Pisanie o tym, że sytuacja w polskich placówkach ochrony zdrowia na ogół jest zła, byłoby totalnym truizmem. Dosłownie wszyscy to wiedzą (no może poza panią minister). Niejeden niestety odczuł to na własnej skórze i do dzisiejszego dnia nie może zapomnieć tego i owego, temu i owemu w białym kitlu, fartuchu lub czerwonym wdzianku (żeby nie było nieporozumień, postać w czerwonym wdzianku to ratownik medyczny, a nie Święty Mikołaj... choć i ten u niejednego ma przerąbane na święta)
Ujmując temat bardzo ogólnie, można napisać, że w ochronie zdrowia wiele spraw LEŻY i to jest oczywiście ZŁE.
Są jednak rzeczy, które ze swej natury leżeć powinny, a natychmiastowe ich dźwiganie może być dla personelu medycznego zgubne w skutkach... Jedną z takich prawidłowo leżących "rzeczy" jest pacjent, a już zwłaszcza ten urazowy, z potrójnym
salto mortale w wywiadzie.
Poniżej historia jednego z takich pacjentów, spisana na skrawku plastra w formie grypsu ;) Gryps przechwyciłem i opowieść upubliczniam ku przestrodze.
Historia czternasta - Postawić do pionu
Miasteczko w pd-wsch Polsce.
- Witamy państwa na corocznych, regionalnych mistrzostwach sportów motorowych! - głos spikera odbił się echem od ściany lasu i powrócił na tor wyścigowy, by natychmiast utonąć w ryku silników czterokołowych quadów. Zaraz miał się rozpocząć wyścig.
Zawodnik Krzysztof Olaboga nerwowo poprawił wypasione gogle za dwa tysiące złotych.
- Niby takie profesjonalne, a parują jak te ordynarne za stówkę! - pomyślał ze złością, gdy perspektywa ziemistego toru zniknęła mu za białą mgiełką okularów.
Po raz nie wiadomo który sprawdził skomplikowany system zapięć w swoim równie wypasionym kasku za trzynaście tysięcy złotych. Wszystko było dopięte, a nawet całkiem spięte. Kask i rękawice i każdy muskuł Krzysztofa oczekiwały na sygnał do startu. Mijały długie sekundy napięcia, a sygnał nie następował.
- Nie nooo! Znowu mi para na te gogle wy...
- PIIIIP!!! - rozległ się przeraźliwy dźwięk syreny startowej.
- O ku.wa! - pomyślał w popłochu Krzyś i ruszył z kopyta.
Miało to być nieostatnie Krzysiowe
"O ku.wa" owego dnia.
Wypasiony quad, za nie wiadomo ile tysięcy złotych, wyrwał spod kół dobre dwadzieścia kilo ziemi i pognał ostro w przód.
- Dobra, jedziemy... Teraz gazu! - Krzysztof realizował skomplikowaną taktykę wyścigu, przechylając przy tym nienaturalnie głowę w bok.
Czubki drzew... Tyle widział zza parujących gogli. Resztę zasłaniał mu wypasiony daszek od kasku (z systemem wentylacji i odprowadzania potu).
- Muszę się kierować na tą najwyższą sosnę, chyba gdzieś tam był zakręt toru... Gazu!!! - oto błyskawiczna decyzja godna mistrza sportów ekstremalnych.
Sama idea nawigacji po drzewach była może i oryginalna, jednak pomysł z gruntu okazał się nietrafiony... Dosłownie z gruntu i dosłownie nietrafiony, oto bowiem, na drodze do zakrętu wyrosła spora hałda ziemi o przechyle jaki osiągają jedynie najdziksze i najbardziej hardkorowe zabawki wesołego miasteczka.
Krzyś, zatopiony w morzu pary, hałdy nie widział. Wpatrzony w koniec sosny, gnał, nomen omen, na złamanie karku.
I nagle punkt orientacyjny, jakim był czubek wielkiego iglaka, uciekł gwałtownie w dół, a w wąskiej szczelinie gogli zdziwiony zawodnik ujrzał niebo...
Quad zaryczał przeraźliwie i odrywając się od podłoża rozpoczął piękną ewolucję w lotnictwie nazywaną korkociągiem.
- O ku.wa! - pomyślał Krzyś, dostrzegając znaczną lukę w swej wyścigowej taktyce. Na więcej myślenia nie było już czasu. Czterokołowiec zakończył korkociąg malowniczym łomotem o matkę ziemię i jak przystało na sport ekstremalny, przygniótł swego jeźdźca dokumentnie.
