(Zresztą ja nikogo nie piętnuję. Ja tylko "obrazuję" i rzucam na pożarcie)
Było to kilka lat temu, kiedy mój (przyszły wówczas) szef,
/baczność/Dyrektor Placówki Medycznej/spocznij/, wpadł na genialny pomysł poszerzenia usług firmy o transport sanitarny i medyczny. Wiedziony altruistyczną chęcią pomocy potrzebującym, zakupił tabor karetek. Do kompletu wziął "garść" kierowców różnej maści. Wykarmił ich, przyodział i ogólnie zadbał o "wysoki" standard życia. Na koniec, niczym wisienkę na tort, zatrudnił ratownika medycznego, czyli mnie :)
Ciężkie to były początki, bo tort duży i medycznie nieuświadomiony, a wisienka jedna... Malutka i samiutka na śliskiej polewie.
Oj była walka z wiatrakami. Spróbujcie na ten przykład, wytłumaczyć byłemu kierowcy autobusu, dlaczego pacjenta na noszach nie należy wywozić ze szpitala nogami do przodu. Albo czemu do wymiotującego w karetce warto podchodzić w ciuchach roboczych, a nie w kościołowych spodniach. Totalny mur niezrozumienia.
Tak, czy inaczej, szef miał już tabor karetek. Miał też wkład do środka, w postaci pacjentów, no i chmarę kierowców... Kiedy zdawało się, że skompletował już wszystko, pewnego dnia cały misterny plan runął. Na jego zgliszczach smętnie spoczął:
"Brak zgody na używanie sygnałów świetlnych i dźwiękowych".
Mówiąc krótko, mieliśmy karetki ale bez wycia i migania, a to całkiem jak lizanie lodów przez szybę. Kolor jest, kształt jest, a smak paskudny i radochy zero.Rozumieli to zmartwieni kierowcy, rozumiał i szef. Zawziął się chłop. Molestował panią Kopacz i "wszystkich świetnych", tak długo wiercąc im dziurę w brzuchu, aż w końcu wyrazili zgodę.
Pismo z pozwoleniem nadeszło i tego samego dnia w naszych autach pojawiły się centralki obsługujące wycie i miganie. Wraz z nimi pojawiły się też kłopoty.
Kierowcy za skarby świata nie mogli pojąć, że syreny i niebieskie światła to nie zabawki ułatwiające drogę do sklepu po paczkę fajek. Nadużywali "władzy" ile się tylko dało.
Jeden artysta, znudzonym długim czekaniem na czerwonym świetle, włączył sygnały. Rozgonił całe zmotoryzowane towarzystwo na boki, przejechał przez skrzyżowanie i wyłączył "dyskotekę", kontynuując przyjemna jazdę. Innym razem, inny kierowca bawił się centralką na parkingu. Nieświadomy, że ma włączone błyskające koguty na dachu, pojechał do sklepu. Zaparkował auto przed samym wejściem i poszedł robić zakupy. Dziwił się przy tym, że wszystkie sklepowe łaziły za nim krok w krok. A one się pewnie zastanawiały, po kogo ten pan w czerwonych ciuchach przyjechał.
Było takich incydentów sporo, ale wszystkie okazały się marną przygrywką przyszłych wydarzeń. Oto bowiem w firmie pojawił się nowy kierowca Janek Obora*
Janek najwyraźniej życiową energię czerpał z jazdy na "niebieskim". Nie istniała dla niego nieodpowiednia chwila na sygnały. W dzień czy w nocy, jeździł jak szalony wyjąc i błyskając. Nie było mocnych na niego. Wszyscy wiedzieli, że tuż za rogiem Janek włączy wyjce... I łap potem wariata.
* * *
Zbliżał się wieczór. Kończyłem właśnie dyżur, powoli zmierzając karetką w stronę bazy. Niestety mój ambulans miał własne plany na popołudnie i odmówił współpracy. Coś chrupnęło, jęknęło, auto zgasło i koniec. Umarł w butach, ani drgnie. Złapałem za telefon na dyspozytornię, dawaj prosić chłopaków o pomoc w holowaniu.
Ten nie może, bo daleko w trasie jest, tamten ma pacjenta na pokładzie. Koniec końców został tylko Obora.
- Dobra Janek, przyjedź. Tylko weź linkę i NIE jedź na sygnałach!
Piętnaście minut później słyszałem zbliżający się dźwięk syreny. Janek zapiął mnie na hol i ściągnął do najbliższej stacji benzynowej. Staliśmy na parkingu kombinując, co dalej począć z usterką. Naraz podszedł do nas jakiś człowiek.
- Panowie macie może w autach radio CB?
- Mamy - odparłem.
- Prośbę mam ogromną. Zepsuł mi się samochód, muszę pilnie dojechać do Krakowa. Stoję tu już ze dwie godziny i macham na okazję, ale nikt się nie zatrzymuje. Może krzyknęlibyście przez radyjko, kto jedzie na Kraków? Szybciej by mnie ktoś zabrał.
- Nie ma sprawy, zawołamy.
Wołaliśmy już pewnie ze trzydzieści minut. Nic. Cisza. Nikt nie odpowiada na apele.
W końcu Janek błysnął pomysłem.
- Poczekajcie chwilę - sapnął.
Odpiął linkę holowniczą, włączył niebieskie światła i... na naszych zdumionych oczach, wyjechał karetką w poprzek drogi. Zatarasował całą wylotówkę na Kraków, spokojnie wysiadł i stanął przed autem w pozycji wyczekiwania.
Nadjeżdżał pierwszy samochód. Janek uniósł prawą rękę w geście faszysty pozdrawiającego swego wodza.
- Stop! Jedzie pani może do Krakowa? Nie? Tylko do Bochni? No trudno. A pan gdzie jedzie? Też nie do Krakowa? Trudno, do widzenia.
Zrobił się już spory ogonek aut. Obora chodził i zaczepiał kierowców, a ja myślałem, że się zapadnę pod ziemię ze wstydu.
- O! Pan jedzie do samiutkiego Krakowa? Doskonale. Sprawa jest. Kolegę trzeba zabrać... No to załatwione. Szerokiej drogi! - to mówiąc Janek poszedł odstawić swoją karetkę i odetkać zator.
Narobił wtedy obory... miłośnik dyskoteki.
Dwa dni później, wyjąc syrenami, wpadł Janek na dziedziniec szpitala. Do sklepiku po soczek.
Za nim cichutko podjechali panowie w granatowym radiowozie.
- Co pan przywiózł? - zainteresowali się "federalni"
- Nic... - odparł zdziwiony Janko - ...sam przyjechałem.
- Uuuu... W takim razie, ta przyjemność będzie kosztować 1500 złociszy.
Wypisali zgrabny druczek i skończyło się rumakowanie. Najdroższy soczek południowo-wschodniej Polski :D
* * *
Dziś w naszej firmie takich "obór" już nie ma. Najwyżej małe obórki, chlewiki, no i dużo więcej wisienek na torcie... :)
Nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że pacjent głową do przodu ma jechać... I tylko łza się w oku kręci na wspomnienie Janka, co robił oborę z porządnej stajni.
----------
* nazwisko zmienione, lecz znaczeniowo zbliżone do oryginału :)