... tylko widziani własnymi oczyma i przez różowe okulary. Są najmądrzejsi, najdoskonalsi i ogólnie "mucha na nich nie siada"... Za to "wsiadają" na nich:
"Młodzi-Gniewni", czyli "świeżaki" po szkole, bez pojęcia i sumienia. Za garść groszówek, bez mrugnięcia powieką, przyszliby na dziesięć dyżurów pod rząd i wykosili starą gwardię utrzymującą rodziny, dzieci i matki karmiące...
Tymczasem, te same "świeżaki" wolą mówić o sobie "Światła przyszłość systemu". Wyedukowani, przygotowani na każdą ewentualność, gotowi własnym dyplomem licencjackim ciąć błonę pierścienno-tarczową pacjenta i tamować krwotoki ze wszystkich arterii jednocześnie. Oczywiście wszystko to, do pierwszej wpadki lub do odpracowania roku, góra dwóch w warunkach obecnego Systemu PRM (jak wiadomo, dyplom średnio się nadaje do podcierania biegunek, leczenia kaszelku i ratowania "toksycznego działania alkoholu", które to "nagłe stany" są naszym głównym zajęciem w pracy).

I teraz właśnie nadszedł czas, na to, czego nie napisałem w poprzednim poście. Otóż: "Moja ocena tego jest taka:" Wśród nas, jak niemal w każdym zawodzie, znajdziemy "prawdziwy, stary beton" i "prawdziwie doświadczonych" (tych zdecydowanie mniej, ale jednak). Spotkamy "młodych-gniewnych", ale też "młodych-światłych i pokornych". Możemy również natknąć się na "młody beton" (lub przynajmniej gips, bo łatwiej ich skruszyć) i wreszcie na tych "zwykłych" starych, młodych i średnich.
Wszyscy oni/my, działamy lub (w przypadku osób bezrobotnych, świeżo po studiach) marzymy o tym, by działać w systemie, który (i to należy podkreślić) mimo specyfiki, jaką jest walka o ludzkie życie i zdrowie, nadal pozostaje PRACĄ. Pracą, czyli najczęściej powtarzalnymi czynnościami, wykonywanymi dzień w dzień, noc w noc (tygodnie, miesiące i całe lata).
Oczywiście nie możemy zapominać, że istotą naszej pracy jest CZŁOWIEK oraz jego dobro i takie przymioty jak: wiedza, doświadczenie, rzetelność, odpowiedzialność, może nawet pasja, są w tej "robocie" potrzebne (lub choćby pożądane), ale też nie wolno nam udawać, że nie istnieją dla nas pojęcia: godnych warunków zatrudnienia, szacunku społeczeństwa i nas samych, poczucia stabilności i bezpieczeństwa, możliwości samorealizacji i wielu innych czynników, umożliwiających właśnie skuteczną PRACĘ.
Zgadzając się z powyższymi tezami, łatwo dostrzeżemy, że nie wszystko zależy wyłącznie od naszego "chciejstwa" oraz dobrej woli, a na wiele spraw nie mamy bezpośredniego wpływu. Trochę to smutne, trochę straszne, a na pewno bardzo demotywujące.
Mimo to, jestem gorącym zwolennikiem działań pod hasłem: NAPRAWIAJĄC RATOWNICZY I MEDYCZNY ŚWIAT - ZACZNIJ OD SIEBIE! (a jeśli nie chcesz nic naprawiać, to przynajmniej nie psuj!)
Tu warto wspomnieć, że argumenty "młodych" w stylu: "Ta praca wymaga absolutnego poświęcenia, bez względu na bilans zysków i strat, a kto tego nie rozumie, niech zmieni zawód", są warte dokładnie tyle samo, co zachowania "starych", którzy "obrażeni na zły system i niesprawiedliwość społeczną, na złość pacjentom i lekarzom, pozostaną dyletantami, nieukami i, jak to dosadnie napisała jedna z Czytelniczek *debilami*".
Jedni i drudzy, w swoim zacietrzewieniu lub bezmyślności, są pomocni i przydatni, jak umarłemu kadziło.

- Zacznij od siebie, albo przynajmniej nie psuj, Ratowniku!
W duchu tego właśnie hasła, pisałem posta "Życiem doświadczeni". Na co dzień, wokół mnie jest sporo osób "betonowych" i "pseudo-doświadczonych". Nie zwalczam jednak ich zawodowej filozofii. Po prostu uważam, że każdy z nas odpowiada za swoje działania i zaniechania. Nie chcesz "wiedzieć", to nie. Twoja sprawa!
Nie rozumiem jednak, po co ktoś "życiem doświadczony" wydaje kupę szmalu, poświęca naprawdę dużo wolnego czasu (być może bierze nawet urlop) i jedzie szmat drogi na szkolenie/kurs, na którym nie chce przyjąć ani krzty wiedzy i cudzych podpowiedzi??? Mało tego, przeszkadza, a wręcz uniemożliwia innym skuteczną edukację! Pies ogrodnika?
Czyli co..? W pracy, trzeba siedzieć cicho i się nie wychylać, bo zaraz zgnoją, wyśmieją, zmieszają z błotem. Na szkoleniu też "morda w kubeł", bo loża "mądrych inaczej" czuwa nad młodym pokoleniem i starszymi "wykolejeńcami", którzy, przed zawodowym zgonem, chcieliby się nawrócić i łyknąć w komunii opłatek nowej wiedzy. Istna paranoja!

- Zacznij od siebie, albo przynajmniej nie psuj, Instruktorze!
Dawno temu, jeden z doświadczonych instruktorów, którego do dziś bardzo szanuję, podzielił się ze mną swoimi przemyśleniami na temat kursantów, którym na zajęciach i egzaminach "wybitnie nie szło":
- Powiedz mi Crew, jak myślisz... Jeśli nie dasz temu ratownikowi certyfikatu, punktów edukacyjnych, nie zaliczysz egzaminu... Czy on przez to zrezygnuje z wykonywania zawodu? Poszuka innej roboty? Nie! On będzie nadal pracował w przeświadczeniu, że jest gorszy i nic nie umie. Myślisz, że to poprawi jego jakość działania i skuteczność?

Wówczas zgadzałem się z tą teorią... Dziś wyraźnie widzę, że nie przystaje ona do panujących w środowisku realiów. Dlaczego?
Ano dlatego, że ratownicze osobniki "ociekające zajebistością" są niestety przeważającym gatunkiem naszej biosfery (ich wiek i staż pracy nie gra żadnej roli). Dawanie im certyfikatów, punktów, zaświadczeń dla "świętego spokoju", poprawności i dobrych układów z organizatorem szkoleń lub po prostu dla kasy (tak, tak!), jest naszym-instruktorskim GRZECHEM! Właśnie tacy kursanci, z certyfikatem w dłoni i wpisem do "zielonej książeczki", wręcz zanurzają się w zbiornikach z tabliczką "Uwaga zajebiście inteligentna ciecz! Nurkowanie grozi geniuszem!". I żadna siła, żadna pomyłka, żadna śmierć pacjenta ich stamtąd nie wyciągnie.
Problem w tym, że te baseny, do których skaczą, nie zawierają żadnej "mądrej cieczy", tam pływa zwykła gnojówka ignorancji i chamstwa.

Nie wierzycie?
Jakiś czas temu, zdarzyło się ratowniczce-instruktorce, pilnować kursantów podczas testu teoretycznego na certyfikowanym i bardzo drogim kursie. W czasie pisania, kilkukrotnie, delikatnie zwracała uwagę uczestnikom, by pracowali samodzielnie. Chwilę później, na korytarz wypadł zapieniony ze złości ratowniczek i darł się na cały głos:
- Powiedzcie tej głupiej blondi, że nie taka była umowa! A w ogóle, to ku.wa mieliśmy dostać odpowiedzi do testu!!!

To ich wina, czy nasza?
Nie jestem Don Kichotem. Jestem zwyczajnym Rufiem, ale w takich chwilach naprawdę mam ochotę skorzystać z kopyta.
- Przynajmniej nie psuj, Instruktorze!

3) Na zakończenie chciałbym bezpośrednio odnieść się do Waszych, wybranych komentarzy, które po części już zniknęły z zakładki pod postem (i nie ja je usuwałem)...

Zawodowy podział na "młodych" i "starych" zawsze był, jest i będzie. Animozje i nieporozumienia między tymi grupami są nieodłączną częścią ewolucji lub rewolucji każdego systemu i filozofii pracy, ale...
Też kiedyś byłem "młodym" i myślałem, że wszystko zmienię. Też kiedyś będę "starym" (chyba, że wcześniej zaliczę zawodowy zgon z przyczyn zdrowotnych lub kadrowych) i mam nadzieję, że nie zapomnę "młodzieńczych porywów".
Pamiętając o tym wszystkim, mimo mojego "rufiostwa", aż chce mi się zaapelować:

"Stary wiarusie" - Ratowniku. Pomyśl, że Ty też kiedyś zaczynałeś w tej robocie. Być może ktoś zrobił dla Ciebie wiele dobrego, a być może, ktoś Cię na starcie skrzywdził. Prawdopodobnie jesteś już znużony, rozczarowany, zawiedziony, wku.wiony i wiele innych z końcówką "any", "ony". Mimo to, zastanów się, co chciałbyś dać młodszym, wiedząc, że któregoś dnia, to oni mogą decydować o Twojej pracy, karierze, zdrowiu, a nawet życiu...

Młody Ratowniku/Ratowniczko, Studencie-Studentko. Odrobina pokory i własnego rozsądku względem starszych Kolegów (nawet debili), nie zaszkodzi, a czasem paradoksalnie może przynieść profity. Nie wszystko jest zawsze tak proste, jak scenariusz na manekinie, w szkole, a przewrotne życie sprawia, że nawet ręce "debila" mogą Ci kiedyś uratować zawodowe dupsko.
I nade wszystko, pamiętaj Młody Ratowniku/Ratowniczko, Studencie/Studentko, że nawet teoretyczne dywagacje o PODKŁADANIU KOLEGOM ŚWIŃ w pracy, powodują, że stajesz się dokładnie takim samym człowiekiem, jak ten "stary debil, nieuk", którym tak bardzo pogardzasz. Przy okazji, szykujesz sobie codzienne, zawodowe piekło, jakiego jeszcze nie ogarniasz swoją studencką wyobraźnią!
Nie tędy droga... przynajmniej nie moja.

