poniedziałek, 19 lipca 2010

Urlopowo

Nareszcie! :D
Nie ma mnie. Odpływam...
Prostuję sobie psychikę za pomocą forsownego marszu w góry :)
Odezwę się, o ile nałapię trochę internetu do plecaka.

sobota, 17 lipca 2010

Brzydkie kaczątka

Bajka całkowicie apolityczna :)

Z dalekiego, kapitalistycznego Zachodu ktoś przywiózł jajko idei. Przywiózł i zostawił...
Nie bardzo wiedziały "mądre głowy", co począć z obcym jajkiem. 
Narady, konferencje, sympozja...
- Ugotujmy je!
- Zróbmy wydmuszkę!
- Nigdy! Wysiedzimy je!
Kłótnie trwały w najlepsze, aż któregoś dnia skorupka sama pękła...
Z jajka wyskoczyły brzydkie kaczątka.
* * *
Wykluły się w postpeerelowskiej Polsce i nikt nie wiedział skąd są, czyje są i po co przyszły na świat.
Niezdarnie biegały w pokracznych, zielonych wdziankach z napisem "ratownik medyczny" na plecach. Z początku cichutkie, zahukane, plątały się z kąta w kąt.
Oj bolesne były dziobnięcia starych kogutów-sanitariuszy. Syczały gąski-pielęgniarki, gdakały kury-salowe. Raban się zrobił w kurniku, że hej.
- A co to, kto to? A na co to-to?
I tylko łabędzie-lek.med. dostojnie pływały po ogromnym stawie wiedzy medycznej, zdając się nie dostrzegać małych, zielonych brzydali.
Po jakimś czasie menażeria przywykła do kaczątek i hałas ucichł. Zaczęło się inne gdakanie.
- A zanieś to-to. A podnieś to-to. Dźwigaj, ścigaj i broń Boże nie próbuj wypływać na staw do łabędzi!
Słuchały się kaczątka, bo jakże tak starszego drobiu nie posłuchać. W dziób można zarobić i tyle dobrego...
Mijały lata...
W kurniku służby zdrowia zaszły zmiany, zmieniły się też kaczątka. Podrosły, okrzepły. Zielone wdzianka poszły w kąt. Zaczerwieniło się na stacjach pogotowia od koszulek, polarów, kurtek. Poświata biła z odblaskowych emblematów. I zaczął się kaczy-lans.
- Jesteśmy piękni i młodzi - zachwycały się kaczorki podziwiając własne odbicia w lustrze podwórkowej kałuży - ...i mądrzy, że hej... - dodawały w myślach.
Rozpoczęły się pierwsze próby pływania po bajorku medycznej wiedzy. Wodowały kaczorki, ślizgając się ledwie po powierzchni sadzawki, ale głębia pobliskiego stawu wciąż była nieosiągalna... i te łabędzie...
- A na co nam łabędzie? Tak wiele już możemy. Same w świat ruszymy, by świat się o nas wreszcie dowiedział! Chodźmy w prawo!
- W jakie prawo?! Prosto przed siebie!
- Panowie, źle idziemy! W lewo trzeba skręcić!
- Nigdy! Tylko w prawo!
I zaczęło się darcie pierza. Kaczorkowe związki zawodowe, stowarzyszenia, towarzystwa... A jedno lepsze od drugiego.
- A tak mało nam płacą! Kwa, kwa!
- A nikt nas nie szanuje! Kwa.
- A nam się należy!
- Gąski są głupie, z kurami nie gadamy. Kwa. Nikt nas nie lubi!
- W ogóle sami siebie nie lubimy!
I dalej się kopać po kaczych kuperkach.
A niech tylko który spróbował wypłynąć na staw wiedzy medycznej.
- Zdrajca! Kwa, kwa!
- Kolaborant! Kwa!
- Do łabędzi mu się zachciewa!
- Panowie, zatopić go cegłą! Raa-zem!
Dziwiły się gąski, bulwersowały kury...
- Patrz pani. Znowu się kaczki leją.
- A głupie to-to, pani gąskowa. Tylko wrzeszczeć potrafią!
- Niech no tylko łabędź przypłynie. Zaraz o wszystkim powiemy.

* * *
Tłukły się kaczątka zaciekle i tłuką do dziś.
Kiedy na krótką chwilę nastaje spokój i wydarte pióra opadają na ziemię, widzimy wyraźnie, że wciąż jesteśmy w tym samym, mentalnie żałosnym kurniku. Tkwimy po kostki w medycznej sadzawce, tęsknie spoglądając w stronę stawu z łabędziami. A przecież mieliśmy iść w świat...

Zapytajcie ludzi - kim jest ratownik medyczny?
Odpowiedzą, że to pan z gwizdkiem, siedzący nad morzem lub na basenie.
- A ten w karetce, ubrany na czerwono?
- To sanitariusz jest, konwojent, tragarz pacjentów i sprzętu...
I wiecie co..? Ludzie mają rację.
To siedzi gdzieś głęboko w naszych, kaczorkowych głowach. Uczyć się nie chce, pracować się nie chce. A szacunek społeczeństwa i współpracowników mi się należy, bo "jestem ładny, no i medyczny..."
Nie tędy droga do świata szerokiego.
Czas się ogarnąć.
Wyjdźmy z kurnika, z bajorka i sadzawki. Uczmy się od lepszych i mądrzejszych, a przede wszystkim... przestańmy "robić" we własne gniazdo! Panowie Koledzy... Kwa, kwa!

* * *
- Mamo, a kim jest ten pan w czerwonym ubraniu z odblaskami?
- To sanitariusz córeczko.
- A kto to jest sanitariusz?
- Hm... To taki ani nie lekarz, ani nie pielęgniarz... Takie brzydkie kaczątko.

piątek, 16 lipca 2010

E-dukacyja - suplement

Najpierw foto-dowcip (po lewej)
Bo ile razy patrzę na to zdjęcie, zawsze mam nadzieję, że to JEDNAK dowcip... : \

Poniżej znajdziecie prawidłowe odpowiedzi do testu.
Cały test i algorytmy postępowania oparte są na Wytycznych Europejskiej Rady Resuscytacji z roku 2005 (wciąż jeszcze "obowiązujących" - zmiany mają być wprowadzone w grudniu b.r.)
Aby wyskrobać odrobinę wartości edukacyjnych, do każdej odpowiedzi dołączyłem "krótki" komentarz wyjaśniający postępowanie. Starałem się używać jak najmniej medycznej nomenklatury, aby wszystko było w miarę zrozumiałe dla większości czytelników. Zapraszam do ewentualnej dyskusji w komentarzach i jednocześnie, w trudniejszych momentach, liczę na życzliwą pomoc naszych 'guru' of anesthesia ;) oraz wszystkich, którzy zechcą zabrać głos w tej sprawie.
Wszelkie krytyczne uwagi, zastrzeżenia merytoryczne i praktyczne również przyjmuję na klatę ;)

czwartek, 15 lipca 2010

E-dukacyja - prolog

Wiem, wiem... Upały, duchota, parnota, mózg się wszystkim lasuje, a mnie na eksperymenty wzięło.

Impulsem do działania było kilka artykułów znalezionych w lokalnej prasie. Sezon ogórkowy w pełni, poważnych tematów brak, więc redaktory łapią się czego mogą. Rekordy popularności bije poradnictwo z gatunku know-how.

"Sporty ekstremalne w weekend, czyli biwak w Nowej Hucie"
"Rozbijanie namiotu typu igloo bez doktoratu z NASA"
"Pierwsza pomoc - lecz się sam, czyli wakacyjne wpadki i wypadki"
No właśnie...
Przeczytałem serię tekstów, w których autor przedstawia różniste wakacyjne dolegliwości i "naukowe" metody radzenia sobie z nimi.
Z każdym kolejny zdaniem oczy mi się robiły coraz większe i większe...
- Masakra! Kto im to sprawdza, zatwierdza..? Skąd takie herezje? Ludzie to czytają i potem "ładne kwiatki" lądują w szpitalach, pogotowiach oraz innych placówkach zdrowia (nadwątlonego).

I wtedy pojawił się pomysł.
- Może taki redaktor pisać głupoty w gazecie..? Mogę i ja... na blogu :)
* * *
Niniejszym, tytułem eksperymentu, pragnę zainaugurować cykl E-learning'u poświęcony pierwszej pomocy.

