wtorek, 14 stycznia 2014

Multimedialne "Bój się Boga"

"Multimedialność i interaktywność nas zalewa..." Tymi słowy, chciałem zacząć posta, lecz po chwili zastanowienia stwierdziłem, że to frazes i do tego, niezbyt aktualny.
Przecież my już dawno utonęliśmy w multimedialności, elektronice, kabelkach, bateriach, falach WiFi, SriFi, Bluetooth i innych dobrach, bez których żyć nie sposób. Babrzemy się w tym, jak mucha w słodkim syropie: "Nie szkodzi, że zginę w mazi, ważne, że słodycz mi do gęby włazi..."
Ktoś powie, że to nieprawda? No to jak najprościej sprawdzicie, czy nie popełniłem błędu w słowie "Bluetooth"? A kto ostatnio zaglądał do tradycyjnej encyklopedii? Kto i kiedy pomaszerował na dworzec lub przystanek by sprawdzić rozkład jazdy? :)
Komunikujemy się przez komórki, widząc twarze na małych i większych ekranikach. Plotkujemy, obnażamy swe wnętrza (i zewnętrza) za pomocą portali społecznościowych. Wydaje nam się (zwłaszcza tym młodszym), że prawdziwą wiedzę o świecie wchłoniemy ze strumienia bajtów, byle tylko łącze było odpowiednio szybkie. Do kompletu brak nam jeszcze kombinezonów sensorycznych oraz generatorów zapachu i już można się obejść bez drugiego człowieka w pobliżu (zwłaszcza takiego, co to nie lubi mydła i wody ;)).
Dawniej o pryszczatym nastolatku przesiadującym dniami i nocami przed kompem mówiliśmy, że nie ma życia. Dziś, paradoksalnie, częściej można nazwać "NoLifem" człowieka, który stroni od tych wszystkich elektronicznych udogodnień. No bo o czym z takim gadać? O książkach? Jeśli ich nie ma w "pedeefie", to nie istnieją. O przyrodzie? Skoro on nie ma "jotpegów" przyrody w komórce, to lipa - beznadzieja znaczy. No to może o znajomych? A cóż nowego o znajomych może mi powiedzieć człowiek bez konta na "fejsie", "tłicie", bez "mejla" i "esemesa"?
Tyle się słyszy o metodach kontroli społeczeństwa, o wyrafinowanych sposobach trzymania mas za (par excellence) "ryja". Tymczasem naprawdę nie trzeba żadnych wyszukanych metod. Wystarczy, że wyłączą nam prąd na dwa, góra trzy tygodnie :)

I tak, zmierzając ku szczytom egzystencji, zanurzyliśmy się w elektronicznej toni "multi-wszystkiego" i czasem się zastanawiam, czy aby przez przypadek nie idziemy na dno... Ale to nie miejsce na teorie spiskowe.
Dziś ma być o multimediach w ratownictwie, domu i zagrodzie ;)
I będzie!

