sobota, 19 kwietnia 2014

Sprzątanie świata

- Clean Up The World! - wrzasnęły pierwsze wiosenne jaskółki i się zaczęło.
Święta za pasem, czas zatem wkroczyć na utartą ścieżkę przedświątecznych zwyczajów, natręctw i maniactwa. W języku psychiatrów nazywa się to TRADYCJĄ.
Zaczyna się walne sprzątanie domostw i podwórek, a zewsząd słychać:
- Umyj okna w całym domu! Wynoś mi się z kuchni, z tą lutownicą! Wytrzep dywany, na co jeszcze czekasz?! Pozamiataj na podwórku, wypierz psa, wytrzyj kurze... (ale której?).  I tak, w ten deseń, rok w rok, to samo.
W naszym powiatowym szpitaliku, już kilka dni temu przystąpiono do akcji "Sprzątanie Świata". Aby święta biegły w spokoju, a lekarze się nie stresowali, rozpoczęto masowe wypisy pacjentów do domu. Kto żyw i na nogach ustał (nawet tylko przez chwilunię), otrzymywał natychmiastową eksmisję i kategoryczny nakaz opróżnienia szpitalnej szafki. Z pogromu ocaleli jedynie pacjenci mający stałe łącze ze szpitalnymi środkami trwałymi, takimi jak: respirator, kardiomonitor, wyciąg ortopedyczny itp.

Powyższa, zasługująca na pełne uznanie, działalność szpitala, zapewniła podtrzymanie tradycji oraz ciągłość akcji "Sprzątania...". Dzięki heroicznym zmaganiom powiatowych łapiduchów, już od Wielkopiątkowego poranka, dzielne zespoły pogotowia ratunkowego, mogły wykazać się hartem ducha oraz wytrwałością w ponownym zwożeniu stęsknionych pacjentów do szpitala.
- Ale jak to, pani Baranek? Przecież dopiero wczoraj pani wyszła ze szpitala i już pani do nas wraca?
- Ja mówiła, żem słaba...
- Słaba, słaba... Słaba to jest nowa płyta Varius Manx. Pani stała wczoraj na nogach, sam widziałem.
- Panie doktorze, ja stała na nogach, bo mi salowa krzesło zabrała, żeby okna umyć...
- No właśnie pani Baranek, okna umyć, dywany wytrzepać. Święta idą, w domu trzeba wydobrzeć.
- Ano w domu. Tom se chciała na święta placka utrzeć. Zakręciło się w głowie i jak gruchnęłam w kuchni, to mnie dziepiero panowie z pogotowia podnieśli. A tam w chałupie cały gar żuru niegotowy! Co ja biedna pocznę?!
I tak od samego rana, przez jakieś sześć godzin.
Kiedy około godziny trzynastej skończyliśmy w pocie czoła zwozić świeżo wypisanych pacjentów, o "tradycji sprzątania" przypomniały sobie kochające dzieci i wnukowie. W końcu nikt lepiej od pogotowia nie sprzątnie staruszków, którzy w święta tylko żądają jeść i przeszkadzają w trzydniowym chlaniu wódy.
- Listonosz emeryturę przyniósł, zatem spełnił ojciec swoją świąteczną rolę. A teraz ojca do szpitala wyślemy, bo coś tato taki rozpalony..!
Kolejne sześć godzin jazdy ze staruszkami. Nawet tuż przed dziewiętnastą, ktoś sobie przypomniał, że mu w domu "staroć" zalega.
- Od kiedy mama wymiotuje?
- A gdzieś od rana...
- To czemu dopiero teraz karetkę wzywacie? Rodzinnego trzeba było wołać.
- Panie! Niech panu się nie zdaje! Ja dopiero z roboty wróciłem. Niektórzy w Wielki Piątek muszą do szesnastej harować!!
- Serio..? Znam takich, co muszą do dziewiętnastej... A nawet dłużej, przez takich (...), co muszą sędziwą matkę na święta wy.ebać z domu!
W dniach takich jak ten, jako paskudny profan, dumam, że gdyby Chrystus żył w naszych czasach, to byśmy dziś na drodze krzyżowej słyszeli: Stacja dziesiąta - Pan Jezus z domu do szpitala wywalony.
Ech... Szkoda słów :(

Pracowite święta wielkanocne ratowników medycznych składają się na tzw. "Zmodyfikowane Triduum Paschalne". Jest to: Wielki Piątek (Clean Up The World), chLana Sobota (Kontemplacja Męki Pańskiej), chLana Niedziela (Gastro Faza), chLany Poniedziałek (Kac Vegas Syndrome).
Już się boję... mam dyżury.
Ale żeby nie było nawijania w kółko tylko o biednych ratownikach, chciałem na koniec uskutecznić kilka słów o naszych "braciach starszych" - DYSPOZYTORACH.