* * *
Ciemność... Najpierw dużo ciemności i cisza absolutna, a potem coś jakby zaczęło dźwięczeć w uszach. Miliony dzwoneczków stopniowo przerodziły się w jednostajny jęk...
- Syrena okrętowa? Pociąg? Gdzie ja jestem i dlaczego ciągle coś na mnie leży? - o sygnale karetki pogotowia Krzysiek nawet nie chciał myśleć.
Nagle ciężar uciskający żebra i nogi wyraźnie zelżał, za to po całym ciele kontuzjowanego zawodnika zaczęły błądzić czyjeś dłonie.
Nieprzenikniona ciemność ciągle przesłaniała oczy, ale słuch całkowicie wrócił do normy.
- Kaziu jak te ochraniacze się ściąga? - niepewne zapytanie przedarło się przez pogruchotany kask i dotarło do Krzyśkowych uszu.
- A bo ja wiem? - odpowiedział jakiś niższy i bardziej agresywny głos - Tnij to cholerstwo Zdzichu i po krzyku!
- Chcą mi pociąć moją zbroję za osiem tysięcy?!? - pomyślał Krzyś i słabym głosem wycharczał
- Nie ciąć...
- Kaziu on cosik mówi... - powiedział nieśmiało wyższy męski głos.
- Co mówi, Zdzichu, co mówi? - odburknął agresywny.
- Przepraszam... co pan mówi? - zapytał właściciel imienia Zdzisław
- Nie ciąć... rozpiąć...
- Chyba mówi, żeby nie ciąć... Znaczy się przytomny chyba..? - powiedział nieśmiały Zdzisek.
- Czekaj! - zakomenderował agresywny - Idź mi stąd! Sam go wypytam!
Zaszurały czyjeś kroki w pobliżu głowy i nagle tuż nad uchem Krzysztof usłyszał groźne:
- Pogotowie. Jak się pan nazywa?
- Olaboga... - wystękał.
- No no..! Nie jęczeć mi tu tylko mówić jak nazwisko?
- Nazywam się... Olaboga...
- Aha... To przepraszam... - odpowiedział stropiony nieco agresor - Ja nazywam się Kazimierz i jestem ratownikiem medycznym.
- Nic nie widzę... - poskarżył się Krzyś - ...straciłem wzrok?
- Nie, nie. To kask się panu wywrócił na lewą stronę, ale zaraz to zdejmiemy... Zdzisek! Chodź tu łachudro jedna!
Znów zaszurały czyjeś kroki i nagle Krzysiek poczuł ból oraz bardzo niepokojące drętwienie w okolicach szyi. Mrowienie wyraźnie nasilało się i spływało w kierunku brody, by po chwili ogarnąć całe usta i język.
- Jezus Maria, mam przetrącony kark! - pomyślał w panice, a na zewnątrz wydobył piskliwy ton:
- O huhwa... Foś mi jeft..!
- Słucham? - zapytał uprzejmy głos Zdzisława.
- Foś mi sie ftało w fyje! - zawodnik starał się jak najwyraźniej wykrzyczeć swoje obawy, niestety zdrętwiały język odmawiał posłuszeństwa.
- Kaziu, on znów cosik chce, ale nie wiem co gada...
- Przestań go drzeć za ten cholerny kask! - huknął groźnie Kazek.
Drętwota szyi i języka natychmiast ustąpiła.
- Co pan chce?
- Tam pod spodem... - mówił z ulgą Krzyś i przełykał ślinę - ...pod spodem jest taka klamerka... i taka czerwona blokadka... Klamerkę odpiąć... blokadkę przesunąć i kask zejdzie...
- Panowie, ku.wa! Długo się będziecie jeszcze gramolić? - trzeci głos, niczym wściekły szerszeń przeszył chwilową ciszę.
- No musimy rannego zbadać, nie? - odezwał się bojowy Kazimierz.
- To se go zbadajcie w karetce! Ja muszę wyścig dalej puścić! No już. Jazda mi stąd! Zabierać go z toru!
- Da pan radę wstać? - to znów pytał Zdzisek
- Nic nie widzę...
- Nie szkodzi. Poprowadzimy pana.
Cztery silne ręce ujęły Krzyśka pod pachami i raz dwa postawiły na baczność.