Powszechnie wiadomo, że elektronika oraz multimedia pchają się do ratownictwa medycznego "drzwiami i oknami".
- Wezwanie do potrzebujących otrzymasz via internet. Nawet wydruk karty jest zbędny, wszystko masz na tablecie/ekranie smartfona. Tu też znajdziesz całe pokłady wiedzy o lekach, dawkach, objawach itp. Trzeba tylko dbać, by bateria zawsze była naładowana. No i żeby nie padało zbytnio, bo zalejesz procesor. Słońce też nie może być zbyt ostre, bo nie zobaczysz literek. Pamiętaj też, aby nie doczytywać przy pacjencie z silnym krwotokiem. Krew słabo schodzi z folii zabezpieczającej ekran... podobnie jak wymiociny. Ale poza tym, tablet w karetce to super sprawa... no chyba, że spadnie i lekarz ci go zadepcze ;)
- Nie wiesz jak dotrzeć do pacjenta? Proszę bardzo. Na panelu GPS w szoferce pojawią się wszelkie dane. Miły głos Hołka powie gdzie skręcić, a jeśli byś zechciał zgrzeszyć i zjechać do sklepiku po fajki, to mniej miły głos dyspozytora uświadomi ci, że "Wielki Brat" patrzy na twoją pozycję przez satelitę.
- Kiedy już dopadniesz pacjenta, możesz na nim testować całą masę elektronicznych gadżetów. Monitor, pulsoksymetr, glukometr, nawet termometr. Ten ostatni nie jest tak dobry, jak stare, anty-unijne rtęciowe, ale za to jest multimedialny: kolorowo świeci, piszczy i kłamie...
- Zrobiłeś pacjentowi elektroniczne EKG i nie wiesz, co znaczą te "szlaczki" na papierze? (Fuj, na prawdziwym papierze - szanuj lasy!) Żaden problem, wszak jest teletransmisja! Kilka chwil i już zapis czytają fachowcy w szpitalu oddalonym o dziesiątki kilometrów. Nie czytają? Brak zasięgu GSM? Ups... A to peszek. Ale po co się uczyć? Lepiej poczekać aż na wiosce postawią nowe przekaźniki. Bo kiedyś muszą postawić... czy nie?
- Zawsze miałeś problem z odróżnieniem "na słuchawce" astmy od obrzęku płuc? Koniec kłopotów! Stetoskop z funkcją nagrywania i przesyłania dźwięku w formacie "em-pe-czy", umożliwi fachowcom w szpitalu oddalonym o dziesiątki kilometrów... Że co? Że strasznie drogi? No cóż... bycie "na czasie" kosztuje, ale za to nie trzeba się uczyć.
- A co jeśli nie masz ani wiedzy, ani tych wszystkich bajerów z procesorami? Nie martw się. Już wkrótce swoje "dokonania" będziesz mógł zobaczyć na YouTube, uwiecznione multimedialnym smartfonem jednego ze świadków zdarzenia. W serwisach typu Onet, Interia, WP, będziesz mógł poczytać, co sadzą o twoim działaniu uczciwi obywatele, a na forum prawniczym dowiesz się ile ci za to grozi. ;)

I tak można by wymieniać długo, a im dalej w medycynę, tym lista multimedialnych "zabawek" rośnie. Zdaje się, że w tym medycznym potopie elektronicznych, interaktywnych i multimedialnych dóbr, pozostaje już tylko miejsce na jeden "analogowy" aspekt:
Pacjent i jego rodzina.
W pogotowiu, póki co, pacjenta należy realnie "dotknąć", dźwignąć na noszach, rozebrać, dać zastrzyk w realną dupę. A ze zmartwioną rodziną pogadać twarzą w twarz, uspokoić lub analogowo opie.dolić, jeśli trzeba...
I mogłoby się wydawać, że nic nie jest w stanie zmienić tego naturalnego porządku świata... A jednak.