* * *
Na tym kończę moje przemyślenia i długaśne sprostowanie do Młodych i tych Życiem doświadczonych...
Jestem gotów na ewentualne "marchewki" lub "kije" w komentarzach... Obiecuję wszystkie przyjąć na klatę i zrobić to, co każdy Rufio w takiej sytuacji... znów zaryczeć ;)

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Życiem doświadczeni.

Mężczyzna leżał na wznak, spoglądając bezradnym, rozedrganym wzrokiem w przysłonięte rusztowaniem niebo. Jęczał z bólu przy każdej próbie złapania oddechu, a w otwartych ustach, co rusz pojawiała się wiśniowo-różowa piana.
- Dzień dobry, pogotowie ratunkowe...
Głos dobiegał jakby zza grubej ściany. W uszach poszkodowanego ciągle szumiało od upadku.
- Słyszy mnie pan?!
Podjął wysiłek, by zlokalizować osobę wypowiadającą natarczywe słowa. W poszukiwaniu rozmówcy, zadarł głowę nieco w tył, ale pełny zakres ruchu uniemożliwiał ostry ból wiercący dziurę, gdzieś w głębi szyi. Tymczasem głos mówił dalej.
- Dobra, otwiera oczy, rusza się. Jest przytomny. Dawaj kołnierz.
Nad głową zamajaczył niewyraźny kształt człowieka w jaskrawej kurtce. Wzrok z trudem wyostrzył się na plakietce z napisem "Ratownik Medyczny".
- Ratujcie... - chciał krzyczeć, ale zamiast tego, z jego ust wypłynął słaby głos i odrobina podbarwionej krwią śliny.
- Gościu, mów co cię boli? - ratownik usiłował zebrać wywiad i jednocześnie zakładał kołnierz ortopedyczny.
- Żebra... - wycharczał, czując jak w poruszanej szyi chrzęści coś nieprzyjemnie.
- Tylko żebra? Pokaż pan...
Medyk podniósł potarganą koszulkę i macał dłonią ścianę klatki piersiowej. Z lewej strony widać było wyraźną deformację, która to unosiła się, to znów opadała pod skórą, odwrotnie do ruchów reszty żeber.
- Coś jeszcze boli? Brzuch? - ratownik dopytywał,  uciskając dłonią powłoki brzuszne.
- Nic... Zupełnie nic nie czuję...
- Dobra... - badający zignorował odpowiedź pacjenta i dopytywał dalej
- Co pan robił? Skąd spadł? Stracił przytomność?
- Nie straciłem... Spadłem z góry... - mężczyzna wzrokiem wskazał ustawione przy budynku rusztowanie - Ciężko oddychać... - poskarżył się.
- Ech... - ratownik westchnął znużonym głosem - ...daj mi słuchawki i idź po deskę. - warknął do kolegi.
- Pan pooddycha chwilę głęboko! - powiedział wkładając do uszu oliwki stetoskopu.
Po prawej stronie słychać było delikatne szumienie, ale lewa ściana klatki piersiowej milczała jak zaklęta. Medyk jeszcze raz, dla pewności osłuchał obie strony, potem jeszcze raz i ponownie.
- Dobra, mamy odmę po lewej... - powiedział do drugiego ratownika, który właśnie układał deskę obok poszkodowanego.
- Gruba igła i jedziemy z tym koksem!
Chwilę później igła pomarańczowego wenflonu wbiła się pomiędzy uszkodzone z lewej strony żebra.
- Nic nie syknęło? - zdziwił się badający - Dawaj następną!
Drugi wenflon miękko zatopił się w przestrzeń międzyżebrową, podobnie do poprzedniego, nie wydając oczekiwanego dźwięku.
- No co jest?! - ratownik wykazywał lekkie zniecierpliwienie robotą, która nie szła po jego myśli.
- No nic. Rolujemy gościa na deskę i do karetki! - zakomenderował i sapiąc z wysiłku, wprowadził w czyn zaplanowaną technikę transportu.
- Jedziemy do szpitala! - krzyknął gromko, gdy drzwi ambulansu zatrzasnęły się za kierowcą-ratownikiem. Ruszyli wyjąc sygnałami.
Kilka kilometrów dalej, pacjent zaczął pojękiwać nieco inaczej niż dotychczas. Różowa piana ściekała mu z kącika ust, barwiąc białą, miękką wyściółkę kołnierza.
- No, co tam się dzieje? - ratownik ruszył się z fotela i nachylił nad noszami.
- Słabo mi... - zajęczał ranny - ...mam czarne plamy przed oczami. Ledwo widzę.
- Może ciśnienie panu zmierzę..?
Spuszczane z mankietu powietrze syczało długo i równomiernie, a wskazówka na manometrze zaczęła podrygiwać dopiero przy wartości osiemdziesiąt milimetrów słupa rtęci. Ratownik niepewnym ruchem rozwijał kabel prowadzący do monitora, zapiął elektrody i ustawił na panelu obraz z odpowiednich odprowadzeń.
- Sześćdziesiąt dwa na minutę, miarowe... - powiedział sam do siebie, obserwując krzywą ekg i nieco uspokojony klapnął na fotel.
Jakby na potwierdzenie uspokajającej diagnozy, pacjent przestał jęczeć. Charczał cicho w rytm urywanego oddechu, a z każdym westchnięciem ponad wargi wzlatywały malutkie, bordowe kropelki, niczym miniaturowe, dojrzałe wiśnie.
Mijały kolejne minuty, karetką tłukło na nierównościach drogi.
- Pan mnie słyszy?! - kierownik zespołu ratownictwa medycznego kilkakrotnie potrząsał ramię pacjenta. Nie było żadnej reakcji. Medyk ponownie napompował mankiet ciśnieniomierza. Tym razem pomiar wskazał pięćdziesiąt milimetrów.
- Gość stracił przytomność. Monitorujemy i jedziemy dalej! - zawołał do kierowcy, kolejny raz spoglądając na ekran defibrylatora.
Dziesięć minut później, ranny mężczyzna westchnął tak jakoś głęboko, przeciągle i przestał oddychać. Miniaturowe kropelki zastygły na nieruchomym podbródku.