Każde święta to "magiczny" czas. W Boże Narodzenie, na ten przykład, zwierzęta zaczynają gadać ludzkim głosem, a na Wielkanoc, doświadczony dyspozytor pogotowia zaczyna... słyszeć ludzkie myśli!
Serio, serio. Zobaczcie sami:
* * *
DRYŃ, DRYYYYŃŃŃ!!!
- Stacja pogotowia ratunkowego, dyspozytor Gałązka, słucham.
[Co mówi wzywający]:
- Dzień dobry. Potrzebuję natychmiast karetkę!!!
[Co słyszy dyspozytor]:
- Słuchaj głupku, przyaktorzę na początek z tragedią, może się obejdzie bez dłuższej nawijki?
- Ale co się dzieje?
- Pyta pan, co się dzieje?
- Co by tu naściemniać, żebyście przyjechali?
- Pytam, co się stało?
- Ano, sprzątaliśmy w domu na święta i mamusia się gorzej poczuła.
- Ano, sprzątaliśmy w domu na święta i pomyśleliśmy, że starą też można by sprzątnąć do szpitala.
- A co się mamie dzieje?
- Hmm... No ma te... bóle w klatce piersiowej, dusi ją bardzo i wymiotuje cały czas. Prosimy o karetkę.
- Bla, bla, bla... Muuuu... Chrum, chrum... Beeeee... i dwa razy zwymiotowała, bo się nażarła na noc. Dawaj karetkę łachudro, bo nam wódka stygnie!
- Od kiedy te dolegliwości?
- Od rana.
- Rano zwymiotowała i tyle, a ta duszność i ból w klatce, to patent od kumpla na szybki przyjazd pogotowia.
- To niedobrze, że od rana czekacie z bólem w klatce piersiowej. Karetka z lekarzem przekazuje pacjenta w szpitalu i zaraz do was wyjeżdża. Adres proszę.
- Znaczy wie pan, ten ból w klatce, to już minął. Tak od dwóch dni mamę pobolewało, ale wczoraj przeszło. Tylko te wymioty straszne...
- Nie przysyłaj mi debilu karetki z lekarzem, bo zostawi starą w domu! Już ja znam tych konowałów!
- Czyli co? Chora tylko wymiotuje?
- Tak, tylko wymioty, ale straszne... Non stop!
- Tak, tylko wymioty... Iha-haaa.. Meee!
- W takim razie, może ma pan możliwość przewieźć mamę na Izbę Przyjęć?
- O niestety, nie mam aktualnie czym.
- Dwa auta stoją w garażu.
- Może jakiś sąsiad z samochodem pomoże? Wszystkie moje karetki aktualnie są u pacjentów. Została mi jedna na cały powiat.
- Wie pan... w święta po sąsiadach latać, nie wypada. Ja poczekam na karetkę.
- W ch.ju mam twój powiat i ciebie. Dawaj ambulans cymbale, bo ja płacę podatki i mi się należy!
- Czyli skoro będzie pan czekał, to znaczy, że z mamą nie jest tak źle?
- No... to nigdy nie wiadomo! Ile razy już tak było, że karetka nie przyjeżdżała, a potem dziecko umarło, starszy człowiek umarł..? Ja tam lekarzem nie jestem, nie wiem, co mamie dolega. Wyśle pan tą karetkę, czy nie?!
- Grożę ci! Grożę!! Może się wreszcie przestraszysz i mi podeślesz dwóch osłów z noszami, żeby starą wytargali do szpitala?! Ileż można pieprzyć o niczym?
- Dobrze, wysyłam zespół. Proszę wyjść do drogi, żeby kierowca trafił.
- A ja nie mogę wyjść! Muszę matki pilnować!
- Jeszcze czego? Mam po asfalcie latać i pośmiewisko z siebie robić? Zanim przyjedziecie, ja muszę matkę zrewidować, gdzie emeryturę skitrała..?
- To może ktoś inny wyjdzie?
- No... coś tam wykombinujemy.
- Czekaj tatka latka... Bucu. Będziecie jeździć w koło i sąsiadów pytać.
- Karetka wyjeżdża...
- Dziękuję. Wesołych świąt!
- Spieprzaj dziadu!

-------------------
Też Wam chciałem życzyć Wesołych Świąt... ale powiem tylko: 
BĄDŹCIE ZDROWI! :)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Sztafeta pokoleń.

Sztafety zmiana pierwsza.
(Tak stara, że wspomnienia o niej rysują się w barwach sepii)

Wielkie płaty śniegu opadały na białą kołdrę zasp przed garażem dla karetek. Drobinki zamarzniętej wody skrzyły się w świetle latarni, puszczając zalotne oczka do samotnego desperata, który w tak mroźną noc zdecydował się wyjść na dwór.
Miałem na sobie biały, pseudo-lekarski fartuch z ordynarnym, beżowym plastrem naklejonym na kieszeni. Na tym plastrze, ręką pielęgniarki przełożonej i długopisem marki Zenith, nakreślono dumny napis "Wolontariusz". Plecy przykrywała wysłużona, pogotowiana kurtka w barwach ciemnej zieleni przeciętej naderwanymi, żółtymi taśmami odblasków. Trudy pracy w pogotowiu ratunkowym odcisnęły swoje piętno na tym sorcie służbowej odzieży. Było to szczególnie widoczne na plecach. W miejscu, gdzie dawniej tkwiła duża naszywka "Sanitariusz", teraz otwierała paszczę jaśniejsza plama dziewiczego materiału. Płatki padającego śniegu pracowicie przesłaniały te kolorystyczne kontrasty między starym a nowym, sprawiedliwie przykrywając całą powierzchnię styranej kurtki.
Raz po raz tupałem zmarzniętymi nogami. W oczekiwaniu na mojego mentora i nauczyciela ratowniczego fachu, wydeptałem już całkiem spory prostokąt lodowo-śnieżnej płaszczyzny.
- Cześć... - znajomy głos, dobiegający spoza kręgu światła, zwiastował koniec bezczynności. Zaraz otworzą się bramy ciepłego garażu i razem z Jackiem rozpoczniemy kolejną podróż w fascynujący świat pierwszej pomocy i ratownictwa.
Sanitariusz Jacek. Nikt lepiej nie potrafił przekazać swojej wiedzy i doświadczeń. Nikt też nie chciał tego robić. Kiedy inni sanitariusze, wespół z kierowcami, łoili w karciochy, Jacek się uczył. On pierwszy z całej stacji zapisał się do zupełnie nowej, nieznanej szkoły z dziwnie brzmiącym kierunkiem zawodowym "Ratownik Medyczny". Uczył się, pracował i jeszcze miał siłę edukować takich szczyli jak ja. Miał wtedy może dwadzieścia pięć lat. Ja może szesnaście.
- Cześć! - odpowiedziałem radośnie, ścierając spod nosa zamarzniętego gila - To co? Idziemy do karetki?
Zrobiłem krok w przód.
- Słuchaj Crew... - w plamie światła z latarni pojawiła się cała sylwetka starszego kolegi. Jego twarz wyrażała zakłopotanie i niepewność.
- Nie możemy dzisiaj się uczyć...
- Nie możemy? - zamrugałem nierozumnie oczami.
- Nie. Niestety...
- No to może pojutrze? Sobota, do szkoły nie muszę iść. Masz dyżur w sobotę?
- Pojutrze też nie. W ogóle już nie możemy się uczyć...
- Co..? Czemu? - musiałem chyba strasznie głupio wyglądać, bo Jacek przestał się kręcić na udeptanym śniegu. Wypuścił z płuc ogromne kłęby pary i spojrzał ponuro:
- Starszaki mnie dziś dorwali... - mówiąc to kiwnął brodą w kierunku jaśniejących okien pomieszczeń dla kierowców i sanitariuszy.
- Powiedzieli, żebym przestał niańczyć gówniarzy, bo mi spuszczą wpie.dol. Oni się boją wszystkiego co nowe, boją się was. Powiedzieli, że zabieracie im chleb... że za chwilę dyrektor im też każe was niańczyć na wyjazdach... że każe im się uczyć.
- Ale jak ja im zabieram chleb? Przecież ja tu za darmo... ja tylko chcę umieć więcej...
- Zrozum Crew... Tamto pokolenie się nie zmieni. Oni muszą odejść, a wtedy my zawalczymy o swoje. A na razie... nie chodź do dyżurki sanitariuszy. Kolegom też powiedz, żeby tam nie łazili. W karetce nikt się wami nie zajmie, nic nie pokaże, a w nocy wywalą was na korytarz i oby się na tym skończyło. Na razie przychodźcie do ambulatorium chirurgicznego. Tam też można się dużo nauczyć. No i jak będę miał jakieś notatki z moich lekcji, to ci dam do odpisania. Tylko w domu, nie tu... Trzymaj się Crew.