* * *
- Proszę prowadzić do chorej... - ciężko westchnąłem w stronę roztrzęsionego mężczyzny, który już od bramy panicznie relacjonował całą sytuację. Mąż pacjentki natychmiast wskazał ręką drzwi rozlatującej się chatki i nie robiąc przerw na oddech, wylewał z siebie potoki słów.
Tuż przy wejściu, pałeczkę gadatliwej sztafety przejęła pełnoletnia córka. Gaduła jak ojciec. Krew z krwi, gen z genu.
- Panie doktorze, tędy! Ta bój się Boga, co z matczyskiem się dzieje..!? Ja tera mieszkam w drugiej wsi, ale siostra ze Szwecji do mnie zadzwoniła, że z matką źle, to ja przypędziła i kazała pogotowie wezwać...
Do tych zaśpiewów znów dołączył sędziwy ojciec, który raźnym kłusem zdążył przypędzić spod zamykanej bramy ("bo psiska i kurzyska wylecom"). Teraz w duecie tworzyli specyficzny kanon, tylko zamiast klasycznego "Panie Janie" słychać było wciąż powtarzane "panie doktorze".
- Dobrze już, dobrze. Ja nie doktor... - mamrotałem bez przekonania, słusznie sądząc, że atak rodzinnego gadulstwa może przerwać tylko badanie pacjentki.
- A swoją drogą... - pomyślałem - ...trzeba aż do Szwecji jechać, żeby do matki pogotowie wzywać? Zaraz, zaraz... A czy ta matka aby też w Szwecji nie przebywa?!
Jeszcze tylko w korytarzu minąłem młodsze odnóża i latorośle rodu Gadułów, by wreszcie stanąć przed obliczem seniorki, na szczęście obecnej duchem i ciałem w ojczyźnie.
- No i co tam się złego dzieje? - zagaiłem do babci po wymianie standardowych uprzejmości.
- Ano panie doktorze, źle ze mnom, bój się Boga. We łbie się telepie, nogi nosić nie kcom, w piersiskach takie łubudubudu mam...
- Ano właśnie, panie doktorze. Mama cała się telepie, no i to łubudu...
- Matka od rana taka niegramotna... Ta bój się Boga... - dorzucał mąż, a z korytarza wtórowały jakieś podniesione i podekscytowane głosy.
Przymknąłem drzwi pokoju, odcinając tym samym część rodziny od pogotowianej podniety i uzyskując znaczne ograniczenie generowanych przez nich decybeli. Następnie wyjąłem swój całkowicie analogowy stetoskop w celu osłuchania klatki i zmierzenia ciśnienia. Niestety, w izbie z chorą nadal pozostała córka i mąż, dlatego jedynym dźwiękiem, który przenosiła głowica słuchawek było potrójne "bój się Boga...".
- Proszę chwilkę nic nie mówić. - rzuciłem ogólnie w przestrzeń. Niestety zbyt ogólnie...
- Ano właśnie matka, nie możesz tera gadać, bo pan doktor musi zrobić badanie! - wrzasnął małżonek - Żona głucha już, to i głośno do niej trzeba...
- Mamusiu!! Pan doktor mówi, żebyś była cicho, bo musi cię zbadać, a tak nic nie słyszy!!! Kazik bój się Boga, idź mi z tym komputrem! Potem będziemy se oglądać!
Dopiero teraz dostrzegłem, że w przymkniętych przed chwilą drzwiach pojawiło się kilka zaciekawionych głów i młodzieniec taszczący laptopa.
- Proszę państwa. Proszę zamknąć drzwi i nic nie mówić, bo tak będziemy tu tkwić do jutra. - mój kategoryczny ton sprawił, że zapanowała cisza, a głowy poznikały za framugą. Jedynie młodzian z "komputrem" nie wypełnił polecenia. Ująwszy otwarty laptop, oparł go na wyciągniętych przedramionach, niczym ksiądz niosący relikwie lub biblię na procesji i śmiało wkroczył do pokoju.
- Wnuczek pewnie ma jakieś zaburzenia. Babci teraz chce film puszczać... - pomyślałem i wzruszywszy ramionami, korzystając z chwili ciszy, przystawiłem słuchawkę do klatki piersiowej. Pomiar ciśnienia oraz elektroniczny gadżet w postaci pulsoksymetru potwierdziły moje doznania słuchowe i podejrzenia. Tajemnicze "łubudubu", które opisywała chora i cała jej rodzina, było jakimś rodzajem arytmii sercowej, która u osób starszych jest zjawiskiem dość często spotykanym.