* * *
- W tym miejscu zakończymy sobie tę pozorację... - westchnąłem ciężko, niczym pacjent, którego tor oddechowy symulowałem od kilku minut. Postanowiłem przerwać scenariusz, bo ilość błędów, jaką popełnił ratownik, powoli umykała moim zdolnościom zapamiętywania. Zmuszanie chłopaka do dalszych działań na manekinie zakrawałoby już o molestowanie.
Nerwowo miętosiłem w dłoniach długopis, zastanawiając się, jak przekazać informacje kursantowi, aby zrozumiał niezwykle "żywą" potrzebę dokształcania się, a przy tym nie odczuł wstydu i presji zgromadzonych w sali uczestników szkolenia.
- Zacznijmy od początku... - powiedziałem, patrząc łagodnie na umęczonego akcją ratownika - Podchodząc do pacjenta z takim mechanizmem urazu, warto zadbać o to, aby nie poruszał zbytnio głową...
- No wiem! - przerwał mi z lekką agresją w głosie.
- Wiesz..? - zapytałem i uniosłem brwi w lekkim zdziwieniu - To super, jak wiesz. Spróbuj następnym razem wiedzę przełożyć na wykonywane czynności. Idźmy dalej... Kontrola ABC, znasz?
- Znam... - odburknął.
- To czemu nie wykonałeś?
- Był przytomny. Po jakiego grzyba mam mu badać oddech i tętno?
Wzruszyłem ramionami, czując rosnące zażenowanie. Kurs, w którym uczestniczyliśmy, nie był formą przyswajania elementarnej dla ratowników wiedzy, ale czymś znacznie bardziej "specjalistycznym". Tkwiliśmy pośród kosmicznych technologicznie opatrunków, zbajerowanych sprzętów i gadżetów militarnego pochodzenia, a moje krótkie zajęcia miały być jedynie przypomnieniem i wprowadzeniem do dalszych zadań. Walcząc z własnym zniechęceniem, odpowiedziałem:
- Celem tych ćwiczeń jest doskonalenie metod badania i postępowania z pacjentem w opiece przedszpitalnej. Nie ma jednej, najlepszej metody zbadania pacjenta, ale ocena podstawowych parametrów życiowych jest postępowaniem na tyle uniwersalnym, iż większość podręczników i zdrowy rozsądek zalecają kontrolę ABC na "dzień dobry".
- Ja pracuję ponad dziesięć lat w pogotowiu i mam własny schemat badania. - zaczepny ton zwiastował nadciągającą burzę. Nie chciałem awantury na pierwszej stacji ćwiczeniowej, dlatego uspokajająco machnąłem dłonią.
- No dobrze. Powiedz w takim razie, co udało ci się u pacjenta wybadać?
- Miał odmę...
- Naprawdę? A jak to stwierdziłeś?
- Po jednej stronie klatki nie było szmeru.
- Brak szmerów pęcherzykowych po jednej stronie, to wyłącznie objaw odmy?
- No, tak...
Jakiś kursant niecierpliwie szurnął nogami i podpowiadał
- Może być jeszcze płyn w jamie opłucnej. Na przykład krew...
Skinąłem głową potwierdzając rzuconą w próżnię podpowiedź.
- A skoro już o tym mowa... Jakie objawy wskazują konieczność odbarczenia odmy?
Cisza świadczyła o tym, że doświadczenia ratownika w tym zakresie są "niezwykle bogate".
- Co jeszcze było pacjentowi? - pytałem, chcąc podsumować działanie i zakończyć jakoś miłosiernie tę scenę.
- No chyba tyle...
- Tyle? - mój głos ponownie wyraził zdziwienie - W karetce ranny stracił przytomność. Mógłbyś podać jakiś prawdopodobny powód pogorszenia jego stanu?
- No nie wiem... Może te żebra złamane?
- Może... A może, gdybyś zbadał więcej, udałoby ci się więcej odkryć?
- Zbadałem wystarczająco. Był nieprzytomny, ale go monitorowałem. W mojej pracy to wystarcza, żeby wieźć pacjenta.
Uśmiechnąłem się cierpko, widząc, że nasza rozmowa nieuchronnie zmierza w stronę teoretycznych zapasów "kto-kogo?"
- Powiedz, jaką pacjent miał saturację? Czy istniała potrzeba prowadzenia tlenoterapii? Drogi oddechowe były zagrożone niedrożnością? Czy jego parametry wskazywały na konieczność toczenia płynów? Czy pomyślałeś o zapewnieniu dostępu donaczyniowego? Widziałem, że mierzyłeś mu ciśnienie dwukrotnie. Nie zdziwiło cię to, że "leciał" z ciśnieniem na łeb, na szyję?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem... może jakiś wstrząs?
- Masz pomysł, jaki?
- Krwotoczny?
- A krwawił intensywnie?
- Nie... nie widziałem.
- A zbadałeś i obejrzałeś dokładnie wszystko?
- ...
- A plecy? Pośladki? Nogi? Chciałbyś w szpitalu oddać pacjenta zbadanego do połowy?
- Zawsze mogę napisać w karcie, że nie zbadałem pleców... - zdawało mi się, że w głosie ratownika słyszę tłumiony gniew. Po ostatnim zdaniu, które usłyszałem już z kolejnych ust i mnie trochę "wywróciło" żołądkiem z irytacji.
- Ludzie... Co wy macie z tym pisaniem w kartach o niezbadanych plecach?! Gdzie tego uczą? A mogę napisać, że w ogóle pacjenta nie dotknąłem?
W sali zapanowała nieprzyjemna cisza. Część kursantów patrzyła zakłopotana po sobie, podczas gdy inni chcieli mnie zamordować wzrokiem obrażonych rat-medów.
- Nasze wieloletnie doświadczenia... - jeden z urażonych słuchaczy rozpoczął mowę, której początek był zapowiedzią burzliwego końca dyskusji. Szczęśliwie, główny bohater i "sprawca" zamieszania, podniósł się energicznie z podłogi, na której wciąż klęczał przy manekinie. Po chwili milczenia, równie energicznie usiadł na krześle, teatralnym gestem uciszył adwokatów i przemówił.
- Pracuję od tylu lat, że wiem, co mam robić i kiedy. Wiem też, że w karcie Medycznych Czynności Ratunkowych jest rubryka "opis", czy tam "uwagi" i w niej mogę pisać wszelkie kwestie na temat moich działań, tego co zbadałem i wykryłem, a czego nie.
Sens słów, które wypowiadał, był neutralny, ale wzrok, postawa ciała oraz intonacja, wysyłały wyraźny komunikat: "Nie będziesz mnie pouczał, leszczu!"
Bezsilnie opuściłem ręce, niziutko, tuż nad ziemię.
Cały absurd sytuacji polegał na tym, że nie miałem najmniejszej ochoty nikogo pouczać. Charakter kursu i prowadzonych zajęć wymagał ode mnie jedynie modelowania przebiegu ćwiczeń i ewentualnego naprowadzania uczestników na możliwe rozwiązanie. Taki "dobry wujek-ciepłe kluchy", a nie żaden "turbo-instruktor". Tymczasem rozgrywane zdarzenia i agresywne nastawienie niektórych ratowników, przekroczyły moją umiejętność pozytywnej reakcji.
Chciałem jak najszybciej zakończyć jałowe dyskusje na temat tego i poprzednich scenariuszy. Wszak już dawno minęły lata, w których moje niezdrowe ambicje zmuszały do walk, o to czyje będzie "na wierzchu".
- OK... - westchnąłem z rezygnacją. Gdzieś na końcu języka plątało się "podziękowanie za ćwiczenia i zaproszenie do sali obok, na kolejne, bardziej specjalistyczne zajęcia". Chcąc zamknąć spotkanie, ogarnąłem wzrokiem całą grupę słuchaczy. Widziałem wciąż zaczepną minę kursanta, który rozparty na krześle święcił jakieś ideowe zwycięstwo. W kontraście do jego postawy zamigotało mi kilka wyraźnie zawiedzionych twarzy, skromnie ściśniętych w kącie sali. Ich wzrok zdawał się pytać: "Jak to? Czyli morał jest taki, że każdy może po swojemu zabijać pacjentów? I już? A może byś tak powiedział coś sensownego na koniec?!"
Wystarczyła sekunda i te smętne spojrzenia.
- OK! - westchnąłem jeszcze raz, zmieniając głos na mocniejszy i bardziej zdecydowany. Skierowałem wzrok w stronę ratownika, który przed chwilą zakończył scenariusz. Uśmiechnąłem się, jak przystało na "wujka-ciepłe kluchy" i łagodnym tonem powiedziałem:
- Twoje doświadczenia są dla mnie bardzo cenne. Jesteśmy tu po to, aby dzielić się własnymi spostrzeżeniami i wiedzą. Skoro twierdzisz, że twój sposób badania wystarcza ci w wypełnianiu zawodowych obowiązków, nie mam powodu ci nie wierzyć. Gdybyś jednak podczas ćwiczenia, zwrócił baczniejszą uwagę na detale, dostrzegłbyś brak zewnętrznych, intensywnych krwawień. Zauważył byś także, że skóra pacjenta jest sucha, prawidłowo ucieplona i zaróżowiona, a jego nogi bezwładne. Być może te spostrzeżenia pomogłyby odpowiedzieć na pytanie: Dlaczego u rannego doszło do spadku ciśnienia tętniczego krwi, utraty przytomności i zatrzymania krążenia? A skoro już mówimy o karcie Medycznych Czynności Ratunkowych, zauważ, że jest w niej również rubryka "porażenie/niedowład kończyn" i jeśli stawiasz lub nie stawiasz w niej krzyżyków, bez uprzedniego zbadania pacjenta, to znaczy, że...
- ... że kłamiesz... - dokończyła młoda kursantka, spoglądając na "doświadczonego" ratownika dziwnym wzrokiem.

* * *
Jadąc na  to jakże "specjalistyczne" szkolenie odczuwałem pewien niepokój i dyskomfort, gdyż mówiąc bez cienia przesady i fałszywej skromności, wiem, jaki jestem "maleńki" (tu autor zbliża palec wskazujący do kciuka na odległość kilku milimetrów)
- I co ja mogę ciekawego powiedzieć o badaniu, ludziom, którzy wiedzą na ten temat wszystko? - myślałem.
- Bo przecież, skoro ktoś wydaje niemałą kasę i poświęca sporo wolnego czasu, to chyba nie po to, żeby powtarzać doskonale znane, nudne schematy badań? Ekipa pasjonatów przyjedzie tam po smaczki, patenty i nowe technologie, a ja wyskoczę z czymś takim...
Faktycznie. Moje obawy okazały się w pełni uzasadnione i słuszne.
Czymże mógłbym zainteresować doświadczonych latami pracy, w pełni ukształtowanych i "skończonych" zawodowo ratowników?
Z każdą nową grupą, która wchodziła do sali i z każdym kwadransem zajęć, tylko jedna para oczu robiła się coraz szersza z wrażenia - moja.
- Nie szkodzi, że nie pamiętamy żadnych sensownych schematów badania pacjenta, nie potrafimy wykonać szybkiej i bezpiecznej defibrylacji, nie znamy zalecanych od pięciu lat (!) nazw i dawek leków podawanych podczas resuscytacji, nie umiemy prawidłowo obsłużyć sprzętu, który wozimy w karetkach... Ważne jest to, że przyjechaliśmy na SPECJALISTYCZNE szkolenie, z bagażem własnych doświadczeń i NIKT nie będzie nam psuł radochy i poczucia własnej zajebistości!

Od zakończenia kursu minęło już trochę czasu, a ja nadal czuję gigantyczne zażenowanie, jakie towarzyszyło mi podczas ćwiczeń z Kolegami po fachu.
Chciałbym, niczym Max Kolonko, powiedzieć jak jest, skomentować jakoś, zaczynając od kultowego już tekstu: "Moja ocena tego jest taka...", ale chyba zbyt długo mi zejdzie, by dobrać właściwe, nie wulgarne słowa. Zamiast komentarza, po prostu plasnę się z rezygnacją w czoło i pójdę uprawiać swoje hobby, bo pogoda dziś ładna... I mam nadzieję nie spotkać na swej drodze żadnej karetki ze "specjalistą" w środku.

---------------
P.S. Po skończonych ćwiczeniach, kiedy składaliśmy graty do pojemników, podszedł młody chłopak i ściszonym głosem powiedział:
- Zarąbiste zajęcia. Jutro też będziecie?