Sztafety zmiana druga
(Już nie taka stara, barwna niczym kolory z telewizora Rubin)

Karetką zatłukło mocniej na wybojach drogi. Jarek nerwowo schwycił się szafki na leki i w tej niewygodnej pozycji kontynuował podróż w nieznane.
- Drugi wyjazd z zespołem S, to nadal debiut mojej roboty w pogotowiu... - myślał niepewnie o nowej pracy, nowych ludziach i zupełnie nowych, stresujących sytuacjach.
- Nie to co na uczelni. Tam była sielanka...
Nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wizyta u kolejnego pacjenta wymagała od niego skupienia i rozważnego wykonywania poleceń eskowej pani doktor.
- Proszę zapiąć EKG, na co pan jeszcze czeka? - lekarka zniecierpliwionym głosem motywowała Jarka do wzmożonej pracy.
- Przepraszam, już robię... - wybąkał i zaczął szybko rozwijać kable kolorowych elektrod.
Kilka chwil później, defibrylator wypluwał zapis EKG, a oczom Jarka ukazała się "piękna" fala Pardeego, której obecność w wielu odprowadzeniach, zwiastowała zawał serca. Stan pacjenta zdawał się potwierdzać tę diagnozę. Mężczyzna słabł z minuty na minutę, a jego ciało pokryte było lepkim, zimnym potem.
Jarek szybkim ruchem oddarł pasek z wydrukowanym zapisem i wręczył go tkwiącej przy stole lekarce.
- No tak... Coś tu jest... - wymruczała lekko zafrasowana - Może być zawał. Zabieramy pana do szpitala powiatowego. Pan się zgadza jechać do szpitala?
Pacjent, ledwie zauważalnym ruchem, kiwnął twierdząco głową. Twarz pięćdziesięcioletniego mężczyzny przykrywał grymas bólu.
- Pani doktor, przepraszam... - Jarek cichym głosem zakłócał lekarski spokój - ...może by pana zawieźć do wojewódzkiego? Tam mają pracownię hemodynamiki, może trzeba będzie przetykać te naczynia..?
Zaskoczenie i niedowierzanie odbiło się na obojętnym dotąd obliczu doktorki, a z jej ust popłynęła sceptyczna litania
- Młody człowieku. To może być zawał, ale wcale nie musi. Ja nie jestem kardiologiem i nie potrafię na sto procent powiedzieć, a ty potrafisz? Zaryzykujesz jazdę czterdzieści kilometrów do szpitala wojewódzkiego?! I zostawisz powiat bez karetki S?! No gratuluję odwagi! Jedziemy do nas i tam niech kardiolog zadecyduje, co dalej!
- Pani doktor... - zmieszany ratownik podjął jeszcze jedną próbę rozmowy ze swoją przełożoną - ...przecież nie musimy od razu jechać te czterdzieści kilometrów. Mamy sprzęt do teletransmisji, możemy przesłać ten zapis do wojewódzkiego i oni nam za chwilę powiedzą, czy jechać na hemodynamikę...
Lekarka nie pozwoliła dokończyć w pół urwanego zdania
- Jak to mamy sprzęt do teletransmisji?!
- No cóż... - wybąkał skromnie Jarek - Ten defibrylator ma taką opcję, trzeba tylko nacisnąć o tu i...
Znów nie dokończył. Zwijający kable ratownik-kierowca nagle potknął się i próbując odzyskać równowagę ulokował własny łokieć wprost pod Jarkowymi żebrami.
- Dlaczego nikt mi dotąd nie powiedział, że te monitory potrafią wysyłać zapisy??!! - grzmiała oburzona lekarka. Jarek na bezdechu wysyłał teletransmisję, nadal czując potłuczony fragment klatki piersiowej. Kierowca zaś, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwo, poszedł do karetki szarpać się z noszami.
Kilkadziesiąt minut później, pacjent wjeżdżał do pracowni hemodynamiki z rozpoznaniem rozległego zawału z uniesieniem odcinka ST. Po kolejnych dwóch dniach, lekarze nieco spokojniej patrzyli na jego zapisy EKG.
W tym samym czasie Jarek obejmował swój trzeci pogotowiany dyżur. Ubierał właśnie czerwone ciuchy z odblaskami, kiedy do szatni weszli wszyscy ratownicy z dziennej zmiany.
- Te licencjat! Tyś taki do przodu z wiedzą? Na łeb upadłeś? Lekarzy chcesz uczyć? Szpanujesz elektroniką, w głowach im mącisz jakimś faksem czy tam transmisją... Zostaw dla siebie swoją naukę studenciku, bo doktorka teraz lata i każe nam się uczyć jak obsługiwać te defibrylatory. A nam za to nie płacą! Siedź cicho i się nie wychylaj, albo inaczej będziemy rozmawiać. Kapujesz to?!
Jarek opuszczał szatnię, przeciskając się przez ciasny tłumek "kolegów". W korytarzu goniły go jeszcze pokrzykiwania
- Nalazło gównianej młodzieży i myślą, że rozumy pojedli! Pokolenie naukowców ku.wa ich mać!