E-dukacyja, czyli co każdy o bliźnich ratowaniu wiedzieć winien.

Oczywiście nic na siłę. Jeśli komuś ma baniak eksplodować od myśli natłoku i upałów, to lepiej odpuścić.
Jak się pomysł nie przyjmie - skończymy projekt na jednym poście :)

Na pierwszy ogień, w ramach przegrzewania uzwojenia pod kopułą, proponuję wypełnienie testu :)
Piętnaście prościutkich pytań-scenek dotyczących wyłącznie pierwszej pomocy w stanach nieurazowych (utrata przytomności, nagłe zatrzymanie krążenia).
W każdym pytaniu należy wskazać tylko jedną, właściwą odpowiedź. Aby sprawdzić swój wynik, po udzieleniu odpowiedzi na wszystkie pytania, należy kliknąć przycisk "DODAJ" - tuż pod testem.
Niestety test nie posiada opcji podpowiadania poprawnych odpowiedzi. Jeśli ktoś będzie zainteresowany - wrzucę ściągę w kolejnym poście.
Odważniejszych zapraszam do dzielenia się swoimi wynikami w komentarzach :)


wtorek, 13 lipca 2010

Dwie strony medalu

Ósma rano... chłód jakby zelżał... Znów upał i miraże sprzyjające parafilozoficznym obserwacjom. A z każdym kolejnym stopniem Celsjusza, wizje nabierają fantastycznych kształtów i kolorów :)

* * *
Dualizm świata pochłania nas nawet w najbardziej przyziemnych sprawach naszego życia. Dobro i zło, wilk i zając, Gargamel i smerfy, Bolek i Lolek... początek i koniec. Tak, tak... Świat ma końce... i początki.
Nawet samo dobro i samo zło mają swój początek i koniec. Już starożytni Polanie mawiali w przysłowiu: "Miłe złego początki lecz koniec żałosny" albo "Wszystko, co dobre, dobrze się kończ..." (Yyyy... to akurat chyba głupi przykład jest...) W każdym razie "koniec tego dobrego".
Zostawmy Polan(o), weźmy taki kij... Ma dwa końce?
Ma! I wbrew pozorom istotnym jest fakt, na którym końcu kija się znajdujemy. Szczególnego znaczenia nabiera to wówczas, gdy ktoś nas zaczyna tym kijem okładać. W tej prostej, od zarania dziejów znanej czynności, również przejawia się dualizm świata... i relatywizm. Bo ten który okłada znajduje się na początku kija, a okładany jest oczywiście na jego końcu. Kto jest na początku ten ma dobrze, a kto końcem kijaszka jest smagany ten... wiadomo. Początek i koniec. Odwieczna walka dobra ze złem. A wszystko zależy od kija strony.
Bo świat, jak drąg, oprócz końców ma też strony.
Wszystko, co nas otacza, ma jakieś strony. Dobre i złe, lewe i prawe, stronę wierzchnią i podszewkę...
Gitara, na ten przykład, ma stron sześć, a sam świat ma cztery główne i każdy może sobie wybrać dokąd chce się udać. Niektórzy wybierają jeszcze piątą stronę idąc w tzw. cholerę... i dobrze (z Bogiem).
Panowie, kiedy czują, że już muszą, bez żenady idą "na stronę". Panie raczej od tego stronią, ale jeśli je zdrowo przypili, też szukają ustronnego miejsca.
We współczesnym świecie wszyscy jesteśmy stronniczy, a w najlepszym razie "postronni". Obgadujemy bliźnich na wszystkie str... kierunki, z lubością korzystając ze strony biernej, jednocześnie siebie zawsze chcemy ukazać z jak najlepszej strony. Tym samym stajemy się stroną w ewentualnym konflikcie i narażamy na przebywanie po niewłaściwej stronie kija. A kij, jak już wiemy, ma... początek i koniec. Dualizm i relatywizm w stosunkach międzyludzkich...
Kto w dzisiejszych, ciężkich czasach pozostaje bezstronny, zasługuje na order albo lepiej - medal... Tylko, że medal, nawet ten najbardziej lśniący i honorowy, też ma dwie strony. I tu dochodzimy do sedna sprawy.

-----
- Gość bredzi - pomyślicie.
- Odrobinkę, to z upału i zgryzoty... Niemniej jednak, wylawszy na głowę kubeł zimnej wody, przedstawiam sedno (najtrzeźwiej jak potrafię).
* * *
Żar leje się z nieba. Termometr zewnętrzny na parkingu przed /baczność/Placówką Medyczną/spocznij/ wskazuje 36,2 C. 
Ile stopni jest w przedziale medycznym karetki (bez klimatyzacji!) - nie chcę nawet wiedzieć. Zresztą i tak nie zobaczę, pot zalewa oczy... Wysiadamy z auta.
- Szefie (sapanie), kupi pan nową karetkę?
- Nową karetkę?! Wam to się już całkiem w głowach poprzewracało!
- Szefie (rzężenie), ale taką z klimatyzacją...
- No w sumie z klimatyzacją można by... choć z drugiej strony, ta przecież jest jeszcze całkiem na medal. A w środku macie wiatraczek... Tylko was trzeba kijem do roboty zaganiać!

* * *
Dualizm i relatywizm... Kto nadal nie rozumie moich majaczeń... zapraszam do karetki (bez klimy oczywiście), tu wszystko staje się jasne - jak SŁOŃCE :)
A karetki w naszej placówce medycznej są na medal...
Poniżej przykładowy awers naszego ambulansu (czyli jak to widzi szef). Jeśli ktoś chce ujrzeć rewers (nasz punkt widzenia), proszę klik na foto...


...wody... Dajcie więcej wody...

poniedziałek, 12 lipca 2010

Okiem przemysłowej kamery

Taka przemysłówka z jednym, szklanym okiem to ma dopiero nudne "życie".
Tkwi przez cały czas w stałym mocowaniu i gapi się w punkt jak sroka w gnat. Czasem anonimowa dłoń operatora przesunie obraz pod innym kątem, ewentualnie zrobi zbliżenie i dalej nuda... Czarno-biały, zaśnieżony obraz.
Z rzadka ktoś wlezie w nieruchomy kadr. Jakaś migdaląca się parka, złodziejaszek albo pijaczek z ulgą "odbarczający pęcherz". Wejdą, wyjdą... pozostanie tylko martwy industrial. I tak całymi godzinami, dniami tygodniami.
Ale są takie kamery, które mogą opowiedzieć zupełnie inne historie:

29 cze 2010, 20:04:15
Nieruchoma scena. Ciemniejący w zachodzącym słońcu obraz odsłania zarys drewnianej wiaty z miejscem grillowym, małym paleniskiem i niewielkim stosem śmieci. W niedalekim tle majaczą budynki miasteczka akademickiego. Pusto, cicho...

29 cze 2010, 20:05:25
Obraz ożywa. W kadr wkraczają postacie studentów. Młodzi mężczyźni instalują grill, rozwijają papier odsłaniając wyroby mięsopodobne, obstawiają się baterią aluminiowych puszek z chmielową dobrocią.

29 cze 2010. 21:20:53
Ekspresja ruchów płynie w obiektyw kamery. Zamaszyste gesty, uśmiechnięte twarze, toasty. Grillowy dym radośnie przesłaniający obraz na ułamki sekund. Koniec udanej sesji egzaminacyjnej.

29 cze 2010 21:22:48
Snop światła z żarówki pod wiatą rozjaśnia plan, na którym trwa w najlepsze niema zabawa.
W prawym, dolnym rogu, z półmroku wyłania się przygarbiona postać. Podarta marynarka, krótkie nogawki, zniszczona, foliowa torba w dłoni.
Postać wolną ręką zbiera aluminiowe puszki i butelki. W zgarbieniu krąży wokół światła. W jej kierunku lecą ochłapy studenckiej zabawy. Zmięte aluminium z resztką złocistego płynu, stłuszczone papiery, szkło - wszystko upada na trawę tuż przed wiatą.