Podczas badania panowała względna cisza, tylko z komputera dochodziły podniesione dźwięki. Nie były na tyle uciążliwe, aby zwrócić moją uwagę, aż do chwili gdy...
- Kaziu pochyl trochę, bo nie widzę babci... - powiedział laptop.
Młodzieniec natychmiast przystąpił do majstrowania klapą, a ja zdębiałem. Na trzymanym przez Kazia monitorze zobaczyłem znajome okienko Skype'a, a w nim jakąś rozmazaną twarz.
- Ale jaja! No tego jeszcze nie grali, jestem w szwedzkiej telewizji! - pomyślałem oszołomiony, a głośno powiedziałem:
- No dobrze proszę państwa... Musimy teraz wykonać badanie EKG, dlatego proszę, aby wszyscy opuścili na chwilę pokój i proszę zabrać laptop.
Rodzinka posłusznie zaczęła wycofywać się w stronę drzwi i tylko komputer zabrzęczał oburzony
- Jak to wyjść?! Ja chcę widzieć, co pan robi!
- Chodź Kaziu...- lekko wystraszona córka z "reala", delikatnie pociągnęła chłopaka za ramię.
- Kazik! Ani kroku w tył!! - wrzeszczały głośniczki - Proszę pana, pan nie wie kim ja jestem! Ja jestem Aniela, córka tej pani i ja mam prawo tu być!!!
Absurdalna sytuacja i płynące z komputera słowa "tu być" sprawiły, że nie potrafiłem powstrzymać wybijającego się zza zębów uśmiechu. Z bezczelnym bananem na gębie starałem się przekonać "panią z telewizji" do moich racji.
- Proszę pani, w tej chwili nic strasznego się nie dzieje. Chcemy zrobić EKG, będziemy musieli pacjentkę rozebrać. Naprawdę nie ma takiej potrzeby, aby wszyscy tu stali, a zwłaszcza młodzi chłopcy.
- Wychodzimy! Anielu, bój się Boga! - realna córka, tym razem zdecydowanie szarpnęła "nosiciela Anieli" za rękaw.
- Ja nigdzie stąd nie wyjdę! - darł się komputer - Kazik! PROSZĘ MNIE W TEJ CHWILI POŁOŻYĆ NA STOLE!!! Do jasnej cholery! Mówię coś!!!
- Ta bój się Boga... Koniec świata... - wyszeptała babcia-pacjentka i pobladła jeszcze bardziej.
Konsternacja, przerywana zniekształconym przez internetowe łącza lamentem, nie trwała długo.
Kierowca ambulansu, dotąd spokojnie rozplątujący kable od EKG, podszedł do młodzieńca dzielnie dźwigającego elektronikę użytkową i pochyliwszy twarz w kierunku laptopa, wycedził:
- Zdaje się, że to urządzenie przenosi nam zakłócenia na defibrylator...
Po czym, z szarmanckim "Pani wybaczy, madame", jednym palcem zamknął klapę komputera.
- A teraz idź młody człowieku - dodał i wrócił do rozplątywania elektrod.
* * *
Mając w dłoni wydruk EKG, zaproponowałem babci Gadułowej przewiezienie do szpitala, tymczasem zza drzwi, nieustająco dobiegały stłumione wrzaski Anieli - emigrantki.
- Co się dzieje?! Nic nie widzę, czarny ekran!!! Zanieście mnie z powrotem do izby!!! No co ja mówię?!!!
* * *
Przeniesienie chorej do karetki przebiegało równie dramatycznie, co wizyta w domu. Za noszami uformowała się rodzinna procesja, na czele której kroczył Kazimierz z multimedialną Anielą na rękach.
Jeszcze tylko kilka kroków do auta, ostatnie jęki i wrzaski "Kazik, wyżej bo nie widzę!" i wreszcie zatrzasnęły się drzwi ambulansu. Na odjezdne, ponad mleczną szybą przedziału medycznego znów zamajaczył laptop.
- Pa mamusiu... - wychlipała rozmazana twarz ze Skype'a - ...zaraz cię odwiedzę w szpitalu!



Bójcie się Boga... Nie ogarniam tej nowoczesności.


-------
Imiona, nazwiska i cała historia oczywiście zmyślone ;)