Taki samotny "kwiatuszek" w śmierdzącej stęchlizną zalewie. Szkoda, że oni zawsze muszą rosnąć "po cichu"...

czwartek, 16 kwietnia 2015

niedziela, 5 kwietnia 2015

Oblicza szaleństwa cz.2

Poprzednia część tutaj.
---------------------------


- Słucham. Pan do kogo?
Dyżurny w granatowym mundurze pochylił się w stronę przeszklonego okienka i zagaił, kiedy niepewnie lustrowałem wzrokiem korytarz powiatowej komendy policji. Kilka siedzących na ławkach osób zerkało z ciekawością w moją stronę.
- Ja chciałbym złożyć doniesienie.
- Jakie doniesienie? - policjant uniósł brwi w lekkim zdziwieniu.
- Doniesienie w sprawie naruszenia nietykalności cielesnej podczas wykonywania obowiązków służbowych.
- Obowiązków służbowych? A kim pan jest? - policyjne brwi zjechały całkiem w dół, a cała sylwetka dyżurnego oficera wyrażała dziwięćdziesiąt kilo podejrzliwości. Za to ludzie oczekujący w korytarzu gapili się na mnie, niczym sroki w gnat.
- Jestem ratownikiem medycznym i dziś w nocy, podczas dyżuru zostałem pobity oraz znieważony przez pacjenta. Użyto wobec mnie także gróźb karalnych. Chciałbym to zgłosić.
Glina aż klapnął na fotel ze zdziwienia. Czochrał się przez chwile po łysiejącej łepetynie i w końcu wystukał krótki numer na klawiaturze telefonu.
- Przyjdź na dół, bo tu jest pan... i ten pan chce złożyć doniesienie... Nie... Mówi, że chce złożyć... Nie wiem, czy wie... Przyjdź szybko.
Policjant odłożył słuchawkę i patrząc na mnie z, jak mi się wydawało, politowaniem, warknął krótko:
- Proszę czekać i nigdzie nie odchodzić.
Po tym zdaniu zatrzasnął okienko i uznając sprawę za zakończoną, wrócił do lektury kiepsko ukrytej pod blatem gazetki.
Nie minęło nawet pięć minut a po schodach zbiegł do okienka pan w średnim wieku. Ubrany w całkowicie cywilny garnitur, z elegancko wypastowanymi butami, sprawiał pozytywne wrażenie człowieka kompetentnego, który kontroluje sytuację bez względu na okoliczności. Stanął sprężyście przy szybie dzielącej go od dyżurnego i rozglądając się po korytarzu wypalił głośno:
- Który to pan chce złożyć doniesienie o pobiciu?!
- Ja... - odpowiedziałem podchodząc dwa kroki w stronę okienka. Czułem na sobie wzrok wszystkich czekających w korytarzu. Patrzył na mnie chłopek z plikiem wymiętoszonych stresem papierów w garściach i matka z młodocianym przestępcą oczekująca na przesłuchanie. W moją stronę, jednym okiem spoglądał również zbir o twarzy, której zapuchnięte rysy przypominały pomnik walk o Łuk Kurski, no i panienka ze "scenicznym" makijażem i wątpliwą reputacją ledwie skrywaną pod minispódniczką.
- Słucham pana... - funkcjonariusz spojrzał na mnie z groźną i poirytowaną miną. Wiedziałem już, że przeszkadzam w czymś niesłychanie ważnym.
- Może przesłuchują świadków w sprawie zabójstwa Kennedy'ego, a ja tu z taką pierdołą przychodzę..? - uśmiechnąłem się z ironią i powtórzyłem tę samą kwestię, którą usłyszał wcześniej dyżurny.
- Chciałem zgłosić, że podczas dyżuru zostałem pobity i...
- Pobity przez kogo?! - przerwał mi jeszcze groźniej.
- Przez pacjenta.
- Lekarz? - zapytał spoglądając na mnie równie podejrzliwie co poprzednik.
- Oni wszyscy mają taki sam wyraz twarzy, kiedy węszą... - pomyślałem z czarnym humorem i czując, że nie będzie to łatwa rozmowa, sprostowałem:
- Nie, nie lekarz. Ratownik medyczny.
Policjant skrzywił się z niesmakiem.
- I jaki to pacjent pana pobił?
- Jak to jaki? - nie zrozumiałem pytania
- No jaki? Imię, nazwisko..?!
Niektórzy ludzie aż podnieśli tyłki z ławek.
- Urwiłapka... Wojciech... - odpowiedziałem niepewnie, zastanawiając się, czy właśnie w tej chwili nie jestem wrabiany w publiczne ujawnianie danych pacjentów.
- Urwilapka?!? Ten konus?! I z takim kurduplem sobie nie możecie poradzić?! - kpina odbiła się od policyjnego korytarza i popłynęła w dal, wzbudzając uśmiech na twarzach zgromadzonych widzów.
- Wy też nie... - powiedziałem cichym głosem, nie chcąc podważać autorytetu władzy. Jednak "władza" usłyszał mój docinek, gdyż marszcząc jeszcze groźniej brwi, zapytał:
- To nasi tam byli?
- Byli.
- To czemu nie zgłosił pan na miejscu, od razu całego zajścia?! Hę?!
- Zgłosiłem, ale kazali mi przyjść rano i złożyć doniesienie...
- Już ja im dam..! Pana nazwisko..?
Rozglądając się po wszystkich, ciekawskich gębach, odpowiedziałem z lekką złością:
- Crew. Z domu Master...
Policjant zatrzepał niecierpliwie rękami. Był wyraźnie poirytowany koniecznością rozmowy ze mną.
- Będzie pan musiał zapłacić trzysta złotych.
- Trzysta złotych? A z jakiego tytułu? - tym razem moje brwi podjechały aż pod krótko przystrzyżoną czuprynę.
- Z takiego, że pan składa doniesienie z powództwa cywilnego...
- Nic podobnego.
Okienko dyżurki otworzyło się i umundurowany policjant, wystawiając łysiejącą głowę, rzucił niepewnym półgłosem:
- Heniu, pan jest ratownikiem medycznym.
- No i co z tego, że jest?! Musi zapłacić!
Przyznam, że pewny ton głosu funkcjonariusza zbił mnie nieco z tropu, ale postanowiłem nie odpuszczać.
- Jako ratownik medyczny, podczas pełnienia obowiązków służbowych podlegam ochronie przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych. No chyba, że pobici policjanci też muszą płacić trzysta złotych..?
Dyżurny wciąż tkwił wychylony z okienka.
- Heniu... ludzie patrzą... - wyszeptał zakłopotany.
Glina o imieniu Henryk, rozejrzał się mrugając nerwowo powiekami i lekko spłoszony, warknął do mnie:
- Chodź pan na górę..!
Przeskakując po trzy stopnie na raz, wyrzucił jeszcze z siebie zaczepne:
- To jest wasza wina!
Z wyjaśnianiem "naszej winy" postanowiłem poczekać aż wejdziemy w zacisze jakiegoś gabinetu, ale oficer nie odpuszczał.
- To wasza wina, że załatwiacie takie sprawy sami! - mówił wiercąc kluczem w zamku drzwi.
- A kto ma to załatwić za nas? - zapytałem siadając przed biurkiem zasypanym toną papierów.
- Zgodnie z waszą ustawą powinniście wezwać WYSPECJALIZOWANY ZESPÓŁ MEDYCZNY!
Policjant zaakcentował ostatnie słowa i spojrzał na mnie z lekkim wyrazem triumfu.
Uśmiechnąłem się mimowolnie, usiłując powstrzymać nietaktowne parsknięcie.
- O ile mówimy o tej samej ustawie, to nie przypominam sobie wzmianki o wyspecjalizowanych zespołach wożących osoby agresywne i chore psychicznie, ale jeśli pan się upiera, to zrobimy tak: Pan mi pokaże ten fragment w ustawie, a ja wtedy odstąpię od zgłoszenia. OK?
- Nie mam czasu na takie zabawy - odburknął, kolejny już raz marszcząc brwi. Po tym zdaniu schwycił słuchawkę stacjonarnego telefonu i wystukał jakiś numer.
- Cześć! Heniek z tej strony. Powiedz mi, czy jest taki zapis, że ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym?
Faktycznie, pan oficer nie miał czasu na pierdoły. Musiał ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy pisanie protokołu bądź notatki służbowej, nie jest przypadkiem próbą zawracania jego niezwykle zapracowanego tyłka. Tymczasem głos w telefonie brzęknął krótkie, nerwowe zdanie.
- Aha... no, no... rozumiem, nie masz czasu, a kiedy będziesz miał?
Znów coś szczeknęło w słuchawce, tym razem na wyższych rejestrach.
- Dobra, dobra, to przepraszam... Zadzwonię sobie do mecenaska.
Wierciłem się na twardym krześle, kiedy policjant kończył połączenie i wybierał kolejny numer.
- Niech pan lepiej zapyta, czy ratownik medyczny podlega ochronie dla funkcjonariuszy publicznych... - podpowiedziałem - ...Bo, że nie jestem funkcjonariuszem, to ja dobrze wiem.
Zignorował moją szczerą chęć pomocy i kiwając długopisem na wszystkie strony, czekał na swego rozmówcę.
- No dzień dobry mecenasie..! - niemal dotknął czołem do blatu, witając osobę z drugiego końca kabla. - Henryk z powiatowej. Tak, kłaniam się... Mecenasie, takie pytanko mam, jeśli oczywiście nie przeszkadzam... Czy ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym? Aha! Nie jest?! No wiedziałem!
Twarz mu się rozpromieniła, kiedy bijąc pokłony kończył rozmowę.
- To dziękuję serdecznie i uszanowanie dla małżonki.
Z rozmachem strzelił słuchawką na widełki, a szeroki banan owocowo ozdobił jego usta.
- Tak jak mówiłem, nie jest pan funkcjonariuszem!
Tu zrobił teatralną pauzę i pochylił się nad stosem papierów zerkając badawczo w moim kierunku.
- Wiem. Sam panu podpowiadałem, ale podlegam ochronie, jak każdy funkcjonariusz...
- Jasne, jasne... - przerwał mi z lekceważeniem w głosie - ...trzysta złotych!
- Słucham?
- No trzysta złotych za zgłoszenie, jeśli mamy coś pisać...
- Za nic! - pomyślałem i z poczuciem palącej niesprawiedliwości zainicjowałem proces podrywania pośladków z krzesła. W tej samej chwili, stacjonarny telefon ponownie rozdzwonił się na biurku.
- Tak? - Heniu wyprężył się nad aparatem i wertował stronice wielkiej księgi w czerwonych okładkach.
- Na której stronie mecenasie? Rozumiem... mam. Hmm... no tak... dziękuję. Padam do nóżek małżonki.
Tym razem delikatnie odkładał słuchawkę, a uśmiech z twarzy uleciał precz, niczym poranna mgła.
- Pan siada! Przyjmę to zgłoszenie bez opłaty. Faktycznie pan podlega ochronie... Na stronie 221 to jest zapisane.
Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć, a oficer miał już "sporządzone" pół protokołu. Zadawał krótkie pytania i kompletnie nie uwzględniał moich odpowiedzi. Brzmiało to trochę jak zabawa w głuchy telefon z przebiciami na łączach.
- Gdzie doszło do incydentu?
- Mniej więcej w połowie drogi między miejscem zamieszkania pacjenta, a miasteczkiem powiato...
- Tuż po wyjeździe z posesji, doszło do napaści... - policjant pisał zdania, których ja nie wypowiadałem.
- Pacjent bez pozwolenia wstał... Po-zwo-le-nia wstał... - język piszącego, co chwila wysuwał się nad dolną wargę, znacząc w ten sposób intelektualny trud i zmaganie z literaturą "faktu".
- Wstał z nosz... - przerwał pisanie i głośno dumał. - Z nosz, czy z noszów?
- Z noszy. - powiedziałem przewalając oczami.
- Jak z noszy..? To jakoś po rusku brzmi! - spojrzał na mnie podejrzliwie.
- To niech pan pisze "z nosz". - wzruszyłem ramionami, myśląc o paranoi i dowcipach z branży.
Kiedy funkcjonariusz uporał się już z zawiłościami nazewnictwa elementów stanowiących wyposażenie ambulansu, przystąpił do przepisywania mojej dokumentacji medycznej z badania i obdukcji wykonanej jeszcze nocą, tuż po całej awanturze. Tym razem pisanie poszło niemal gładko. Co prawda, zamiast "uszkodzonych przyczepów mięśnia", panu policjantowi wyszły "uszkodzone przeszczepy mięśnia", ale w obliczu całego tekstu, był to drobiazg nie mający żadnego znaczenia w toku sprawy.
Widząc, że protokół zaczyna obejmować poniesione przeze mnie straty, wyjąłem z kieszeni resztki mojego zniszczonego telefonu i usypałem je w zgrabną kupkę na biurku.
- Jeszcze to... - powiedziałem, patrząc na zdziwionego Henia.
- A co to jest?
- To moja komórka była. Została zniszczona w trakcie szamotaniny z pacjentem. Niestety telefon nie był tani i...
- Tu nic mu nie zrobimy... - pochylający się nad kupką złomu policjant, odskoczył gwałtownie i machając przecząco rękami, tłumaczył z werwą.
- Nic mu nie zrobimy, ponieważ nie zarzucimy mu umyślności. On nie wiedział, że pan ma telefon.
- Naprawdę? - uśmiechnąłem się kwaśno z niedowierzaniem.
- No poważnie panu mówię. Jakby on panu wyrwał ten telefon i je.nął nim o ziemię, to wtedy tak, ale kiedy on się szamotał, jego celem nie było zniszczenie mienia. Tu można go cywilnie dojechać. Króciutkie pisemko pan pisze do naszego sądu i załatwione.
- Taaa... - mruknąłem, myśląc o połączeniu słów "sąd" z określeniami "króciutko" i "załatwione".
- No to jestem w plecy za telefon... Aż strach pomyśleć, że Wojtuś mógł rozwalić defibrylator, albo inne drogie urządzenie, za które podpisywałem w pracy odpowiedzialność majątkową.
Tymczasem  oficer skończył protokół, odwrócił w moją stronę monitor i rzucił krótko:
- Proszę przeczytać, czy ma pan jakieś uwagi.
Po niecałej minucie, ponownie popchnął ekran, tak że mogłem już tylko oglądać okrągłe logo producenta elektroniki użytkowej.
- Czyli wszystko ok? Podpisy i parafki tu i tu, jeszcze tutaj i w tym miejscu.
Podpisywałem, niczym automat do ksero, zrezygnowany i trochę zły na całość zdarzeń ostatnich kilkunastu godzin. Najbardziej jednak byłem zły na siebie.
- Zachciało mi się walczyć z systemem i szalonym Urwiłapką. Teraz boli mnie ręka od szarpaniny z wariatem i du.a od ślęczenia na komendzie...
Wychodząc z gabinetu, byłem przekonany, że policjant tylko czeka aż zamkną się za mną drzwi i natychmiast cały protokół spuści w kiblu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w progu usłyszałem:
- Niech pan zaczeka... Powiem panu szczerze, że bardzo ciężko będzie coś gościowi zrobić. Ma papiery...
- Zdaję sobie sprawę... - odrzekłem smutno.
Nie chciało mi się już tłumaczyć Heniowi, że nie dyszę zamiarem osobistej zemsty i nawet rozbity telefon jakoś odżałuję, że chodzi mi w zasadzie tylko o ukrócenie tych kretyńskich zabaw w "kotka i myszkę", trwających przecież już kilka lat. Mój ton głosu musiał chyba "wzruszyć" oficera, gdyż zamrugał oczami i uważnie składając kartki protokołu, powiedział ściszonym tonem:
- Niech mi pan powie, kto tam był z naszych ludzi?
- Nie wiem. Niestety nie znam wszystkich okolicznych funkcjonariuszy.
- Ja sobie z nimi pogadam. Powszechnie wiadomo, że jak Urwiłapka dostanie kilka "gum" na dupę, to jest spokój przez dwa miesiące... A jeśli mogę coś panu doradzić na przyszłość... - tu glina jeszcze bardziej ściszył głos i kontynuował:
- Czasem w karetce trzeba zgasić światło i...
- I co? - zapytałem nie mogąc się doczekać zakończenia wywodu.
- I zrobić swoje. - powiedział wyrywny Henryk, machając wymownie zwiniętą pięścią przed własną twarzą.