Sztafety zmiana trzecia
(Całkiem świeża, mocno kolorowa i w cyfrowym HD)

Czerwcowe słoneczko rozpoczęło codzienną wędrówkę po naszym, powiatowym niebie i teraz całkiem śmiało zaglądało do okien pogotowianej szatni. Właśnie kończyłem ubierać służbowe, żarówiaście pomarańczowe ciuszki, kiedy do pomieszczenia wszedł "Nowy".
- Dzień dobry - nieśmiało przywitał się i z reklamówki zaczął wyciągać pomiętą, bliźniaczo do mojej oczojebną odzież.
- A dobry... - odpowiedziałem, z ciekawością obserwując nowego przybysza - Kolega nowy w pracy? - zapytałem nie mogąc utrzymać na wodzy chłopskiej ciekawości.
- Eee nie... Praktykę studencką mam w waszej stacji - odpowiedział skromnie chłopczyna i czym prędzej czmychnął do świetlicy.
Wzruszyłem ramionami i z lekkim uśmiechem na ustach, poczłapałem przejąć karetkę od nocnej zmiany.
Piętnaście minut później sumienie zagnało mnie pod drzwi świetlicy. Przed oczami miałem własne, samotne "wolontariaty" i praktyki, przesiedziane w starym fotelu na korytarzu stacji pogotowia. Te nocne "dwunastki" o chłodzie i głodzie, z błagalnym wzrokiem i stałym tekstem: "Mogę z wami jechać?".
Bezceremonialnie wkroczyłem do świetlicy i ładując się na sofę, rozpocząłem wywiad z "Nowym"
- Dzisiaj pierwszy raz?
- Nie, wczoraj byłem. Rozmawiałem z kierownikiem, podpisywałem papiery... i takie tam...
- Oho... Takie tam... - pomyślałem dobrze znając ten ton wypowiedzi - ...czyli pewnie kazali ci przybijać pieczątki na czystych blankietach kart wyjazdowych... Fascynujące zajęcie dla ratownika.
- A pokazali ci coś więcej? - zapytałem wprost - No wiesz, stację, karetki, wyposażenie?
Młody tylko pokręcił przecząco głową i z zakłopotaniem wziął do ręki pilota od TV.
- No to może chcesz coś zobaczyć? Mam dyżur dziś na podstawowej, ale do eski też możemy pójść...
- Proszę sobie nie robić kłopotu. Jeszcze wcześnie jest, pan ma pewnie mnóstwo swoich zajęć.
Widząc skrępowanie w jego spojrzeniu, postanowiłem zbastować nieco.
- Jeszcze pomyśli, że jestem jakiś ten, teges... A to raczej nie sprzyja procesom nauczania - uśmiechnąłem się do swoich myśli.
- No nic... Jak będziesz chciał coś pooglądać, to wołaj... - wstałem z sofy i ruszyłem do drzwi - A może chcesz się napić herbaty albo kawy? Kuchnia jest na końcu korytarza. Jak nie masz swoich zapasów, to mogę cię poczęstować.
- Dzięki... Mam mineralną. - odpowiedział i włączył telewizor.

Godzinę później zaburczały pagery, oznajmiając wyjazd zespołu P. Przechodząc wzdłuż korytarza, wsadziłem głowę w drzwi świetlicy. Młody nadal siedział skromnie wbity w kąt sofy. W tv leciały jakieś wiadomości.
- Mamy wezwanie do próby samobójczej, chcesz jechać z nami?
Miałem wrażenie jakby lekko zadrżał. Popatrzył na mnie spłoszonym wzrokiem i zapytał
- A to z lekarzem wyjazd jest?
- Nie, podstawówka jedzie... Wolisz z lekarzem? Spoko.
Na większą dyskusję nie było czasu, bo już kolega z zespołu ciągnął mnie za kamizelkę.
- Jasne... Co to za frajda, jechać do wariata i użerać się z nim przez całą drogę... - pakując się do karetki, myślałem o niechęci "Nowego".
- A może ma przykazane praktyki tylko na S?

Mijały kolejne godziny dyżuru. Dosłownie przed chwilą, dyspozytorka wystrzeliła eskę do nieprzytomnego. Targałem właśnie na świetlicę mój "obiad" wydarty z gardła mikrofalówki.
- W końcu jedzenie z telewizorem, to najzdrowsza rzecz, jaką można sobie zafundować w tej stacji... - pomyślałem z przekąsem i mlasnąłem do dymiącego na talerzu bigosu.
- Smacznego... - w drzwiach świetlicy powitał mnie studencki głos.
- Dzięki... - odpowiedziałem trochę zaskoczony - Nie pojechałeś z eską?
- Nie... - spuścił wzrok do jakiegoś kryminału, który zdawał się czytać.
- Nie zabrali cię... - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- No... Znaczy nie przyszli po mnie, nie wołali, to się nie pchałem.
- I tak siedzisz tu od siódmej rano?
- No... Ale mam telewizor, książkę... Spoko.
- A obiad masz? - zadając to pytanie, szacowałem wzrokiem kopiatość mojego bigosu i możliwość podziału porcji.
- Zjadłem pączka. Nie jestem głodny...
- Serio? Najadasz się jednym pączkiem? - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem i zatopiłem widelec w potrawie. Nie zdążyłem jednak załadować pierwszej raty posiłku do własnych, głodnych ust, gdy znów zajęczał paskudny pager.
Truchtając przez korytarz, zawołałem do"Nowego".
- Mamy wyjazd do wypadku samochodowego. Eski jeszcze nie ma, pakuj się z nami!
Byłem pewny, że takim wyjazdem nie pogardzi. Tymczasem on, nawet nie ruszył się z sofy. Jego mina zdawała się mówić coś jakby:
- Weź głupi zboczeńcu, daj mi spokój i nie nudź.
Zamiast tego, głośno zapytał
- A czy pan kierownik będzie jeszcze dziś w stacji?
- Dzisiaj jest sobota, kierownika nie ma...
- A... To może ja bym mógł iść już do domu zamiast tu tkwić?
Wzruszyłem ramionami i jak każdy głupi zboczeniec, poleciałem realizować wyjazd.
Kiedy wróciłem, "młodego pokolenia przyszłych ratowników" już nie było. Pozostał tylko włączony tv, wygniecione miejsce w kącie sofy i jakiś niesmak nad bigosem.