- Bardzo dobrze... - mówił łagodnie i wspierająco Zdziś - ...i teraz przebieramy nóżkami. Troszkę wyżej przebieramy, bo tu ziemi nasypane tyle... Bardzo ładnie, a teraz nóżka hop wysoko na stopień do karetki i główka nisko, chociaż kask pan ma to i walnąć można, nie? Hie hie...
Dopiero w karetce zdjęto mu kask. Nastała jasność i Krzyś mógł zobaczyć twarze swoich
prześladowców wybawicieli.
- Coś pana boli? - zapytał groźnie Kazimierz
- Nie... Ręka trochę i broda... ale to od kasku - dodał szybko Krzyś.
- Hm... To dobrze - zasępił się Kazek - ...ale i tak musimy pana zabrać do szpitala. Proszę się położyć, o tu.
To mówiąc ratownik wyłożył na nosze jaskrawo pomarańczową deskę ortopedyczną.
- Ale ja nie chcę leżeć..! - bronił się Krzysztof.
- Nie dyskutować! Takie przepisy.
- Ale ja na siedząco przecież mogę...
- Panie... - nieśmiało odezwał się Zdziś i prosząco ujął Krzyśka za bolącą rękę - ...Panie zlituj się pan. Przyjedziemy na szpital bez deski, to nas doktory zabiją... Co panu szkodzi się położyć..? No tak ładnie pana proszę.
- O Ku.wa... - myślał filozoficznie Krzysztof kładąc się na twardej desce.
- O widzi pan... - mówił z wdzięcznością w głosie Zdzisek - ...i super. I teraz pasami pana przypniemy... Jeden tu na kostki... Jeden na klatę... ale klata jak u akrobata, hie hie...
- Auuu..! - jęknął Krzyś czując jak pas zaciska potłuczone żebra.
- No ja wiem, ja wiem... ale musimy tak mocno, żeby pan nam nie spadł. hie hie. I jeszcze jeden przy miednicy... o zaplątał się... to nic. Puścimy pod nóżką i nad nóżką i też będzie. Hie hie... no i jeszcze kołnierzyk trzeba nałożyć na szyjkę...
- Auu...
- No wiem, że ciśnie i niewygodny, ale pan rozumie... doktory... A na koniec ubierzemy kask. Tak jak wcześniej, żeby nie było żeśmy coś źle ruszali... Pan nas nie wsypie, prawda?
- Nie wsypię ku.wa! Jedźmy już! - burknął Krzysztof widząc jedyny ratunek w wykwalifikowanym personelu szpitalnym.
Sekundę później, wraz z opadającym kaskiem, znów zapanowała ciemność.
* * *
Czuł kiedy ruszyli, słyszał jęki syreny, a jakiś czas później silnik ucichł i dzikie podskoki karetki zastąpiło delikatne bujanie.
- Wwożą mnie na noszach do szpitala... - pomyślał
- ...nareszcie!
- A gdzie mnie tu z tymi noszami lezą?!! - wrzask, który rozległ się w szpitalnym korytarzu nie wzbudził w Krzyśku niepokoju. Wręcz przeciwnie...
- I dobrze. Niech im tu za moje krzywdy dadzą popalić..! - dalsze rozmyślania przerwał ponowny jazgot
- Powiedziałam won mi stąd z noszami!! Tu dyżur ostry jest!
- Ale pani Steniu... - zaczął się jąkać Kazek - ...my przecież urazowego wieziemy..!
- Takiego z kaskiem tył do przodu?! To już chyba do kostnicy, a nie tu na reanimacyjną?!
- Ale on dycha jeszcze!
- To dajcie go do szóstki, tam doktor potem zajrzy. Ja tu komplet mam!!!
Znów zaczęło bujać i wrzaski powoli cichły w perspektywie korytarza. Zgrzytnęły otwierane drzwi i Krzysiek poczuł, że wjechali do jakiegoś pomieszczenia.
Ciszę przerwał niepewny głos Zdziska:
- Kaziu... a tu kozetek nie ma przecież... Goła podłoga...
- No nie ma... - odpowiedział drugi ratownik - ...i co z tego?
- No to jak my go tu położymy? Przecież nosze musim do karetki zabrać.
- A normalnie... na desce go walniemy i na glebe...
- Jakże to tak? Pacjenta na gołą podłogę? To się nie godzi, nawet na desce.
- No to co chcesz mu zrobić?!