29 cze 2010 21:23:05
Postać spiesznym truchtem zbliża się do nowych skarbów łaskawie rzuconych przez świętująca szlachtę. Pochyla się w nabożnym skupieniu sięgając po aluminium... Nagle upada, nieruchomieje zgarbiona w snopie żarówkowego światła...

29 cze 2010 23:00:54
Kontrastowy obraz widzi przemysłowa kamera. Światło pod wiatą i mrok tuż obok, świętujących studentów i nieruchomą postać skuloną "w progu". Ruch i bezruch, radość i smutek, życie i... śmierć?
I jeszcze obojętność dostrzega kamera... Niemal mechaniczny brak zainteresowania ludzkim losem.

29 cze 2010 23:19:10
W świetle pojawia się jeszcze ktoś. Młoda dziewczyna wkracza w kadr od strony ulicy. Ostrożnie podchodzi do leżącego. Odwraca go na plecy, pochyla się nad twarzą, wyciąga telefon zdając się krzyczeć coś w stronę  ludzi spod wiaty...

29 cze 2010 23:55:12
Zbyt dużo dynamicznych scen jak na jeden dzień i jedną przemysłową kamerę. Migające światła karetki i radiowozów, auto zakładu pogrzebowego, gestykulujący studenci, prokurator, rektor... A wszystko jak w żarówkowym kalejdoskopie. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie, godzina po godzinie.

30 cze 2010 00:12:23
Wszystko zgasło, znieruchomiało w zimnym oku kamery.
...Został tylko martwy industrial... i jakiś obojętny niesmak... mechaniczny niemal...
* * *
Kodeks Karny
art. 162
§ 1. Kto człowiekowi znajdującemu się w położeniu grożącym bezpośrednim niebezpieczeństwem utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu nie udziela pomocy, mogąc jej udzielić bez narażenia siebie lub innej osoby na niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
§ 2. Nie popełnia przestępstwa, kto nie udziela pomocy, do której jest konieczne poddanie się zabiegowi lekarskiemu albo w warunkach, w których możliwa jest niezwłoczna pomoc ze strony instytucji lub osoby do tego powołanej.
 
Ustawa o Państwowym Ratownictwie Medycznym
art 4. Kto zauważy osobę lub osoby znajdujące się w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego lub jest świadkiem zdarzenia powodującego taki stan, w miarę posiadanych możliwości i umiejętności ma obowiązek niezwłocznego podjęcia działań zmierzających do skutecznego powiadomienia o tym zdarzeniu podmiotów ustawowo powołanych do niesienia pomocy osobom w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego.

sobota, 10 lipca 2010

Fingersrobik

Wszystkich, którzy mają możliwość i ochotę, zapraszam do wykonania następującego zestawu ćwiczeń gimnastycznych:

1. Palec pierwszy, przeciwstawny (lub po prostu kciuk) zgiąć w stronę wewnętrznej powierzchni dłoni.

2. Palcami tej samej dłoni, drugim, trzecim, czwartym (i piątym, jeśli ktoś da radę) otoczyć kciuk.

3. Ścisnąć mocno.

4. Nie puszczać.

Ćwiczenie najlepiej wykonywać oburącz, jutro (niedziela) w godzinach przedpołudniowych.

Będę wdzięczny :)



piątek, 9 lipca 2010

Całusssssss...

Ponieważ wczorajszy wpis okazał się dość "ciężki gatunkowo", mroczny i nacechowany negatywnymi emocjami, dziś postanowiłem wrzucić coś "lekkiego". 
Ot bzdurka w sam raz na początek weekendu :)

Taka oto notka wpadła mi wczoraj w oko:
Z księgi rekordów Guinnessa: Najdłuższy pocałunek: 30 godzin 59 minut i 27 sekund. Rekord ten ustanowiło dwoje Amerykanów. 19-letnia Louise Almedovar i 22-letni Rich Langley w nowojorskim studio telewizyjnym. Podczas trwania pocałunku młodzi ludzie nic nie jedli, nie wychodzili do toalety, ani nawet nie siedzieli – całowali się na stojąco!

Przeczytałem, pokiwałem z uznaniem głową (zarówno nad determinacją młodych ludzi jak i nad pojemnością pęcherza panny Louise), po czym na powrót zająłem się swoimi sprawami. Jednak myśl o długim pocałunku nie dawała mi spokoju. Jakieś niejasne wspomnienie majaczyło gdzieś pod kopułą... I nagle mnie olśniło!