Sztafety zmiana czwarta
(Ledwie wczorajsza, w trójwymiarze i hologramie)

- Co masz? - zapytał SORowy lekarz, wyciągając mi z rąk kartę Medycznych Czynności Ratunkowych
- Dziecko, dziewięć lat. Tępy uraz brzucha po wywrotce na rowerze. Przytomne, wydolne oddechowo i krążeniowo...
W trakcie przekazywania małego pacjenta, jego matka nerwowo przestępowała z nogi na nogę, opierając się o uchwyt noszy, na których nieruchomo leżało dziecko.
- Chłopca zwiozłem z powiatu, bo u nas nie ma chirurgii dziecięcej... - kontynuowałem raport.
Moją relację przerwał wjazd kolejnej karetki, z której dwójka młodych ratowników zaczęła wyłuskiwać jakiegoś staruszka. Ta skomplikowana operacja nie szła po ich myśli, gdyż pacjent chwiał się na nogach i miał wyraźną ochotę, by natychmiast upaść z wysokości przedziału medycznego. Na szczęście silne ramiona dwóch "zuchów" nie pozwoliły panu na wywrotkę i wieczne odpoczywanie. Schwycili dziadka pod ramiona i powłócząc jego nogami, rozpoczęli dumną paradę przez SOR. Właśnie nas mijali, gdy lekarz dyżurny zatrzymał korowód jednym, krótkim hasłem:
- No co jest?!
- A nic... - niefrasobliwie odparł ratownik, w którym natychmiast rozpoznałem "Nowego" praktykanta sprzed dwóch, czy trzech lat.
- ...chyba udar jakiś ma, bo bełkocze i nie ustoi sam na nogach.
- To może byście tak pana posadzili? Na wózku, na ten przykład! - doktorek okazał niewielkie zgorszenie ratowniczymi manierami. Panowie płynnie zmienili kierunek marszu i pociągnęli staruszka w stronę zaparkowanych wózków. Tymczasem moją uwagę przykuła matka małego pacjenta, która w tej chwili kucała obok noszy, wspierając dłoń na szpitalnej podłodze.
- Źle się pani czuje? - zapytałem obserwując blade policzki i sinawe usta
- Trochę mi słabo... Przepraszam.
- Pani sobie usiądzie tu... - popchnąłem inwalidzki wózek i odchyliłem podnóżki.
- Dziękuję panu. Trochę mi niedobrze, to chyba z nerwów...
Tuż za jej plecami, pod ścianą znajdował się dystrybutor z mineralną. Sięgnąłem po kubeczek i nalałem odrobinę zimnej wody.
- Proszę się napić i nie stresować. Z synem przecież jest wszystko w porządku.
W trakcie tych zabiegów, do rejestracyjnej lady wrócili "młodzi-gniewni", którzy zdążyli już "sprzedać" swojego pacjenta. Gawędzili teraz z SORowym pielęgniarzem i z zainteresowaniem przyglądali się moim poczynaniom.
Aby jeszcze bardziej uspokoić matkę, podszedłem do noszy, na których leżał mały pacjent i spokojnym tonem zapytałem:
- No i jak tam młody człowieku? Mniej cię brzuch boli, czy tak samo?
- Trochę mniej... - odpowiedział chłopiec ze zbolałą, ale przytomną miną.
- No widzi pani? Syn daje radę...
I wtedy zobaczyłem płynące znad lady, dwa szydercze spojrzenia.
- Oho... - powiedział "Nowy" i chytry uśmieszek przemknął mu po twarzy - Ktoś tu się naoglądał seriali rodem z Leśnej Góry...
Uśmieszki zakwitły na twarzach pozostałych zgromadzonych, a ja poczułem, że gotują mi się wnętrzności.
- Za to niektórym najwyraźniej przydałoby się pooglądać trochę tych seriali! Może by się czegokolwiek nauczyli?! Nawet ze "Słonecznego Patrolu" mieliby jakiś pożytek!
Usta same składały się, by głośno wypowiedzieć wrzące myśli. Nabierałem powietrza w płuca i nagle dotarło do mnie, że nie ma już do kogo ani po co mówić... że stojący przy ladzie "Nowi" pognali gdzieś w pokoleniowej ewolucji. Czy aby nie zmylili kierunków?

Po wyścigu...
 
W mojej zawodowej sztafecie widziałem ekipę starych sanitariuszy, widziałem też biegnących w drugiej zmianie, pierwszych ratowników medycznych. Ja i podobni do mnie, byliśmy zmianą trzecią... Biegliśmy, kurczowo ściskając w dłoniach pałeczkę własnych pomysłów oraz innowacji. I właśnie wczoraj, uświadomiłem sobie, że oto przegoniła nas sztafeta młodych "Nowych". Zostawili nas w tyle, zupełnie niezainteresowani przejęciem pałeczki. Nie chcieli ani wyrywać "władzy" ani robić porządków po swojemu. Dziwne...
Albo oni biegną "na łatwiznę", albo to ja cały czas gnałem w jakiejś zupełnie innej konkurencji..?
Tak czy inaczej, chyba najwyższa pora wytracić prędkość... i spacerkiem robić swoje.

-------------------
P.S. Być może część Czytelników "z branży", po raz kolejny zechce mi zwrócić uwagę, że "s.am we własne, zawodowe gniazdo". Proszę mi wierzyć, moimi postami nie robię większego "nieporządku" niż jest w rzeczywistości.
Po prostu piszę, co widzę. Mówię jak jest... Prawie jak Kolonko... Max... Mariusz...