* * *
W mediach trwają dyskusje nad tym, czy ratownik medyczny powinien używać gazu w samoobronie? A może zamiast gazu, lepszy będzie paralizator? O jakiej mocy? I co na to prawo..?
Debatują, radzą, cytują ustawy,  a to takie proste...
Wystarczy zgasić światło w karetce i... dup, dup, dup!
- Recommended by Powiatowa Komenda Policji w...

---------------------------
Opisywane zdarzenia są "absolutną" fikcją literacką i nie mogą być powodem jakichkolwiek zadrażnień pomiędzy przedstawicielami "walczących w pierwszej linii frontu" służb oraz instytucji.
Niemniej jednak, Bracia i Siostry Ratownicy, zanim kiedyś zdecydujecie się zgłosić formalnie Wasze krzywdy i żale powstałe na styku pacjent-świadkowie-personel, dobrze się przygotujcie i pomyślcie, czy nie prościej na całą sprawę spuścić mrok... zgaszonego w karetce światła. 
A najlepiej będzie, jak nie pozwolicie, żeby Wam świr zwiał z NOSZ ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

Oblicza szaleństwa cz.1

...szalony Wojtuś spojrzał na mnie dłuższą chwilę.
- A ciebie znajdę, jak stąd wyjdę, za dwa tygodnie... i wtedy specjalnie podziękuję. Wesołych świąt... - dodał, a w jego oczach znów zamigotało czyste, chłodno wykalkulowane zło.

* * *
Tamta historia wydarzyła się na tyle dawno, że zdążyłem już zapomnieć... O samobieżnej choince, latających donicach i o nożu tuż przy własnej klatce piersiowej. Musiało minąć ponad dwa lata, aby dopadła mnie klątwa szalonego Urwiłapki. Zgodnie z obietnicą znalazł mnie i specjalnie "podziękował", ale opowieść o tym będzie tylko przygrywką do innego szaleństwa, które odbywa się w "majestacie prawa", dosłownie i w przenośni.

* * *
- Proszę otworzyć! - pukałem energicznie w zaryglowane od środka drzwi łazienki.
- Nie otworzę i spie.dalaj! - piskliwy głos Urwiłapki wywoływał dreszcz i jeżył włos na moich przedramionach, niczym dźwięk noża skrzypiącego po stalowej patelni.
- OK! To my spie.dalamy, a policja zaraz wyważy drzwi i pojedziesz na wytrzeźwiałę! - odpowiedziałem twardo, zgodnie z "nieoficjalnym protokołem traktowania szalonego Wojtka". Dałbym wszystko, aby tak właśnie potoczył się ten scenariusz. Niestety, zaraz po przyjeździe policjantów, Urwiłapka grzecznie opuścił łazienkę i nie obdarzając nikogo ani jednym spojrzeniem, ostentacyjnie udał się prosto do karetki.
- Będziesz świrował? - zapytałem, widząc jak podejrzanie spokojnie sadowi się na noszach.
- A skąd! Będę grzeczny. - zapewnił z mocą.
- A w łapę co zrobiłeś?
Moje pytanie było czysto retoryczne, gdyż podłużne, niezbyt głębokie cięcie na grzbietowej części nadgarstka, mogło mieć tylko jedno źródło pochodzenia. Nóż.
Wojtuś popatrzył na mnie z bezczelną miną i lekki uśmieszek przeleciał przez jego pryszczatą, zaczerwienioną od alkoholu twarz.
- A chleb kroiłem i mi nóż odskoczył...
- Tiaaa... Jak nie umiesz się posługiwać nożem, to może lepiej kupuj chleb krojony?
- Bardzo dobrze posługuję się nożem. Zapomniałeś już?
Bez dalszych komentarzy, razem z kolegą opatrzyliśmy "przypadkową" ranę i zapięliśmy Urwiłapkę we wszystkie możliwe pasy i klamry na noszach.
- To my nie będziemy już potrzebni? - pytał policjant, ziewając ukradkiem.
- Pojedziesz grzecznie? - upewniałem się, kierując na Wojtka groźne spojrzenie.
- Pojadę...