* * *
Był rok 1998 (Bożesz jak ten czas leci!), sierpień dokładnie. Właśnie ukończyłem obóz szkoleniowy dla instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy. Przed świeżo upieczonym Instruktorem-Asystentem otwierała się szeroka droga pedagogicznej kariery... Ach duma..!
Muszę jednak przyznać, że w ten upalny, sierpniowy dzień, gdy zdałem ostatni egzamin, a na mojej piersi zawisła instruktorska "blacha" - miałem wszystkiego serdecznie dość.
Trzy tygodnie intensywnych zajęć, nocne alarmy i ćwiczenia, poranne zaprawy, popołudniowe biegi, pływanie, wykłady, nauka, egzaminy... Naprawdę dostałem solidnie w tyłek. Ratownictwo przepełniało mnie na wskroś i w końcu zwyczajnie się "przelało". Ot przesyt...
Z tym większą radością udałem się na zasłużony odpoczynek, czyli ZWYKŁY harcerski obóz. Taki bez ratowania, bez sztucznej krwi i pozorantów, bez wykładów... 
Tylko dzieciaki w harcerskich mundurach, kilku młodych opiekunów i ja - komendant obozu. A to wszystko zatopione w ciszy mazurskich lasów. Sielanka... 
...miała być... lecz zaraz po przyjeździe dogoniła mnie brutalna rzeczywistość.
Mazurskie lasy wcale nie były ciche. Tuż obok naszych namiotów kłębiło się obozowisko Niezorgów - czyli młodzieży spoza ZHP (niezorganizowanej). Na domiar złego, akurat te Niezorgi rekrutowały się wyłącznie z młodzieży trudnej, sprawiającej kłopoty wychowawcze. 
Jakiś kamikaze, boski wiatr z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej uznał, że to będzie świetna forma resocjalizacji trzydziestu młodocianych łobuzów. I z tą samobójczą misją wysłał jedną, jedyną Panią Beatkę.
Już drugiego dnia Pani Beatka, wyprowadzona z równowagi, płakała na moim ramieniu i na ramionach moich zastępców, podczas gdy zastępcy moich zastępców gasili niecnie podpalony namiot Pani Beatki.
Harcerz nie zostawi kobiety w potrzebie. Postanowiliśmy jakoś pomóc sympatycznej opiekunce. W każdym razie przyrzekliśmy, że nie pozwolimy jej zamordować we śnie, bo w dzień to się musi sama pilnować...
------
Kombinujecie jaki to ma związek z najdłuższym pocałunkiem..?
Że niby ja i Pani Beatka..?? Fuuuj...
Nic z tych rzeczy... :) Cierpliwości...
------
W ten oto sposób sielankowy wypoczynek przeistoczył się w wychowawczy koszmar. Grzeczni harcerze, banda łobuzów i jedna polana w lesie...
Na domiar złego, rozwój wypadków co rusz zmuszał mnie do wykorzystywania ratowniczych umiejętności.
A to któryś z naszych dostał łomot od Niezorga i trzeba było tamować krwotok z nosa. A to znów jakiś łobuz testował wytrzymałość kości przedramienia na ekstremalne przeciążenie. Naturalnie test kończył się złamaniem obu kości i całodniową wycieczką do szpitala. Nie było dnia spokoju... ale najgorsze były noce.
Jako, że część naszych wartowników pilnowała spokojnego snu (i nadpalonego dobytku) Pani Beatki, mieliśmy ograniczone możliwości czuwania nad własnym "ogródkiem". 
Sprytne Niezorgi szybko odkryły lukę w systemie operacyjnym i natychmiast przystąpiły do infekowania harcerskiego środowiska. Po trzech nocach już trafialiśmy bez pudła. Jak jest larum na prawo... znaczy tłuką naszych chłopaków. Jak piski na lewo... podglądają nasze harcerki. Wrzask pośrodku oznaczał, że wartownik zasnął i znów próbują podpalić Panią Beatkę (albo wartownika).
Po tygodniu wszystko ucichło. Przespaliśmy calutką noc. Bez gonitw, pilnowania, walki w zwarciu...
- Pewnie się znudzili...
- A może zmęczeni są? Toż tydzień nie śpią... - snuliśmy setki domysłów na temat nagłego zawieszenia broni.
Tak, czy inaczej, wszyscy byli niesłychanie zadowoleni ze spokoju jaki zapanował na leśnej polance.
Tylko Pani Beatka ciągle węszyła podstęp.
- Ja wam mówię, oni coś szykują... - szeptała trwożnie rozglądając się na boki. Biedaczka miała całkiem zszargane nerwy.
Tymczasem mijała kolejna spokojna noc i jeszcze jedna... Cudnie.
Aż pewnego wieczoru postanowiliśmy zrobić naszym harcerzom niespodziankę. 
- Zabierzemy ich na wschód słońca nad jeziorem. Takie ukojenie po długim tygodniu trwania w napięciu. 
Całe przedsięwzięcie oczywiście zachowaliśmy w tajemnicy, żeby nie psuć nocnej niespodzianki. 
Godzinę przed świtem rozpoczęliśmy delikatne budzenie naszych podopiecznych. Wszystko po cichutku, aby przypadkiem nie zbudzić bestii w namiotach Niezorgów.
Nasi chłopcy mieli czujny sen (nic dziwnego, po tylu najazdach Hunów) i wstali szybciutko. Szedłem do namiotów harcerek. Stanąłem przy wejściu do pierwszego i zapaliłem latarkę.
- Dziewczyny wstańcie... Idziemy oglądać wschód słońca...
Nic. Cisza. Żadna ani drgnie.
- Dziewczyny wstajemy... - zacząłem delikatnie tarmosić opatuloną w śpiwór postać.
- Co ona taka gruba? - pomyślałem lekko zdziwiony rozmiarem "mumii". Przyświeciłem latarką i w osłupieniu zobaczyłem wyłaniającą się spod śpiwora twarz Niezorga. Obok niego majaczyło lico mojej podopiecznej.
- CO JEST do ciężkiej cholery?! - zmroziło mnie z wściekłości.
Niezorg łypał wąskimi oczkami, a harcereczka udawała martwą.
- Śpimy sobie... - wymamrotał bandyta.
- Oż ty w grządkę kopany Casanovo! WYŁAŹ!!! - wrzasnąłem oburzony do granic możliwości.
I nagle ze wszystkich śpiworów zaczęły wylęgać się Niezorgi. Jak obcy w... Obcym. 
Wstawali i łypali na mnie oślepionymi oczkami.
- COOO..? To was tu tyle nalazło..?! - wyjąkałem, a w myślach dopowiadałem - Chyba mnie jasny szlag trafi! Niech, któraś wróci do domu z brzuchem... to ja wrócę bez j...
Nie zdążyłem dokończyć myśli, bo oto następna, jeszcze straszniejsza uderzyła mnie w sklepienie.
- PILNUJ ICH! - warknąłem do zastępcy mojego zastępcy i pognałem do kolejnego namiotu.
W połowie drogi snop światła z latarki wyławiał pryskających w mrok Niezorgów. Jeden namiot, drugi, trzeci... byli wszędzie! Uciekali jak szczurki z tonących łajb.
Cały ten nocny spokój i zawieszenie broni nagle stały się zupełnie jasne.
- Naszło ich na amory! - myślałem wściekły
- ZATŁUKĘ JAK PLUSKWY!!! - darłem się biegając w mroku.
- Jezus Maria, pali się?! - rozczochrana głowa Pani Beatki wypłynęła na polankę.
- Gorzej! - wrzasnąłem i wpadłem do kolejnej jaskini rozpusty.
Pierwsze łóżko polowe...
- Aha, udaje że śpi... sama! Absztyfikant już zwiał! Tylko smród po nim został! - huknąłem do ucha bladej harcereczce.
Drugie łóżko - to samo.
Trzecie...
- Oż ty w życiu..! Ten jeszcze na niej leży?!? No nie! Zabiję gada!!! - zagotowało mi się pod czachą.
- Złaź! - starałem się uspokoić, żeby przypadkiem nie pizdnąć Niezorga w ryjek.
- Mmmmmhhh..! - zamruczał "ciemiężyciel" i ani drgnął.
- Uummmhh..! - zamruczała pod nim "branka".
No tego było już za wiele. Zacząłem tarmosić łobuza próbując go ściągnąć z dziewczyny.
Do namiotu wpadła rozczochrana Pani Beatka, moi zastępcy i zastępcy moich zastępców.
- Złaź, bo cię utłukę!!! I przestań ją całować!!!
- Aauuuch!! - zajęczał Niezorg.
- Aaaałłaahh - "krzyknęła" moja podopieczna.
Pani Beatka pochyliła się w pobliże splecionych głów pary bezwstydników.
- Chwileczkę... - przerwała moje tarmoszenie - ...oni coś mówią...
- Mówią?! Co mówią?! - złość mnie jeszcze tłukła w dołku. Pochyliłem się niżej.
- Mammh apałath... - wyjęczała dziewczyna
- JAKI APARAT? - znów się uniosłem - Może wam jeszcze zdjęcie zrobić?!!
- Mmm... Nah zebah... 
- Aparat na zębach? Dziecko co ty bredzisz? - spytała zadziwiona Pani Beatka.
- Faktycznie, ona nosi aparat na zębach. - powiedziałem równie zdziwiony.
- Mmmh... - wystękał Niezorg - Ja teh mamh...
Koniec świata!

Cztery godziny wieźliśmy "zrośniętą parę" do szpitala. Jakimś cudem sczepili  się aparatami ortodontycznymi i za chińskiego boga nie dało się ich rozłączyć.
Jechali tak całą drogę. Romeo i Julia w "namiętnym buziaku".  O siódmej rano "weszli" do szpitalnej poczekalni. Cały personel pękał ze śmiechu, a mnie mało diabli nie wzięli ze wstydu i złości.
O dziewiątej dokonano "zabiegu rozdzielenia kochanków". Jak to zrobili? Nie wiem... Nie chciałem wtedy na to patrzeć.
W sumie wyszło jakieś sześć i pół godziny bicia rekordu. Wynik jest nieoficjalny, bo nie wiadomo ile godzin wcześniej "wystartowali". Nie chcieli się przyznać. W ogóle nic nie chcieli gadać. Żuchwy ich bolały od tego gruchania... Gołąbeczki jedne...
* * *
Tak sobie myślę. Sześć i pół godziny, to nie to samo co trzydzieści jeden, ale i tak wynik ładny. Tamci bili rekord w studiu TV, a nasi w plenerze, w aucie i w szpitalu. 
Może do jakiejś podkategorii w Księdze ich zmieszczą? A może chociaż zaszczytną wzmiankę napiszą? Kolejny polski akcent w Księdze Rekordów Guinnessa :D


Miłego weekendu.
Całuję,
Cre(w)master ;)

czwartek, 8 lipca 2010

Kruk

Tytułem wstępu:
Czy zdarzyło się Wam kiedyś wymusić pierwszeństwo przechodząc przez jezdnię? Mi wiele razy (uuu wstyd).
Czy wkraczając na "pasy" zmusiliście nadjeżdżający pojazd do hamowania? Ja owszem (auć... zażenowanie).
I jeszcze to kretyńskie powiedzonko: "Przecież ma hamulce!"
Ileż razy artykułowałem powyższy tekst, bezczelnie włażąc komuś wprost przed maskę... (moja zawsze wielka wina)