Crew z Leśnej Góry ;)

piątek, 4 kwietnia 2014

Aprilis Prima Sort vol.2

Poprzednia część TUTAJ.

* * *
- No i co panu jest..? - Rybiński delikatnie tarmosił kurtkę osuwającego się na ławkę chlora. Przyświecałem mu latarką, rozpraszając ciemności parkowej alejki. Pacjent zdawał się być już całkowicie "znieczulony".
- Ffff...ssfff...sssffierr..fff...dalaj..! - wymamrotał z przymkniętymi powiekami.
- Ja ci dam spie.dalaj!! - natężenie tarmoszenia wzrosło powodując otwarcie jednego oka.
- Czyli w skali Glasgow, chory nam się poprawia... - pomyślałem z przekąsem, a tymczasem Rybiński kontynuował fachową anamnezę.
- Mów mi zaraz co ci jest, bo wezwę policję!!
- Nie fff... po...lisssję... nnnie...
Perspektywa przyjazdu stróżów prawa, spowodowała, że zalany jeszcze przed chwilą "w trupa" obywatel, wyprostował się na ławce i nieco bardziej przytomnym wzrokiem spojrzał na Rybę.
- Po so zaraz polisję... hę?
- No to gadaj co cię boli?!
- Teraz już nisss... Wsześśniej bolałło...
- Ale co bolało?!
- O tu pallliło... jak fff... sss...sskuwysyn... - pijak wskazał umorusaną ręką na gardło, po czym zjechał wzdłuż mostka i skończył klepnięciem w brzuch.
Stojący dotąd bezczynnie kierowca, z miną znawcy, włączył się do medycznego wywiadu.
- Co piłeś? Słyszysz..? Mów co piłeś?!?
- Dennaturat..! A sso? Nie moszszna?!
- Można... ale przez chlebek. Co jeszcze?!
- Per...fff...umy... A sso..? Teszsz nie moszna..?
- Można, ale tylko męskie, bo babskie strasznie palą w gębę! - zażartował szofer i spojrzał z dumą na lekarza.
- No i już wiemy, co go paliło.
- To ssso..? Zawieziesie mnie..?
- Dokąd? - zapytał wkurzony Rybiński.
- Na Sssskłodossskiej...
- Gdzie??
- No do dommu... pszesieszsz z fff...buta nie dammm rady!
- Niee..! Nieee!! Ja chyba śnię!!! - Ryba szalał po parkowej alejce, rwąc zjeżony włos z głowy. Wodziłem za nim latarką, niczym reflektor za aktorem tragicznej sceny.
- Uszczypnij mnie ku.wa, że to nie sen!!! No uszczypnij mnie!!!
- Proszszsz bardzo... - chętny do pomocy żulik poderwał się z ławki w półprzysiadzie.
- SIEDŹ! - huknął doktor - Już ja cię zabiorę do domu! Ja cię zabiorę!! Do szpitala cię mogę zabrać!! Na płukanie żołądka!!! Tak cię wypłuczą ciśnieniowo, że ci jelito na baczność stanie!!!
- Do szsz...szszpitala..? A to nie refff...fflektuję... Pójdę se jednak sss buta do dommu... Dobranosss...
- Przynieś z auta papiery do podpisu...
Który to już raz dzisiaj Rybiński zbierał autografy? Jego zgarbiona postawa i każdy gest zawierały gigantyczny ładunek desperacji. W milczeniu obserwował pijacką walkę z kartką i długopisem, a gdy cyrograf wreszcie został podpisany, w Rybie coś jakby pękło.
- Teraz wzywaj policję, niech zabiorą dziada na dołek! Uaha, ha, ha, ha! - Doktor, Hrabia Desperatu zachichotał złowieszczo i znikł w mrokach alejki.
- Ale dokąd pan idzie, doktorze..? - zawołałem za znikającym w ciemnościach lekarzem, obawiając się o jego kruche zdrowie psychiczne.
- Za potrzeeeeebą..! - odpowiedziało mi rybie echo z krzaków, a bezlistne korony parkowych drzew szumiały pieśń o nocnej poliurii.

* * *
Wróciliśmy do stacji. Do północy i końca prima aprilisowej żenady pozostała jedna godzina.
Nieśmiało rozłożyłem śpiwór, ale nawet nie próbowałem siadać na wyrku. Przez skórę czułem, że to jeszcze nie jest kres naszych przygód.
Zgodnie z oczekiwaniem, chwilę później, pager zatańczył na stoliku i wyświetlił treść wiadomości: 
"Wyjazd w kodzie 1"
Szczęściem, Rybiński zjadł już swoje śledzie. Nieszczęściem, spławiał je teraz ponownie do Bałtyku... Z kibelka dobiegł tylko jego urywany bluzg i plusk spuszczanej wody.
W dyspozytorskiej jaskini lwa odebrałem kartę wyjazdową i rzuciłem dumnego focha, demonstracyjnie zostawiając uchylone drzwi.
Chwilę później zwiewałem do karetki, a korytarz zwielokrotniał przeraźliwy dźwięk dyspo-wrzasków
- Jasna cholera!!! Zamykać drzwiiii!!! Włażą jak do stodoły i przeciąg robią!

- Do czego znów jedziemy? - zapytał Ryba sadowiąc się w szoferce i dopinając spodnie.
- Próba samobójcza. Powieszenie. - wyczytałem z wydruku i wzdrygnąłem się.
Odcinać wisielca w środku nocy... Nic przyjemnego.
- Na szczęście policja już jest na miejscu, może go odetną zanim dojedziemy? - wyraziłem swe nadzieje wprost w okienko szoferki.
- Dwie godziny temu, w tym okienku bujała się "prywatna własność" pana z kanapeczką. My teraz do powieszonego, a ciekawe, czy tamten głodomór umknął żonie z życiem?  - pomyślałem z lekkim rozbawieniem, wspominając babskie oblężenie domostwa. Na rozmyślania dużo czasu nie było, bo oto nasz kierowca brawurowo parkował ambulans tuż obok policyjnego radiowozu.
- ...bry wieczór - wychodzący na spotkanie policjant zmiął w ustach treść powitania.
- ...wieczór... - równie uprzejmie przywitał się Ryba - To gdzie wisi..?
- No właśnie, nie wisi...
- Znaczy odcięliście?
- Nie było potrzeby, bo leży...
- Jak leży? - Rybiński zamrugał oczami usiłując zrozumieć policyjną logikę - Gdzie leży?!
- No właśnie w łóżku leży...
- W łóżku?? To co, inni odcięli i do łóżka zanieśli??
- Właśnie nie... Sam się położył...
Doktor odwrócił się na chwilę plecami do policjanta. Nabierając powietrza głęboko w płuca, szeptał na wdechu jakieś zaklęcia, a wzrok jego był straszliwy. Hrabia Desperatu powrócił.