Ruszyliśmy w stronę szpitala. Radiowóz chwilę jechał za nami, by po kilkuset metrach skręcić w stronę posterunku. Dokładnie w tym momencie, w Urwiłapkę wstąpiło stado szatanów.
- Zimno mi do ku.wy nędzy! Słyszysz?! Przykryj mnie ku.asie!
W karetce cały czas działało ogrzewanie, mimo to, wyciągnąłem z szafki polarowy koc w jednorazowej poszewce i podałem pacjentowi.
- Nie ten! Ku.wa! Tego nie chcę! Chcę taki srebrno-złoty!!
Koc wylądował na mokrej podłodze przedziału medycznego, a Wojtuś, z typową dla niego "gracją", domagał się przykrycia jednorazową folią termiczną.
Patrząc jak polarowy materiał nasiąka brudem i wodą, czułem, że na szyi wybiło mi "gulę" ze złości.
- Nie chcesz tego, to będziesz jechał bez koca. To jest karetka, a nie koncert życzeń!
- Tak?!? To ja wysiadam! Zobaczysz sku.wysynu, pójdziesz za mnie do więzienia! Ty...
Z ust szalonego Wojtka ściekał wartki potok "płynnego mięsa". Szarpał przy tym nieznacznie nogami, ale musiał być wcześniej przygotowany do całej akcji, gdyż w ułamku sekundy oswobodził się z pasów bezpieczeństwa i doskoczył do tylnych drzwi. Nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wiedziałem, że w czasie jazdy drzwi przedziału medycznego blokują się i nie można ich otworzyć od środka. Patent w sam raz na takich oszołomów, jak Wojtuś.
Urwiłapka wściekle szarpał się z klamką, tymczasem ja rzuciłem w okienko kierowcy, aby trochę zwolnił, ale broń Boże nie stawał.
- Uspokój się człowieku i natychmiast wracaj na nosze! - wrzasnąłem, bacznie lustrując zachowania furiata.
- Ku.wa twoja mać!!! Masz mnie przykryć je.anym, srebrnym kocem, inaczej zdemoluję ci karetkę i będziesz płacił! Nic mi nie zrobisz! Ja mam papiery, a ty sukinsynu będziesz płacił, bo za mnie odpowiadasz!!!
Tym razem ja odpinałem się z pasa bezpieczeństwa. Wojtuś na tyłach przedziału medycznego, rozpoczął już demolkę, waląc pięściami w automatycznie zatrzaskiwane szafki. Drzwiczki z niebieskiego pleksiglasu poddawały się uderzeniom i na podłogę zaczęła spadać zawartość kolejnych schowków.
Poderwałem się z fotela, nadal krzykiem ostrzegając Urwiłapkę przed nadciągającymi konsekwencjami, ale ten już nie słuchał. Wpadł w istny szał. Miotał się przy tylnych drzwiach, bijąc rękami i własną głową po wszystkim, czego dosięgnął. Kiedy złapał wypadające z szafki łyżki laryngoskopu i ruszył na mnie z wrzaskiem, miarka się przebrała.
Dopadłem do niego jednym susem i w ułamku sekundy obaliłem na nosze. Niestety upadł na plecy, co natychmiast skazało moją dalszą walkę na porażkę.
Nie jest łatwo utrzymać walczącego pacjenta, nie robiąc mu krzywdy. Zwłaszcza, gdy ten nie wykazuje podobnej troski i z całego serca chciałby cię teraz zabić. Przygnieciony moim ciężarem, Wojtuś wił się jak piskorz. Charczał, pluł prosto w twarz i starał się ugryźć. Natychmiast przypomniałem sobie poprzednie starcia z Urwiłapką, kiedy to ja i dwóch policjantów, nie mogliśmy utrzymać go w jednym miejscu podłogi.
- Chudy, ale byk... - pomyślałem, przyciskając jego nadgarstki do noszy.
Przesunięty w trakcie walki opatrunek, odsłonił krwawiącą ranę i moja zaciśnięta dłoń ślizgała się w czerwonej cieczy urwiłapkowego pochodzenia. Sapiąc z wysiłku, spojrzałem na swój służbowy polar umazany we krwi. Ściany karetki też wyglądały jakby ktoś zarzynał niezbyt dorodnego prosiaczka. Zauważyłem, że moja prawa rękawiczka jest rozdarta i przed oczami zamigotał "komplet badań".
Ta chwila nieuwagi wystarczyła. Wojtuś, czując słabnący uścisk, wyrwał ręce z niewoli i spuścił na mnie istny ostrzał artyleryjski. Ręce, nogi, głowa... wszystko szło w ruch. Młócił, niczym cepami, a wrzeszczał przy tym tyle, że chyba słyszeli go ze trzydzieści kilometrów dalej.
Zarobiwszy kolanem w "pomidory", uznałem, że nadszedł czas, aby wycofać się na z góry ustalone pozycje i wezwać wsparcie. Nim kierowca zatrzymał karetkę i wpadł do przedziału, Urwiłapka siedział już grzecznie na noszach i stękając udawanym cierpieniem, poprawiał zsunięty opatrunek.
Szofer popatrzył z przerażeniem na mój zakrwawiony polar, na umazane czerwonymi śladami ściany ambulansu i wybełkotał:
- O ku.wa... Żyjesz?!
- Wezwij policję... - odpowiedziałem, szacując możliwość wniknięcia "wariackiej krwi" w mój organizm.

Dalszą drogę odbyliśmy w asyście policjanta. Tego samego, który pytał, czy już nie będą potrzebni.
Moja wina. Miałem wystarczająco dużo czasu i doświadczeń nie tylko własnych, aby przekonać się, że do Urwiłapki policja ZAWSZE jest potrzebna.
Karetka sunęła w stronę miasteczka, ja pryskałem się substancją zabijającą wszelkie wegetatywne formy życia na mojej skórze. Myślałem przy tym o potrzebie wynalezienia takiego sprayu na idiotów. Naprawdę świat byłby piękniejszy... i więcej przestrzeni do życia.

W tym miejscu muszę na moment przerwać opowieść i sprostować. Nie mam nic do ludzi autentycznie chorych, mających urojenia, cierpiących w trudny do określenia przez nas sposób, jednakże Wojtuś do tej grupy się nie zalicza. To klasyczny cwaniak, który wyłącznie po spożyciu alkoholu, dostaje "małpiego rozumu" i w porywach agresji, wymusza na wszystkich reakcje, dające mu wiele satysfakcji. On się tym "karmi", wręcz napawa i co ważne, robi to w pełni świadomie. Że też nie ma na niego mocnych... Naprawdę nic się nie da zrobić, czy po prostu nikomu się nie chce?

O tym też myślałem, tłukąc się w nocy, karetką przez pół powiatu. Grzebiąc w kieszeni służbowych spodni, z przykrością stwierdziłem, że mój całkowicie prywatny i nietani (choć "szklany") telefon, w trakcie szamotaniny, rozleciał się na kawałki.
Tymczasem Urwiłapka, przykuty kajdankami, bluzgał jadem, to na mnie, to znów na policjanta. Nie chce mi się nawet cytować całości jego expose. Zresztą nie sposób powtórzyć wszystkich inwektyw i pomysłów na groźby kierowane pod moim adresem.
- Byle go oddać na izbie, wrócić do stacji i mieć spokój... 
Patrzyłem z lekkim zdziwieniem na policjanta, który siedział dziwnie potulny i ani jednym mrugnięciem nie reagował na obelgi.
- Boi się czegoś, czy taka "siedząca siła spokoju"?
Ja też byłem skłonny machnąć ręką na moje siniaki, obolałe klejnoty i zniszczone mienie, nawet na krew, którą miałem na sobie... Byłem skłonny do chwili, gdy z ust Urwiłapki padły kierowane do mnie, spokojne słowa:
- Znajdę cię... i znajdę twoją rodzinę. Wiem, gdzie mieszkają... Przyjdę i wszystkich pozabijam... Obiecuję ci to!

To bardzo dobrze, że policjant z nami jechał. W przeciwnym razie, nie wiem, czy szalony Wojtuś miałby jeszcze okazję spełnić swoje groźby. Pierwszy raz w życiu miałem ochotę unicestwić kogoś gołymi rękami.
Wciągałem powietrze głęboko w płuca i w myślach, raz za razem, powtarzałem sobie, że strasznie potrzebuję urlopu. Wiedziałem już, że nie mogę sprawy tak zostawić.
- Przecież każda nasza interwencja, każda awantura z Urwiłapką, która rozmywa się i cichnie pod drzwiami psychiatryka, tylko wzmaga jego apetyt. On się umacnia w przekonaniu, że jest nietykalny, że KAŻDE jego zachowanie ujdzie mu płazem ze względu na psychiatryczną przeszłość. Zniszczone karetki i izba przyjęć, pobici, opluci, znieważeni pracownicy, godziny tkwienia pod posesją, gonitwy po polach, lasach i ulicach... Dlaczego wszyscy tolerujemy ten stan? Ratownicy, policjanci, lekarze i pielęgniarki na izbie, lekarze w szpitalu psychiatrycznym... Wszyscy chorujemy na "Wdupiemamtyzm"? Dość tego!!! Złożę na gnoja doniesienie i pójdę do sądu, żebym miał tam tkwić miesiącami..! - powtarzałem w myślach, stając rankiem przed drzwiami powiatowej komendy policji.
Nie wiedziałem, że za chwilę będzie mi dane oglądać zupełnie inne "oblicze szaleństwa".