Kiedy jakiś czas później zdobyłem upragnione prawo jazdy, mój punkt widzenia zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Ile razy zdarzyło się Wam, Drodzy Zmotoryzowani, gwałtownie hamować przed pieszym, nagle wkraczającym na przejście?
Dziesiątki, setki razy?
Cokolwiek bym nie napisał i tak wiem, że będą "nam" włazić pod koła. Będą się pchać na pasy, zmuszać do hamowania z piskiem, przebiegać, przemykać, wkraczać... Już mnie to nie dziwi.
Widać taka jest naturalna kolej rzeczy, porządek świata, Yin i Yang, albo raczej... prawo dżungli.
Staram się być przygotowanym, bacznie obserwuję, zwalniam... Tylko jednej rzeczy nie mogę pojąć.
Oto włazi "delikwent" na przejście (dobrze wie, że zmusza pojazd do hamowania), idzie wprost pod koła, jak baran baron na spacerku i NIE PATRZY na nadjeżdżający pojazd!!! Ki czort?
Nieśmiertelny? Desperat? Debil? A może resztki wstydu nie pozwalają mu spojrzeć w oczy kierowcy?
Lezie przed siebie, patrzy przed siebie... Mamroli przy tym coś pod nosem i mógłbym przysiąc, że jest to słynne: "Przecież ma oczy, niech patrzy! Ma hamulce! Niech hamuje!"
A co jeśli NIE MA?!? Co jeśli kierowca w tej sekundzie patrzy w innym kierunku?
* * *
...'ON' nie patrzył... Jechał...
Wzrok uciekł mu na moment w pogoni za jakimś nieistotnym detalem świata. Myśli odpłynęły gdzieś daleko poza bryłę samochodu. Noga nie wisiała nad hamulcem...
...'ONA' nie patrzyła, nie myślała... Szła...
Żaden biały anioł nie zstąpił z błękitnego nieba, by uchronić od zguby, złapać za rękę, naprowadzić wzrok.
W przeraźliwym huku gniecionej blachy oboje zrozumieli, że popełnili błąd. A potem zapadła cisza...

*** KRUK ***
- Panowie..! Wy tu... A tam..! - ręka zdyszanego człowieka wskazywała w kierunku pasa zieleni skrywającego drogę - ...kobietę auto zabiło!
Natychmiast zrozumiałem, że cała ta impreza, którą zabezpieczamy, jest w tej chwili mało ważna. Złapałem dużą torbę medyczną i pognałem w zieloność. Słyszałem za mną kroki kolegów, słyszałem jakieś krzyki... W końcu wpadłem na szarą taflę asfaltu.
'ON' stał przy rozbitym aucie. Pocierał rozbieganymi dłońmi spodnie, panicznie gładził pogiętą karoserię. Z czoła spływała strużka krwi.
Klęknąłem obok rozbitej maski.
'ONA' leżała pod autem... na brzuchu, twarzą do ziemi... Nie... Twarzy nie było... Niknęła jakby wtulona w przednie koło. Tył głowy przesłaniała zadarta w górę kurtka. Były tylko plecy. Nagie, obdarte z naskórka, zakrwawione. I nogi... wykręcone w jakiś koszmarnie nienaturalny sposób.
- To koniec... - pomyślałem patrząc na tę przykrą scenę.
Dobiegli koledzy. Stanęli w milczeniu.
Gdzieś obok, niespodziewanie pojawiło się 'ONO'... Sekundę przed tragedią wyrwało się z uścisku matczynej ręki, ratując w ten sposób własne życie. Teraz zawodziło żałosnym płaczem.
I właśnie w tym płaczu dziecięcym usłyszałem najpierw westchnięcie, a potem cichy charkot płynący spod koła.
- O kurwa! 'ONA' żyje?! - poczułem jak włosy mi się jeżą na głowie.
- Algorytmy, algorytmy... włącz algorytmy i nie panikuj! - krzyczałem na siebie w myślach próbując wczołgać się głębiej pod auto - Wezwij pomoc, zabezpiecz miejsce wypadku, stabilizuj kręgosłup szyjny, zabezpiecz drożność i oddech...
Na asfalt sfrunął Kruk. Czarny, postawny, z białą koloratką pod szyją. Nie widziały go moje oczy, nie rejestrowały zmysły zajęte czymś zupełnie innym.
- Gdzie 'ONA' ma twarz..? Jak się tam dostać..?! Kurtka... tylko tak!
- Chłopaki tniemy te cholerne ciuchy, szybko!
To dziwne, ale doskonale zapamiętałem kolor i fakturę materiału. Brązowy, mięciutki sztruks. Gładko ulegał ostrzu nożyczek. Jedyna miękka rzecz w tej poszarpanej scenerii. 
Rozcięta na dwie połowy kurtka odsłoniła fragment 'JEJ' twarzy. Z ust płynęła ciemna krew i chrapliwy, urywany oddech.
- Co teraz..? Kołnierz? JAK? Czy najpierw wyciągamy? Odessać..? Algorytmy... myśl! 
Pieprzyć algorytmy!!! Jakie znasz algorytmy pod kołem..?!
Ktoś złapał mnie za ramię, lekko pociągnął spod auta. I wtedy zobaczyłem Kruka...
- Ja muszę... - powiedział cicho - ...rozgrzeszenie dam...
- Słucham? - zamrugałem nic nierozumiejącymi oczami.
- Muszę rozgrzeszyć... 
Otworzyłem usta
- Proszę teraz nie... - rozpostarły się czarne skrzydła ramion -...przeszkadzać...
Już szeptał swoje formuły.
- Walczyć o ciało, czy oddać mu 'JEJ' duszę..? - klęczałem jak sparaliżowany, na wpół zgięty pod autem. Kompletnie przytłoczony. Kruk zasłaniał całe dojście.

Czy przybył zamiast białego anioła..? Czy 'JĄ' rozgrzeszy, wytłumaczy, usprawiedliwi..?
Może chociaż sprawi, że stanie przed swoim bogiem odarta z tej smutnej, rozpaczliwej bezmyślności...

* * *
Do dziś nie mam algorytmu z Krukiem w tle. Zostaje improwizacja... i hamulec na przejściu dla pieszych.

środa, 7 lipca 2010

Przestępczość zorganizowana

Spośród wielu wspomnień lat "szczenięcych", chciałbym dzisiaj wyłowić taki oto obrazek:
Miałem wówczas wszystkiego raptem lat dwanaście. Stałem w długaśnej, skłębionej kolejce, a w mojej głowinie kołatała dumna myśl, że oto "skończonym dzieciuchem" już nie jestem. Z drugiej strony kiełkowało niejasne przeświadczenie, iż do "skończonej dorosłości" też mi jeszcze trochę brakuje. I tak, bijąc się z myślami, maskowałem drżenie rąk oraz niepewne spojrzenia rozsiewane wokół.
Skąd te objawy stresu u ledwie, ledwie nastolatka?
Otóż ten nastolatek (ledwie, ledwie), lada moment dokona czynu przestępczego... pójdzie na film DOZWOLONY OD LAT 15!!!
I nie będzie to zwykły wybryk nieletniego, a "prawdziwa" przestępczość zorganizowana.

- Poproszę jeden ulgowy - rzuciłem maksymalnie zniżonym głosem w ziejący otwór kasowego okienka.
Kasjerka zgrabnym ruchem oddzieliła papierową wstążkę biletu od reszty bloczka. Szczęście było tak blisko.
- Legitymację proszę! - jej podejrzliwy głos zabrzmiał jak wyrok skazujący. Świdrującym spojrzeniem wierciła dziury w moim zburaczonym licu... i nagle...
ŁUBUDUBUDU!!!
- Otwieraj! Ciotka-klotka, otwieraj! - to grupa dywersji i małego sabotażu rozpoczęła akcję dezorientacji, polegającą na waleniu w drzwi kasy.
- A co się tam do cholery dzieje?!! - wrzasnęła kasjerka i... puściła bilet.
Na to tylko czekałem. Drżącymi rękoma capnąłem upragniony skrawek papieru, rzuciłem na talerzyk pieniążki z orzełkiem bez korony (bo to dawno było) i tyle mnie pani kasjerka widziała. Grupa dywersyjna również wykonała manewr odwrotu na z góry upatrzone pozycje.
Pierwszy etap mieliśmy za sobą.
Drugi polegał na analogicznym powtórzeniu akcji, tym razem z panią bileterką.
Wmieszany w tłum piętnastoletnich "dorosłych" zbliżałem się powoli do bramki. Trzy kroki dzieliły mnie od upragnionej sali kinowej. Tłum falował i przesuwał się w gardziel ciemnych drzwi. Jeszcze dwa kroki.
Podałem papierek pani bileterce spuszczając głowę i garbiąc się ze strachu. Charakterystyczny trzask przedzieranego biletu. Jeszcze krok... Za kotarą rozległy się dźwięki Kroniki Filmowej. Pół kroku...
- Chwileczkę kawalerze! Dokąd tak szybko?!! Pokaż no legitymację szkolną!
- May-Day, May-Day..! - rozpaczliwie rozglądałem się za grupą dywersyjną, która dokładnie teraz miała rozpocząć akcję. Niestety chłopcy z małego sabotażu właśnie w tej chwili byli wyprowadzani z kina "za ucho" przez pana woźnego.
- No i co z tą legitymacją!? - groźne warknięcie bileterki przekreśliło wszelkie nadzieje.
- Nie mam... - nastąpiła pełna kapitulacja.
- A ile masz lat kawalerze?
- Dwanaście... - mruknąłem spuszczając jeszcze niżej głowę - ...i pół...
- To zapraszam za dwa lata... - trzask dartego biletu wybrzmiał odgłosem klęski - ...i pół! - dokończyła bileterka, po czym wsypała biletowe confetti do popielniczki.
A ja... oblany purpurą wstydu, powlokłem się uliczką za kinem i drżącymi rękoma wybijałem sobie z głowy przestępczość zorganizowaną. W tym samym czasie grupa dywersyjna prasowała potargane przez woźnego uszy.