- Wstawaj pan... - Rybiński do spółki z drugim policjantem usiłowali zedrzeć kołdrę z opatulonego "samobójcy".
- Ja pogotowia nie wzywałem! - dobiegało spod wybrudzonej pościeli - Policji zresztą też nie!!!
- A kto wzywał?!?
- Matka! - załkał pod kołdrą stłumiony głos.
- Panie doktorze, toż skaranie boskie z tym chłopakiem jest! - darła się przepitym altem matka. Wtórowali jej równie zapity konkubent, ciotka "denata" i kilku sąsiadów, którzy najwyraźniej rozpoczęli przedwczesną stypę.
- Cały boży dzień chlał! Potem łaził po wsi i gadał, że się powiesi do północy! Przylazł do chałupy, imieniny nam przerwał, bo on się musi w garnitur ślubny ubrać! Pan patrzy tu, o!
Kobieta machała trzymaną w ręce odblaskowo-grafitową marynarką.
- Pobić mnie chciał, bo krawata znaleźć nie mógł, a powiedział, że bez krawata się nie powiesi!
Pijana matka zachlipała żałośnie, na co natychmiast przytomnie zareagował konkubent, podając jej kieliszek wypełniony mętną cieczą.
- Pij Krycha, nie rycz!
- Bielutka koszulina o tam leży..! - łkała Krycha - ...A kościołowe spodnie gałgan ma wciąż na sobie!
Na dźwięk ostatniej skargi, nieruchoma dotąd kołdra, gwałtownie wystrzeliła w górę. Stojący najbliżej łóżka Ryba i dwaj policjanci, przestraszeni tym niespodziewanym manewrem, odskoczyli instynktownie w tył. W jednej sekundzie, niedoszły wisielec stanął na równe nogi i ku zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, błyskawicznym ruchem, zaczął ściągać z siebie spodnie. Identyczny z marynarką, grafitowy odblask niezbicie dowodził, że całość stanowi ślubny komplet, a zafrasowana matka mówiła prawdę.
Tymczasem syn marnotrawny zakończył proces obnażania się i prezentując nieświeżą bieliznę typu majtasy, zamierzał ponownie odgrodzić się od świata ścianą śmierdzącej kołdry.
- Hola, hola..! - Rybiński oprzytomniał nieco i zgrabnie złapał za rożek pościeli - Co pan robisz?!
- Spać się kładę! Nie widać?
- Wieszać się pan chciałeś, a teraz do spania?
- Nie chciałem!
- Chciał! Chciał! - wołali oburzeni sąsiedzi.
- Chciał! - ryknął konkubent
- Chc... - chciała krzyknąć zrozpaczona matka, ale potężna czkawka nie dała jej dojść do słowa.
- CICHOOO!!! Ludzie! - wrzasnął jeden z policjantów - Proszę opuścić izbę!
- A my som u siebie! - wyrecytował dumnie konkubent i demonstracyjnie wychylił kieliszek z postradzieckim paliwem rakietowym.
- Żądamy zabrania wariata! - dokończył krzywiąc się niemiłosiernie.
- Żądamy! Żądamy!! - wtórowali inni.
- Chodź pan... - doktorek pociągnął delikatnie za trzymany róg kołdry - Jedziemy...
- Ja nigdzie nie jadę! - wzdrygnął się pacjent i zrobił płaczliwą minę - Dajcie mi się wyspać...
- Panie, mów pan prawdę... - policjant włączył się do rozmowy - Chciałeś się pan zabić?
- Nie chciałem! Dajcie mi spokój!
- To na co ten garnitur?
- A do świąt się szykuję! Nie macie prawa mnie tknąć!
- Mówiłeś, że chcesz się powiesić...
- Nie mówiłem! I w dupę mnie całujcie!
- Mówił! - zaryczał konkubent
- Mówił! - zachlipała matka, którą chwilowo opuściło pijackie czkanie.
- No dobra, mówiłem. I CO?! - "wisielec" odrzucił kołdrę i dumnie wypiął gołą klatę - To miał być taki żart! Dzisiaj jest Primego Aprilisa i żartować mi nie wolno?! Nie macie nakazu! Ja podpiszę, że się nie zgadzam i co mi zrobicie? NO CO?!?
Widziałem jak Ryba z wolna prostuje się, wypuszczając z sykiem powietrze. Wystawiłem nawet rękę z kartą do podpisu. Tymczasem, ku naszemu zdziwieniu, doktorek, przepychając się wśród zgromadzonych, opuścił samotnie izbę. Chwilę później, zza chałupy dobiegły nas dramatyczne wrzaski:
- #%$@*&!!!
- +*##%*^&*!!!
i jeszcze...
- $#%%^&*@! @%#$^&#^#@!!!!!!!!!
Potem nastała głucha cisza, przerywana tylko nieśmiałą czkawką. Wszyscy stali w osłupieniu, a odmieniony na twarzy Rybiński powrócił do chaty i cichym, spokojnym głosem hrabiego Desperatu powiedział:
- Za pięć minut północ. Niechże i mnie będzie wolno dziś zażartować... - A głośniej dodał
- Jedziesz pan po dobroci, czy nie?
- NIE JADĘ!!! - wrzasnął pacjent spod kołdry, w którą na powrót się zawinął.
- Skujcie go panowie... - lekarz uprzejmie poprosił policjantów, a następnie zwrócił się do zgromadzonej gawiedzi
- Uprzątnąć mi ten chlew ze stołu. Pisać będę...
Kajdanki radośnie brzęczały na przegubach krępowanego pacjenta. On sam darł się wniebogłosy o Primym Aprilisie, a doktor Rybiński wypisywał bielutkie "Skierowanie do szpitala psychiatrycznego".
Kaligrafując dokładnie litery, mruczał z zadowoleniem:
- Mówią, że ryby głosu nie mają... A tu taki dowcip.