Ciąg dalszy nastąpi.

piątek, 6 marca 2015

poniedziałek, 23 lutego 2015

Impreza u wrażliwców

UWAGA: Osobom o słabych żołądkach, Czytelnikom po lub w trakcie posiłku, raczej dziękujemy ;)

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Ciężko spotkać wrażliwca w pogotowiu. Takiego, co to mdleje na widok krwi, albo wymiotuje, słysząc jęki cierpiącej babuleńki. 
Wokół sami twardziele. 
Kiedy zegar wybija kolejną pogotowianą zmianę, schodzą się wyselekcjonowane osobniki. Stalowa psychika, kręgosłupy z tytanu, cojones z żelbetonu... Niemal cyborgi. Dużo widzieli, przeżyli, jeszcze więcej słyszeli. Nic nie jest w stanie ich "ruszyć", a jeśli nawet któryś puści "pawia" na dyżurze, to wyłącznie dlatego, że
- Wczoraj zaje.iście popiłem z kumplami i coś mi siadło na żołądku.
I nikt się temu nie dziwi, nikt nie poddaje gastrycznych zaburzeń pod wątpliwość. Przeciwnie, wszyscy obecni kiwają głowami ze zrozumieniem i z miną absolutnie lekceważącą, nadymają policzki, rozbijając własne, lekko strawione treści pokarmowe o wewnętrzną powierzchnię siekaczy. Tymczasem karetka jedzie dalej, rozsiewając po okolicy oszałamiającą woń "pana" Mietka, etatowego chlora, księcia brudasów, cesarza grzybicy i bakterii kałowych. Na widok pędzącej chmury trujących oparów, okoliczna ludność trwożnie gromadzi się w kościołach i kaplicach, zwierzęta gospodarskie, niespokojnie wciągają w nozdrza ostatni wyziew morowego powietrza i natychmiast padają z wyprężonymi kopytami, ptaki spadają z nieba, niczym rażone piorunem... a ratownicy przełykając własne "troski", trwają na posterunku, przy "chorym" Mietku. Ludzie ze spiżu, z granitu, ludzie z powołaniem!

Nie ma wrażliwców w pogotowiu! Uczy się tego już najmłodszych adeptów, którzy fiknęli wiotkiego koziołka, oglądając jakąś operację, podczas szkolnych praktyk.
Jeśli padłeś bez tchu na płytki operacyjnego bloku, jesteś miękka faja i fujara. Możesz najwyżej pościerać podłogę w karetce, bo o prawdziwym wyjeździe w pogo, nie masz co marzyć. I zapamiętaj sobie, że zemdleć, to żaden wstyd, ale tylko z gorąca, albo z niewyspania (i to po imprezie). A paść "na widok", to straszna siara.
I tak, z pokolenia na pokolenie, kolejne rzesze ratowników przekazują sobie "twardość" i hart ducha.
Doskonale pamiętam, jak dawno temu, na uczelnianych praktykach, pierwszy raz zobaczyłem "cesarkę". Dokładniej rzecz ujmując, moje przerażone, coraz szersze oczęta zobaczyły doktorkę, wydzierającą z brzucha "nosicielki" za szyję, małe oślizłe "coś"... To "coś" nijak nie chciało wyleźć, klinując się barkami w zbyt małej szczelinie powłok brzusznych. Doktorka, najwyraźniej chcąc zaimponować całej grupie studentów-praktykantów, zaparła się w siłowym rozwiązaniu "cudu narodzin" i darła sino-zielone dziecię z gracją kombajnu na trzecim biegu. To był ostatni obrazek, który zarejestrowałem, bo już ułamki sekund później, jakiś mrok przesłonił moje wybałuszone gały i poczułem nieodpartą chęć położenia się na cudownie chłodnej podłodze. Znając podobne uczucie z dzieciństwa, kiedy to but koleżanki z podstawówki ulokował się dokładnie w moich rodowych "piłeczkach", wiedziałem, że chwila zapomnienia jest już blisko. Ze względu na niechybne i hańbiące konsekwencje utraty przytomności, nie mogłem sobie pozwolić nawet na krótką drzemkę w obecności kolegów z uczelni, grupy chirurgów, pielęgniarek oraz pana anestezjologa. W obronie własnego honoru, przykucnąłem w pobliżu anestezjologicznego stoliczka, pochylając głowę najniżej jak to było możliwe. Ćma w oczach nie ustępowała, ale dzięki zachowanym resztkom fonii, usłyszałem zdziwiony głos anestezjologa:
- Panie Crew, co pan tam robi? 
Wokół już rozchodziły się szydercze szepty i chichot
- Mdleje, patrzcie mdleje...
W akcie desperacji, nadal nic nie widząc, postanowiłem zagrać va banque. Po omacku sięgnąłem na dolną półkę stoliczka i wymacawszy coś w szeleszczącym papierku, udawałem naukowe zainteresowanie wyposażeniem sali operacyjnej. Wyciągając rękę z przedmiotem w papierku daleko przed siebie, palnąłem słabiutkim głosem:
- Doktorze... a to do czego służy?
Śmiech, jaki gruchnął po moim pytaniu, uświadomił mi, że w chytrym planie coś poszło nie tak.
Kiedy chwilę później odzyskałem wzrok, skonstatowałem, że oto siedzę na posadzce, z ręką wyciągnięta w stronę ściany, a w dłoni spoczywa zapakowana w szeleszczącą folię... resztka batonika Twix, którą doktor najwyraźniej zostawił "na potem" i zachomikował pod stoliczkiem.
Oj był piekący wstyd i "Crew wrażliwiec" do końca szkolnych dni... ale przynajmniej całkiem nie zemdlałem.
Od tamtej pory wiem, że w robocie trzeba być twardym na widoki, niewzruszonym na "zapachy" i najlepiej na czczo, ALE... kilka lat pracy nauczyło mnie też, że z pewnością czekają jeszcze na nas wszystkich sytuacje, na które nawet największy twardziel, nigdy nie będzie gotowy. Najważniejsze, to zachować spokój, pozostać "ą", "ę" profesjonalistą i nigdy nie śmiać się z rzygających kolegów... Bo dziś oni, jutro ty!

Historia dwudziesta druga - Impreza u wrażliwców.

Janek nie był świeżakiem w swoim fachu. Pierwsze kroki w pogotowiu stawiał jeszcze jako szofer dużych fiatów i polonezów z niebieskimi kogutami na dachu. Woził doktorów w białych, długich fartuchach, zbierał pacjentów, dźwigał drewniane nosze. Potem, zmieniające się realia zmusiły go do ukończenia szkoły i tak, z kierowcy-sanitariusza, Janek stał się ratownikiem medycznym.
Przez te wszystkie lata, napatrzył się na ludzką krzywdę, tragedie, katastrofy. Widział obrazki, które nie śniły się reżyserom i scenografom horrorów, za to śniły się jemu po nocach, nie raz, nie dwa. Mimo to, Janek zachował pogodę i spokój ducha, a także hart ciała. Koleżeński, stonowany, niezwykle trudny do wybicia z rytmu i wyprowadzenia z równowagi. Twardziel, ale łagodny w obejściu. Dziwił się zatem każdy, kto próbował Jankowi przesadnie w kaszę dmuchać, gdyż chłopak potrafił zadbać o swoje i jak mało kto, umiał w prostych, żołnierskich słowach zarysować różnicę poglądów oraz nakreślić własny punkt widzenia. Mówiąc krótko - Janek był swój chłop.
* * *
Mijał właśnie "nasty" rok Jankowej pracy w pogotowiu. Dzień zapowiadał się pogodnie, niosąc przez otwarte na oścież okno, rześkie masy porannego powietrza. Pierwsze promyki majowego słońca odbiły się w zakurzonej nieco szybie i pomiziały czerwony nochal śpiącej dyspozytorki. Niemal w tej samej chwili, na pulpicie rozbłysły lampki i zajęczał telefon. Halina Ja-Grab-Jeden, wytrenowanym przez dziesięciolecia ruchem, osunęła się wiotko na dyspozytorskim fotelu i przybijając czołem przycisk odbioru, wychrapała do przechylonej siłą bezwładu słuchawki:
- Pogotowie słucham...
Po minucie trwania w bezruchu i ciszy przerywanej jedynie brzęczeniem głosu w telefonie, Halina drgnęła. Unosząc jedną powiekę, nabrała powietrza w płuca i rutynowym tonem obwieściła światu nowinę:
- Eska do wyjazdu!!!

- Co mamy? - zapytał Janek człapiąc do Haliny z jednym butem w dłoni.
- Jedziecie raczej "do stwierdzenia", więc zasadniczo nie ma pośpiechu... - ziewnęła dyspozytorka.
- Raczej..? - Janek nauczony latami praktyki, wolał doprecyzować powód wezwania.
- Najpierw mówią, że pośpiechu nie ma, a potem ludzie nas chcą rozerwać na kawałki... - myślał, wspominając wiele podobnych sytuacji.
- No raczej, raczej... - odburknęła Halina nie otwierając oczu - Skoro już chłop do słuchawki mówi, że sąsiad chyba nie żyje, to RACZEJ jedziecie tylko stwierdzić.
- A to co innego. W takim razie szykuje się robota łatwa, lekka i "przyjemna".
Po tych słowach, Janek zgrabnie schwycił wypluwaną właśnie z drukarki kartę wyjazdową, pod pachę zgarnął śpiącego doktora, a przed sobą popędził równie zaspanego młodego szczawia, któremu jeszcze śniły się chwała i sława ratowniczego rzemiosła.