* * *
Kilkanaście lat później stałem przed zupełnie innymi drzwiami, chowając w głębokich kieszeniach lekko drżące z niepewności dłonie.
- Wchodźcie, wchodźcie! Nie stójcie tak w drzwiach, bo nie wolno... - ponaglał głos z okienka w ścianie.
Mijając tablicę z napisem "Oddział psychosomatyczny" stanęliśmy w szpitalnym korytarzu. Całą grupą studentów.
Pierwsze praktyki u "niespokojnych". Co też nas tu czeka? Tyle legend i opowieści o tym miejscu krąży... (więcej o "niespokojnych" tutaj)
Dłonie drżą, a trzask elektrycznego zamka w drzwiach przeszywa plecy chłodnym dreszczem. Jak tu będzie..?

Najpierw obchód z lekarzami.
Parter:
Spokój... Tylko jeden pacjent uparcie twierdzi, że mu się z zębów leje szpik kostny. Reszta chorych nie zgłasza żadnych zastrzeżeń.
Pierwsze piętro: 
Nikt nie krzyczy, nikt nie rzuca ciężkimi przedmiotami. Lekkimi zresztą też nie. Emocje nam opadają, tylko w mojej głowie telepie się myśl niespokojna:
- Czyżby świat zwariował? W jednej sali pani geografka z mojej podstawówki, w drugiej kolega z poprzedniej pracy, w trzeciej znajoma znajomej... A wszyscy tacy nieobecni, senni i "zaczarowani". Smutne...
Drugie piętro:
Pacjenci snują się pomiędzy pokojami. Wieje nudą.
- Pani doktor... Może byśmy mogli już sobie pójść? Widzieliśmy wszystko, w dzienniczkach praktyk opiszemy, nauczymy się z sylabusów... Pozwoli pani wcześniej skończyć..?
Pozwoliła.
- Zmykajcie. Tylko na egzamin mi się przygotować porządnie!
- Tak jest, pani doktor! - szurnęły grzecznie nogi - Do widzenia.
Szczęknął elektryczny zamek w drzwiach na parterze. Liczna grupa studentów powoli opuszczała smutne mury dzieląc się wrażeniami z ostatnich godzin.

- Chwileczkę, a wy dokąd!?! - głos z okienka w ścianie zmroził nas w pół kroku
- My? Skończyliśmy praktyki. Pani doktor nas puściła do domu...
Pielęgniarz groźnie wychylił się zza szyby.
- Nie was się pytam. Tych pomiędzy... Dokąd ta wycieczka?!
- Donikąd... już wracamy... - padło zrezygnowane hasło i zgrabny rządek, trzymających się za rączki pacjentów wykonał w tył zwrot. Wracali na oddział jak słoniki w cyrku. Trąba - ogonek - trąba - ogonek...
A mi przed oczami błysnęły "szczenięce lata", kino, którego już nie ma i przestępczość zorganizowana :)
Świat zwariował...

wtorek, 6 lipca 2010

Wielki comeback

Osiem lat kazałem "IM" na siebie czekać. W końcu wróciłem... Jak syn marnotrawny, jak poseł, jak tata z mickiewiczowskiej ballady.
A "ONE" stały niewzruszone, jakby "ICH" zupełnie nie obchodził mój wielki comeback.
Bieszczadzkie połoniny...

Jakoś przełknąłem gorycz chłodnego  powitania i z ciekawością patrzałem jak "nowe idzie". A "nowe" przyszło na całego.
Nowe, obce twarze w schroniskach - nie ma już komu powiedzieć "Witaj znów" na szlaku.
Nowa (nie)świadomość turystów - w Chatce Puchatka wisi kartka z napisem: "Proszę nie pytać o lodówkę!".
Nowa jakość bieszczadzkich smaków i specjałów - placek po bieszczadzku serwują przyjezdnym z torebki Knorra, czy innej świni(!), a słynny naleśnik spod Małej Rawki, to już tylko nędzna imitacja dawnej kulinarnej legendy.
I wreszcie nowa, wszechobecna, iście europejska cena... ech...

Tylko "ONE" pozostały jak dawniej... Bieszczadzkie połoniny.
Stoją jakby trochę nieobecne i z góry patrzą na "nowe" w dolinach.
I wiecie co?
W zupełności mi to wystarcza.
Niech sobie będą takie wyniosłe i niewzruszone. Niech kuszą swoim pięknem rano i straszą burzą popołudniu. Niech przyciągają jak magnes i prowokują do "ostatniego" wysiłku przed szczytem. Takie je pamiętam od zawsze, do takich właśnie wracam...
                                                             ...i nigdy się nie zawiodłem!


Co jeszcze nowego po wyjeździe? Zupełnie dotąd nieznany, zespół ZBCC.*
Oj starość, panie Crew... Zakwasiory mam takie, że na pięćdziesiąt litrów barszczu starczy. Tuzin chlebów można wyprodukować i jeszcze z tonę ogórków ukisić.
Może będą lepsze od tych bieszczadzkich "przysmaków"? ;)


--------------------
* Zajebisty Ból Całego Ciała.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Water Grunwald czyli kajak polo.

Z racji nadchodzących urlopów - opowieść wakacyjna. Baaardzo długa, nawet jak na moje możliwości :)
Tylko dla wytrwałych.

Kto, choć raz, zaznał "rozkoszy" spędzania wakacji na obozie harcerskim, prawdopodobnie będzie dobrze znał klimat tej opowieści.
Uroki życia "poza domem" i z dala od opiekuńczych ramion rodziców można opisywać wieloma barwnymi zdaniami.
Pierwsza noc pod namiotem, albo wręcz, pod gołym niebem. Pierwsza burza na polanie. Struganie ziemniaków dla dwustu głodnych gąb. Pierwsza nocna warta i pierwsza obozowa miłość...
Nie w tym jednak rzecz, bym tu poruszał wszystkie tematy obozowych przeżyć. Kto był, ten wie, kto nie był, niech jedzie ;) (albo żałuje). Dziś chciałbym wspomnieć o jednym z wielu elementów wakacyjnego kolorytu - o TUBYLCACH.

Tubylec - Osobnik lokalny, zazwyczaj płci męskiej, w wieku młodzieńczym. Żyje wyłącznie stadnie. Okres największej aktywności osiąga w czasie wakacji. Swoją obecność zaznacza zawsze na terenie najbliższego obozu, kolonii lub innego skupiska przyjezdnej młodzieży. 
Zwyczaje tubylców różnią się w poszczególnych regionach kraju i osiągają sporą rozpiętość zachowań. Od zwykłego gapienia się i pogwizdywania na nasze (!) harcerki, aż po nocne kradzieże, czy bijatyki.

Chyba każdy obozowy weteran może podać przykłady tubylczych zachowań i sposoby rozwiązywania takich problemów. W swoim harcerskim życiu przerabiałem wiele wariantów. Od łagodnych perswazji i negocjacji, aż po rozwiązania siłowe. Różnie na tym wychodziliśmy. Czasem z tarczą, czasem na tarczy. Goniąc intruzów lub lecząc siniaki pod oczami.
Jeden z moich instruktorów "sprzedał" mi kiedyś patent na tubylców, mówiąc:
- Crew, jeśli ich jest więcej i chcą was sprać, jeśli nie wiesz już co robić... Zaproponuj im MECZ.