- Czekaj, pomysł mi idzie... - Zdzisek zniżył konspiracyjnie głos - Tu go damy... to przesuniemy, podeprzemy i bedzie luks. No to... Eeeej rrraz!
Krzysztof słuchał tych szeptów dość obojętnie, zaniepokoiło go dopiero synchroniczne stękanie obu ratowników. Nagle poczuł, że wraz z deską zmierza w stronę pozycji pionowej.
- Panowie co robicie?!!! - zaczął żywo protestować czując jak pas przy miednicy wrzyna mu się w krocze.
- Oprzemy pana o ścianę i trzeba czekać na doktora.
- Ale panowie, to boli! - pas całkowicie zawisł na lewym jajku. - Boli do ku.wy nędzy!!!
- Tak będzie dobrze... - Zdzisław poklepał go po ramieniu - ...nie trzeba krzyczeć.
- Panowie, do cholery!!! Poluzujcie chociaż pas, żebym stanął na nogach!!
- Do widzenia panu...
- Ku.wa panowieeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
* * *
Krzyczał jeszcze chwilę zanim opadł z sił. Wypasiony zegarek za trzy tysiące piknął pełną godzinę raz i drugi. Z letargu wyrwał go dopiero odgłos otwieranych drzwi i brzęk upuszczonego wiadra.
- Jezusie Maryjo alem się zlękła! A co to za denat tu stoi?!
- Pomocy... - wyszeptał cicho.
- W imię ojca i syna, tfu, tfu na psa urok... to żyje?
- Na pomoc... - Krzyś zdwoił wysiłki, aby głos przebił się przez kask.
- O przenajświętsza panienko i wszyscy święci! Doktorze!
Dooktoooooooorzeeeeeeeee!!!
Paniczne "doktorze, doktorze" cichło w głębi korytarza, ale już chwilę później:
- ... i sprzątać żem doktorze szła pod szóstkę i patrzę, a tu mumia taka straszna stoi, o!
Krzysiek najpierw usłyszał monolog salowej, a potem ciche "puk, puk" w kask i głos doktora:
- Halo... Jest tam kto?
- Jestem... proszę mi pomóc... Ja miałem wypadek na quadzie i teraz bardzo mnie boli... w kroczu.
- A kto pana tu przywiózł?
- Pogotowie... Bardzo proszę mnie odpiąć...
- Hmm... Wie pan... - zasępił się doktor - Jeśli wypadek miał charakter komunikacyjny, to nie mogę pana odpiąć. Musimy przeprowadzić pełną diagnostykę. Pan rozumie..? RTG, USG, tomografia... Niepokoi mnie zwłaszcza ten wykręcony kask. To może świadczyć o poważnym urazie kręgosłupa szyjnego...
- Panie doktorze, mnie w kroczu boli... Błagam...
- Niestety takie badania mogą zrobić tylko w szpitalu wojewódzkim... - kontynuował niewzruszony lekarz - ...czyli musi pan poczekać na transport, oczywiście karetką i w pełnej stabilizacji kręgosłupa. O żadnym odpinaniu nie może być mowy. Wyraża pan zgodę na przewiezienie?
- Wyrażam, ku.wa, tylko zdejmijcie mi ten pas z krocza... Proszę...
- Doskonale - doktor puścił przekleństwo mimo uszu, po czym raźno zakrzyknął - Pani Steniu! A kto tam ma teraz wyjazd w kolejności?
Chwila ciszy zdawała się trwać wiecznie i wreszcie z korytarza doleciała wrzaskliwa odpowiedź:
- Zdzisek i Kazek, doktorze! Zawołać?!
---------------------------------
Jeszcze tego samego dnia zawodnik Krzysztof Olaboga wyszedł z powiatowego szpitala o własnych siłach i na własne, kategoryczne żądanie. Jest nadzieja, że w niedługim czasie zacznie "stawiać do pionu" personel tej ponurej placówki, oczywiście z pomocą prawników za grube tysiące złotych. Stać go.
* * *
Historie podobne do tej sprawiają, że niczym bumerang, wraca do mnie myśl o stworzeniu Czarnych Punktów na mapie Polski. Okolic, w których dla ratowania życia, lepiej
nie wzywać karetki pogotowia.
Sam mam już kilka typów i chętnie przyjmę następne podpowiedzi, najlepiej z opisem sytuacji.
Bądźcie zdrowi. :)