Kiedy dotarli pod wskazany adres, na podjeździe przywitał ich zielono-fioletowy jegomość z oczami wypadającymi niemal z orbit. Chłopina z trudem nabierał powietrza, charczał coś pod nosem i ogólnie wyglądał jakby miał zaraz umrzeć.
- To do niego jechaliśmy? - zapytał wciąż rozespany lekarz.
- Chyba nie... - mruknął Janek i dokończył w myślach - ...choć cuda się zdarzają.
Jednak w tym miesiącu limit na cuda został już dawno wyczerpany. Jegomość, zmieniając kolory na twarzy niczym kameleon na paradzie równości, zatoczył się w stronę karetki i wisząc na klamce od lekarskich drzwi, rzęził raport sytuacyjny.
- Ło Jezu..! Sąsiad umarł! W łazience..! Dawno chyba, bom go ze trzy tygodnie nie widział... Matko Bosko, ledwom stamtąd wylazł..!
Lekarz słuchał tej spowiedzi, wyglądając przez otwarte okno w drzwiach szoferki. Kiedy na wpół żywy mężczyzna zrobił pauzę, usiłując nabrać haust powietrza, doktorek natychmiast zażądał szczegółowych wyjaśnień, stawiając niezwykle precyzyjne pytanie:
- Ale, co..?!
- Co "co"?!? - zabulgotał oburzony jegomość - Tadek nie żyje! Ot co!!! I to strasznie nie żyje!!!
Przy ostatnich słowach, sąsiad świętej pamięci Tadeusza, przewrócił oczami i zatykając dłonią sine usta, popędził gdzieś na tył karetki, skąd po chwili dobiegł lament przypominający odgłos kaszalota ryczącego podczas zanurzania pod wodę.
Lekarz odprowadzał chłopa wzrokiem, a gdy ten wymknął się już nawet z zasięgu wstecznych lusterek, zakomenderował:
- Młody, bierz monitor, idziemy stwierdzić.
- A ja? - zapytał Janek ruszając nieznacznie kierownicą.
- A ty odjedź parę metrów, bo ci świadek cały tył karetki zarzyga.
Tego Jankowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wyuczona przez lata troska o sprawność techniczną i wygląd taboru, przezwyciężyły ciekawość i gdy doktorek z ratownikiem zmierzali w kierunku domu, szofer sprawnie przestawił ambulans, odsłaniając tym samym żałosną scenę, która rozgrywała się tuż za paką Mercedesa.
Świadek haftował, niczym kot po tuńczyku z futrzanymi kłakami, karetka mruczała na jałowym biegu, tymczasem lekarz energicznym krokiem docierał już pod drzwi. Męskim, zdecydowanym gestem, szarpnął za klamkę i układając własne ciało zgodnie z geometrią wejściowego otworu, wykazywał wyraźny zamiar wkroczenia do budynku.
Nagle jego sylwetka zamarła w bezruchu. Z wnętrza szoferki wyglądało to tak, jakby drzwi do domu broniło jakieś niewidzialne pole siłowe. Chwilę potem, tkwiący nadal za kierownicą Janek zobaczył lekarza, który gwałtownie zasłania twarz, a jego korpus wygina się nienaturalnie w tył, zupełnie jakby z niewidzialnego pola siłowego wystrzeliła równie niewidzialna pięść i zdzieliła doktorka prosto w długi kinol.
Mijały kolejne sekundy, a zgięty wpół doktorek gestykulował coś do stojącego z defibrylatorem ratownika, wskazując mu wyraźnie kierunek drzwi. W kolejnej odsłonie, młody adept ratownictwa, z niemałym przestrachem na twarzy, zniknął w czeluściach posiadłości, by dosłownie po mgnieniu oka zostać z niej brutalnie wyplutym. Biedaczek turlał się w stronę karetki, charcząc niemiłosiernie. Wreszcie zawisł na drzwiach i wybulgotał do kabiny:
- Jasiu... pomóż ku.wa... Nie dajemy rady!
- Ale co..?! - Janek użył lekarskiej retoryki i uniósł brwi w zdumieniu.
- No ze smrodu nie dajemy rady!
- Wielkie mi rzeczy, smród! - myślał Janko, wysiadając z karetki - Wystarczy oddychać ustami. Cała tajemnica!
Spokojnym krokiem minął kucającego na podjeździe lekarza i uchylił drzwi. Jeszcze tylko usłyszał za sobą trwożny głos ratownika:
- Jasiu, jak będziesz wracał, to weź monitor, bo mi w korytarzu wypadł..!
Ruszył przed siebie. Po dwóch metrach przedsionka, poczuł jak przeraźliwy odór, niemal fizycznie uderza w jego ciało. Oddychanie ustami nie przynosiło ulgi. Ciężki smród wciskał się w każdy skrawek organizmu, paląc śluzówki i tocząc łzy z oczu.
Zatrzymał się przy pierwszym oknie. Próba otworzenia ramy skończyła się na gwałtownym szarpaniu okiennej klamki. Z każdym szarpnięciem czuł jak żołądek wykręca się niemal na lewą stronę. Jeszcze raz wciągnie trupi odór do swoich płuc i będzie katastrofa. Zawrócił. Przy drzwiach zaczerpnął bardziej świeżego powietrza i na bezdechu, łzawiąc jak po "Przeminęło z wiatrem", podreptał truchtem w paszczę lwa.
- W łazience... - brzmiał mu w głowie głos sąsiada - ...umarł w łazience!
Instynktownie zmierzał tam, skąd napierał największy wyziew. Po chwili, ślizgając się na mokrej, pokrytej bliżej nieokreślonym szlamem posadzce, wkroczył do łazienki.
Jeden rzut załzawionych oczu wystarczył, aby zlokalizować "ciało", choć po prawdzie, to, co spoczywało w wannie, kompletnie nie przypominało klasycznych zwłok. W brunatno-zielonych resztkach cieczy, zanurzona od co najmniej trzech tygodni, pływała niesamowicie napuchnięta i rozmoczona substancja, która kiedyś była człowiekiem. Teraz dosłownie wylewała się poza krawędzie wanny, pokrywając łazienkowe płytki tłustym osadem. Mniej więcej pośrodku niecodziennego sarkofagu, znajdowała się materia, której nabrzmiałe rysy przypominały napuchniętą i zniekształconą w strasznym grymasie twarz. Jankowi przyszło na myśl, że ta lekko kiwająca się w "wodzie" głowa, lada chwila eksploduje, opluwając go cuchnącymi wnętrznościami.
Wybuch głowy nie nastąpił, za to w Janku coś pękło. Przebrała się miarka negatywnych bodźców, nawet dla tak zaprawionego w pogotowiarskich bojach wiarusa. Ratownik-kierowca szarpnął nogami do ucieczki, czując jak gardło zalewa kromka z serem i mleczna zupka, spożyte naprędce przed dyżurem. Gnał w stronę wyjścia, niczym grzybiarz w tunelu goniony Pendolino.

Chwilę później, zreanimowana nieco, reszta zespołu "eS" w składzie lekarz i ratownik, mogła zobaczyć Jaśka w pełnym galopie, prezentującego tak zwane wymioty kaskadowe (jedna dłoń pod brodą, druga nieco niżej i do przodu, próbowała złapać to, co wyleciało spod pierwszej). Chłopina biegł, bez żadnej krępacji chlustając zawartością żołądka na prawo i lewo. Wreszcie skrył się za budą karetki, a o tym, że żyje świadczył jedynie płynący przez zabudowania odgłos jelenia na rykowisku.
Doktorek i młody, okazując pełne współczucie oraz zrozumienie, podeszli w pobliże "narożnika" ambulansu, za którym Janek miał swoje intymne 5, 10, 15 minut.
- Ej... - zapytał z troską w głosie lekarz - ...Na pewno gość nie żyje?
- Błuuuechchch..! - odpowiadał Jaś.
- Oglądałeś go dokładnie? Plecy też..?
- Buu... Buuueeechch! - niosło echo
- A defika z korytarza nie wziąłeś? - martwił się ratownik.
Kiedy tak cała trójka wzajemnie się wspierała, na podjazd, powoli, majestatycznie wjechał policyjny radiowóz. Z jego granatowego wnętrza wysiadł posterunkowy i zakładając służbową czapkę, wyważonym krokiem ruszył w stronę medyków. Z początku niepewność marszczyła policyjną brew, a najwyższy niepokój budziły dochodzące zza karetki dźwięki, które teraz już żywo przypominały krzyżówkę okrętowej syreny z jeleniem i niewydojoną krową. Funkcjonariusz podszedł do wciąż bladego lekarza i trzymając rękę na kaburze służbowego pistoletu, usiłował zerknąć za ambulans.
- Zgonik? - zapytał wychylając głowę za budę.
- A zgodnik... - odparł doktorek
- W domku?
- A w domku...
- A ten? Co robi?
- A rzyga sobie...
- W domku był..?
- Ano był...
- Aaaaaa... - twarz posterunkowego rozjaśniła się w szyderczym uśmiechu. Dłoń przestała błądzić wokół broni. Śmiało podszedł do białego jak papier Jasia i uważając na własne obuwie, klepnął go jowialnie w plecy.
- No jak tam, panie wrażliwy?! Chyba wczoraj straszna impreza musiała być, co nie?!? - to mówiąc zaśmiewał się rubasznie z własnego dowcipu.
- Kiełbasa... mi musiała... charrrk... tfu! ...zaszkodzić... - wystękał Janek i przetruchtał kilka kroków dalej.
- Ha ha ha! Jak dzieci! Jak dzieci..! - policjant pomaszerował odważnie w stronę domu. Wyciągając długą latarkę, notes i długopis, zniknął w czeluściach drzwi.

Trzy minuty później, Janek doszedł względnie do ładu ze swoimi odruchami. Płukał teraz usta mineralną, którą współczujący sąsiad przytaszczył z domu. Najwyższa to była pora na powrót do zdrowia, gdyż na podwórku rozpoczął się kolejny spektakl z cyklu "światło i dźwięk". Oto drzwi strasznego domu odskoczyły z hukiem, a z nich, niczym międzykontynentalna rakieta, wystrzelił zielony na twarzy posterunkowy. Pędził rozpaczliwie zatykając usta obiema rękami, spod których niepowstrzymanie tryskały radosne gejzery, krynice i strumyczki różnokolorowej cieczy.
- Oho! Podwójnie cedzony... - młody ratownik fachowo ocenił rodzaj wymiotów, jakie dręczyły mijającego ich w sprincie policjanta. Tymczasem ten, zgrabnie pokonał zakręt za karetką, by tam całkowicie oddać się pasji "mongolskich śpiewów gardłowych".
Kiedy funkcjonariusz ryczał wniebogłosy i krztusił się na przemian, Janek splunął chwacko ostatnim łykiem Cisowianki Perlage i z triumfalną miną, ruszył w stronę "śpiewającego" Organu Władzy. Po kilku krokach, stanął nad zgiętym stróżem prawa, poklepał go po skurczonych torsjami plecach, a następnie słodkim głosem wypalił:
- Coś mi się wydaje, że wczoraj tośmy razem byli na tej imprezie... Tylko ja chyba szybciej wróciłem do domu. Aha i jeszcze jedno... Doktor będzie potrzebował dowodu osobistego denata, więc jak już pan skończy się kłaniać publiczności, to proszę łaskawie poszukać w domu. Może wody?