I faktycznie. Mecz w "cokolwiek" rozwiązywał niejeden konflikt "zbrojny".
Agresja, niekontrolowane emocje i młodzieńcza energia, ukierunkowane na zmagania sportowe, przekształcały się w całkiem niezłe i w miarę bezkrwawe widowiska. A rozgrywki: Obozowi vs Tubylcy, uchroniły niejednego z nas od stłuczenia na kwaśne jabłko, ograbienia i wstydu.
Graliśmy zatem z tubylcami w co się tylko dało. W piłkę nożną, w siatkówkę, w kosza a nawet w boule, ale nigdy, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, nie przypuszczałem, że "zagram" kiedyś w diabelski wynalazek - KAJAK POLO... i to jako tubylec.
Los to jednak przewrotna bestia jest i to dosłownie przewrotna, ale po kolei:
* * *
Prawie dwumiesięczny pobyt w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym na mazurach, uprawniał nas, instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy, do używania zaszczytnego miana "tubylcy". Prawdziwych, rasowych tubylców nie było. Ośrodek położony na leśnym cyplu, mocno wcinającym się w spore jezioro, stanowił doskonałą linię obronną przed lokalną młodzieżą. Po prostu nikomu nie chciało się pływać, albo drałować kilkanaście kilometrów wzdłuż linii brzegowej, by sprać "paru" harcerzy. Mieliśmy więc spokój.
Dni i tygodnie mijały szybko. Zmieniały się turnusy i ludzie wokół nas. Odjechali świeżo upieczeni ratownicy, a na ich miejsce już pakowali się nurkowie, Kończył się kondycyjny obóz sportowy, a ich "jeszcze ciepłe" wyrka zajmowali następni młodzi ludzie. Aż któregoś ranka na ośrodku pojawili się zawodnicy kajak polo.
Pełniąc tubylcze obowiązki, urządzaliśmy podśmiechujki z ludzików, które całymi dniami pływały w śmiesznych kajaczkach, próbując wrzucać piłkę do dwóch koszy zacumowanych na małych platformach.
Funkcja szyderstwa włączała nam się z każdym treningiem młodych zawodników.
- Jak można non-stop machać tymi wiosełkami, zabierając sobie wzajem piłkę? Kogo to rajcuje?
- Hej dziewczynko! Uważaj, nie wypadnij z tej łupinki, bo zmoczysz sobie pupkę! Ha ha ha...
Na efekty takiego zachowania nie trzeba było długo czekać. Jedno, drugie spięcie między naszymi a "łobcemi" i w końcu stało się. Tylko MECZ mógł rozwiązać konflikty.
-... ale żadna tam siatkówka, czy piłka nożna. Skoro to takie śmieszne i prostackie, zagracie z nami mecz w kajak polo!
- Phi... Co to dla nas. - Dodawaliśmy sobie otuchy - I po co nam jakiś bezsensowny dzień treningu? Grajmy od razu. Skopiemy im tyłki, schowane w tych śmiesznych kajaczkach. Dwa miesiące nad jeziorem, toż kajaki dla nas nie stanowią żadnej tajemnicy! Pływaliśmy, nurkowaliśmy, to i z piłką sobie poradzimy!
Następnego dnia wystosowaliśmy butną petycję o pominięcie sesji treningowej i natychmiastowe przystąpienie do meczu. Chcieliśmy też tym tchórzom przynieść dwa nagie miecze, ale rekwizytornię nam zamknęli. Pewnie dlatego nasza petycja nie została przyjęta.
- Albo przychodzicie na trening, albo oddajecie mecz walkowerem. - Zawyrokował trener od kajaczków.
Wobec takiej argumentacji, grzecznie poddaliśmy się zasadom i rankiem całą ekipą rozpoczęliśmy trening od... przymierzania kajaczków. Zwłaszcza dla mnie nie było to prostą sprawą, gdyż wzrostem górowałem nad wszystkimi zawodnikami. W końcu upchnięto mnie w największy kajak trenera, ale i tak czułem się niczym Japonka w kimonie z młodszej siostry.
Na brzegu rozsiadła się cała ekipa juniorów. Jeszcze tylko wbili nam na głowy kaski z drucianymi osłonami twarzy, zapięli szczelne fartuchy wokół talii, wcisnęli wiosła w dłonie i...
- Zaczynamy! - zakrzyknął trener - wypchnijcie ich najpierw na płytką wodę!
Ludzie! W życiu nie siedziałem na czymś bardziej wywrotnym.Tradycyjny jednoosobowy kajak z laminatu, przy tym diabelstwie, to super stabilny krążownik.
Kiedy tylko ręce pomocników puściły moją jednostkę pływającą, wykonałem fantazyjne machnięcie wiosłem w powietrzu i przywaliłem tułowiem o piaszczyste dno. Z brzegu gruchnął gromki śmiech.
- Tacy jesteście?! - pomyślałem zaciekle. Wbiłem wiosło w piach i wspierając się na nim, niczym na kiju pasterskim, próbowałem podnieść się do pionu razem z kajakiem. Szło mi już całkiem nieźle, niestety bujnęło mnie w drugą stronę. Kolejne rozpaczliwe machnięcie i leżałem, tym razem na drugim boku.
Moi koledzy przeżywali te same katusze. Powoli jasnym się stawało, że miną długie godziny zanim dostaniemy piłkę do ręki.
Po kilkudziesięciu minutach walki z żywiołem, niepewnie utrzymywaliśmy równowagę w kajakach.
- Teraz wypływamy głębiej! - zarządził trener.
Ponieważ na nowej głębokości wiosła nie sięgały już dna, natychmiast wszyscy wykręciliśmy zgrabne salta i licznie zgromadzeni na brzegu widzowie mogli oglądać lśniące w słońcu spody naszych kajaków. Na szczęście stojący w wodzie pomocnicy szybko poodwracali nas w pion.
- Musicie się nauczyć wstawać po wywrotce! Robi się to tak... - Coach wyjaśnił nam teoretycznie na czym sztuczka polega (do dziś nie wiem na czym).
- Teraz dobieracie się parami i ćwiczycie. Jeden z was wywraca się do góry dnem i próbuje wstać. Drugi go asekuruje. Jeśli nie dacie rady się podnieść, wystawiacie ręce ponad taflę wody. Na ten sygnał kolega asekurujący podpływa kajakiem i podaje wam do ręki wiosło, wyciągając was spod wody do pionu. Jasne? ĆWICZYMY!
Popatrzyłem z nadzieją na mojego partnera do ćwiczenia.
- Jesteś gotowy? To ja nurkuję.
Nabrałem głęboki haust powietrza i bujnąłem się w kajaku. Natychmiast obróciło mnie do góry dnem. Wisząc głową w dół, próbowałem robić energiczne wygibasy, aby zmienić tę pozycję i wynurzyć się choć na sekundę.  Jedna próba, dwie, trzy... - Dobra, poddaję się - pomyślałem, czując, że zaczyna mi brakować tlenu. Wystawiłem ręce ponad taflę wody i z niecierpliwością czekałem na zbawcze wiosło w mojej dłoni.
Czekałem i czekałem, aż moja przepona zaczęła wykonywać mimowolne ruchy, chcąc mnie zmusić do nabrania powietrza.
- Gdzie jesteś z tym wiosłem, dziadygo?! - myślałem panicznie i zacząłem rozglądać się pod wodą.
W niewielkiej odległości zobaczyłem rozmazany kształt kolegi, na którego pomoc liczyłem. Chyba za szybko chciał podpłynąć i... aktualnie również przebywał pod wodą, z głową skierowaną ku dołowi. Popatrzył na mnie, po czym puszczając "radośnie" bąbelki powietrza, rozpoczął dziki taniec.
- Natychmiast opuścić pokład! - Niedotleniony kapitan Mózg wydał rozkaz ewakuacji.
- Aj aj, kapitanie! Tylko jak się odpina ten cholerny fartuch?!?
- Pieprzyć fartuch! Ratuj kapitana!!!
- Rozkaz! - pomyślałem i z całych sił starałem się wyszarpać z ciasnego kajaka.
Dosłownie w ostatniej chwili materia fartucha zmniejszyła opór. Wyślizgując się z wnętrza mojego więzienia, czułem jak ostry fragment laminatu tnie skórę na nodze od biodra, aż po kolano.
Krwawiąc, wyszedłem na brzeg, odziany w zgrabną spódniczkę z fartucha, który odpiął się od kajaka, ale nadal pozostawał szczelnie zapięty wokół mojej talii.
Młodzieżowi zawodnicy ryczeli ze śmiechu, turlając się po trawie.
- Masz dość? - zapytał trener.
- Nigdy! - odpowiedziałem ambitnie - Skoczę tylko po jakiś bandaż i zaraz wracam!

Po całym dniu intensywnych zajęć potrafiliśmy jako tako utrzymać równowagę i machać wiosłami, ale o grze nadal nie było co marzyć. Trener puścił na wodę szóstkę swoich młodych zawodników w kajakach.
- Panowie. Ostatnie ćwiczenie na dziś. Ustawiacie się na dwóch końcach boiska. Wy na jednym, juniorzy na drugim. Na mój gwizdek staracie się dopłynąć do przeciwległego krańca. Nie pozwólcie się wywrócić, za to sami spróbujcie wywrócić przeciwników płynących w waszą stronę. Wszystkie chwyty dozwolone.
- Dobra chłopaki. Narada. - Chwiejnie zbiliśmy się w kajakową kupkę - Skoro dzisiaj z nimi nie zagramy, to chociaż w tym musimy ich pokonać!
- Racja! Nie damy się potopić małym dzieciuchom!
- Panowie, nie możemy pozwolić się podejść. Jak będą już blisko, pierzemy ich wiosłami. Powywracają się, bo przecież mamy więcej siły.
- Tak jest! Tylko musimy się dobrze rozpędzić!
Plan był gotowy.
Ustawiliśmy się obok siebie niczym rycerze przed bitwą. Gawiedź na brzegu powstawała z miejsc, a młody Janek Matejko rozłożył sztalugi, by uwiecznić tę batalistyczną scenę
Szczęknęły opuszczane przyłbice kasków.
- Bogurodzica dzieeeewicaaaa... - popłynęło z naszych ust.
Zabrzmiał gwizdek.
- Naprzód bracia! Naprzód..!
Widziałem jak przeciwnicy ławą ruszyli w naszą stronę.
- Mocniej! Musimy się rozpędzić!
Dystans malał. Czekałem na trzask rozbijanych kajaków i jęki rannych.
- Kyrie elejson..! - Zacięte twarze wrogich "rycerzy" zbliżały się coraz szybciej.

Lecz nim ostre krawędzie naszych wioseł zdążyły się zetrzeć z wiosłami wrogów, nim młody Matejek zdążył umoczyć pędzel w farbie... kwiat naszego rycerstwa utonął w odmętach jeziora. Na falującej tafli bujały się tylko wywalone brzuchy naszych wodnych rumaków.
Taką oto sromotną klęskę ponieśli butni i pyszni Rycerze Zakonu Tubylczego.

A wszystko przez cholerny brak równowagi ;)

Jak wspominałem, za szybko się potopiliśmy i Matejko musiał malować bitwę z pamięci. Miał chłop wyobraźnię :)

piątek, 2 lipca 2010

Katastrofa?

czwartek, 1 lipca 2010

Fatal Error

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia dziewiąta (zbiór opowiastek).


Fatal Error - wpadki, które śnią się nam po nocach lub latami wybrzmiewają w śmiechu naszych kolegów, w opowieściach i legendach medycznej braci. 
Wszystkie teksty są złowione w ucho lub wyłuskane z sieci. Czy są całkowicie prawdziwe? Oceńcie sami. Enjoy.
* * *
 Dwóch ratowników medycznych pojechało do wizyty domowej. Podzielili się zadaniami. Jeden zajął się badaniem, drugi miał wypełniać dokumentację.
Pierwszy ratownik wykonuje EKG i mówi do pacjentki:
- Proszę chwilowo nic nie mówić.
Drugi ratownik:
- Ale zanim pani przestanie mówić. Imię i nazwisko proszę.
Po krótkiej chwili.
Pierwszy ratownik:
- Proszę wstrzymać oddech.
Drugi ratownik:
- Ale zanim pani przestanie oddychać... można prosić legitymację ubezpieczeniową?
* * *
 W środku nocy do ambulatorium przyszło kilku pacjentów. Przydybali biednego, śpiącego ratownika i przycisnęli go miażdżącym pytaniem:
- Czy jest jakiś lekarz?
Zaspany ratownik chciał godnie reprezentować nocną służbę zdrowia. Zebrał wszystkie siły, by wyartykułować pytanie "A w jakiej sprawie?". Niestety zamiast tego, nieposłuszny język palnął:
- A w jakiej cenie?
* * *
Technik RTG został wezwany do pacjenta w celu wykonania zdjęć przyłóżkowych. Miał też polecenie, aby wziąć od chorego stare zdjęcia do porównania.
Po wykonaniu zdjęć technik powiedział do pacjenta:
- Poproszę o kopertę.
Słysząc te słowa, spłoszony pacjent rozejrzał się wokół i ściszonym głosem odrzekł:
- Już dałem doktorowi...
* * *
W czasie wizyty domowej ratownik zlecił młodemu praktykantowi wykonanie pomiaru ciśnienia u pacjenta.
Zestresowany praktykant wziął stetoskop, ciśnieniomierz i powiedział do mężczyzny:
- Czy mogę pana prosić o rękę?
* * *
W karetce pod sufitem znajdują się specjalne uchwyty na kroplówki. Zazwyczaj jest to mały haczyk i gumka, która podtrzymuje pojemnik z płynem.
Dwójka ratowników (chłopak i dziewczyna) przygotowują pacjenta do transportu w karetce.
Chłopak w jednej ręce trzyma papiery chorego, drugą stara się przewlec kroplówkę przez gumę i zapiąć na haczyk. Widząc tę rozpaczliwą walkę, dziewczyna idzie z pomocą i mówi:
- Ja ci Grzesiu naciągnę gumkę, a ty sobie włóż.
Stan pacjenta znacząco się poprawił... ze śmiechu.
* * *
Do szpitala przyszedł pacjent ze zleceniem wykonania zastrzyku domięśniowego. Młoda pielęgniarka, chcąc być uprzejmą zapytała:
- Czy chce się pan położyć?
Pacjent odpowiadając na uprzejmość odbił pytanie:
- A jak pani woli?
Na to pielęgniarka z uśmiechem na ustach:
- Ja daję w każdej pozycji.
* * *
Na pediatrycznej Izbie Przyjęć dyżur pełniła młoda ratowniczka. Kiedy karetka przywiozła małego człowieczka, zaaferowana dziewczyna wzywa lekarza dyżurnego:
- Doktorze, mamy dziecko!
- Taaak? - Odpowiedział lekarz - Nie wiedziałem...
* * *
Zaspany dyspozytor miał wysłać zespół do zdarzenia. W głowie miał tekst: "Zespół R, wyjazd do utraty przytomności." Niestety zamiast tego, w sitko mikrofonu palnął:
Zespół R, wyjazd do utraty PRZYJEMNOŚCI!
* * *
Świeżo przyjęta na oddział pielęgniarka gipsowała pacjentowi rękę. Dokładnie miała zagipsować trzeci, czwarty i piąty palec oraz przedramię. W pewnej chwili zakrzyknęła do lekarza:
- Doktorze, czy wyciąć otwór na małego?!
* * *
W podgórskiej miejscowości, zespół "S" pojechał do nieprzytomnego mężczyzny. Lekarka - góralka podniosła powieki leżącego na przystanku mężczyzny popatrzyła mu głęboko w oczy, po czym sprawdziła tętno i powiedziała do ratownika medycznego
- Te... łon chyba nie zyje! Scel ze go tsy razy! (chodziło jej o trzy "strzały" z defibrylatora)
Ratownik nie zastanawiając się podszedł do mężczyzny i wypłacil mu trzy liście w twarz.
* * *
Znacie inne? Napiszcie :)