EPILOG:
Z nadejściem północy wszystkie "śmieszne" wyjazdy ustały, jakby ktoś zdjął rzucony na "eSkę" czar. Spaliśmy do rana jak niemowlęta, kołysani upiornym śmiechem doktora, hrabiego Desperatu.

* * *
Czytałem kiedyś o "przygodzie" pewnego, niemieckiego dziennikarza, który w przypływie złości, na jednym z portali społecznościowych, nieopatrznie opublikował krótkie zdanie: "Ja się chyba zabiję!"
Zatroskani znajomi natychmiast wezwali policję, a ta, bez pytania o zgodę, odprowadziła oburzonego redaktora przed oblicze lekarza psychiatry. Wynikiem opublikowanej w necie, krótkiej pseudo-groźby był ponoć tygodniowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym, z pełną obserwacją i terapią, na którą "zainteresowany" dziennikarz musiał wyrazić zgodę (pod presją kolejnych tygodni hospitalizacji).
Nasze państwo nie jest chyba aż tak opiekuńcze. Czy i ile posiedzi w szpitalu nasz "żartowniś-samobójca"? To już raczej będzie zależało od poczucia humoru doktora psychiatry :)

"- Czyli twierdzi pan, że to jest osioł, nie kura..?"

--------------
Tradycyjnie już zapewnię, że opisane powyżej przygody są absolutnie zmyślone. Choć i tak nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w takie zbiegi okoliczności i sploty porąbanych zdarzeń ;)

środa, 2 kwietnia 2014

Aprilis Prima Sort vol.1

Pierwszy dzień kwietnia mijał bez echa. Żadnej mega-zgrywy, żadnej draki, ani nawet malusiego dowcipu. Nuuuuuda i geriatria panie Crew. O moim kategorycznym przejściu w wiek starczo-dorosły świadczył fakt, że w tym jakże kultowym dniu "Primego Aprilisa", nie miałem kompletnie weny na dżołki z bliźnich.
Ani weny, ani ochoty... Co więcej, ja po prostu (o zgrozo) zapomniałem o tym święcie głuptaków i zgrywusów.
Naprawdę mało brakowało, a przez własną demencję, dopuściłbym się profanacji z powodu braku celebracji tak uroczystego dnia.
Na szczęście zawsze są ludzie, na których można liczyć... vivat pacjenci!

* * *
- Czółko. Co tam ciekawego? - obejmując nocny dyżur, szablonowo przywitałem się z kolegami dziennej zmiany, którzy już od kilkunastu minut "stali w blokach", gotowi do beztroskiego opuszczenia budynku pogotowia.
- A nic... Nigdzie nie byliśmy, aż dupska nam ścierpły od siedzenia. W karecie masz wszystko. Nara! - wysapali jednym tchem i tyle ich widziałem.
- Lepiej idź sprawdź... - stęknął kierowca, walcząc z nogawką wściekle pomarańczowych portek - Dzisiaj Prima Aprilis, nie wiadomo, co oni tam w aucie wymodzili.
- A co mogli wymodzić..? - pomyślałem bez przekonania, ubierając służbowy polar - Najwyżej zamienić butlę z tlenem na hel... - dokończyłem i natychmiast zrobiło mi się żal, że nie wpadłem na ten autorski pomysł wcześniej. Wykreowana w wyobraźni scenka stałego pacjenta-hipochondryka, z maską tlenową na twarzy, mówiącego głosem wiewiórki z kreskówki, zmusiła kąciki moich ust do mimowolnego ruchu w stronę uszu.
- Głupku! To są poważne sprawy! - stetryczała wersja Crewmastera wzięła górę nad kawalarzem. Zakończyłem sznurowanie taktycznych buciorów i zmęczonym krokiem starca, powlokłem się w stronę wyjścia. Nie zdążyłem jednak dojść do drzwi, gdy w dyspozytorni rozdzwonił się telefon, a minutę później...
- Eska do wyjazduuuu!!! - darła się dyspozytorka - Pacjent zasłabł przy telefonie, nie mogłam się z nim już dogadać. Jedźcie!
Aby podkreślić wagę swoich słów, szefowa wyrzutni wręczyła mi wydruk z adresem i z całych sił wypchnęła na korytarz
- Tylko szybko! - rzuciła i na powrót zatonęła w zawiłościach "M jak Miłość".

Trzymając w zębach kartę wyjazdową usiłowałem zapiąć pas bezpieczeństwa. Na próżno. Kierowca zaaferowany treścią wezwania, deptał na przemian gaz i hamulec, w końcu z piskiem złożył karetkę w ostry zakręt. W wyniku tej ewolucji, moja twarz, równie fantazyjnie, co serdecznie, przywitała się z szafką na leki.
- Kurfa mać! - klnąc, masowałem zdrętwiałą wargę, drugą dłonią zaś usiłowałem rozprostować papierową harmonijkę, która jeszcze przed chwilą była dumną kartą wyjazdową formatu A4.
- Zwolnij trochę, bo się zerzygam... - zagroził w szoferce doktor Rybiński i na potwierdzenie tych słów, beknął solidnie. W powietrzu rozszedł się "zapach" śledzia w octowej zalewie.
- Czyli kolacyjka była? - mruknął kierowca i całym ciężarem ciała stanął na hamulcu - No to dojechaliśmy.

- Panowie, sprawa jest delikatna... - siwowłosa staruszka bezradnie rozkładała pomarszczone ręce.
- Proszę prowadzić do chorego! - wciąż blady Rybiński usiłował ominąć stojącą w drzwiach ganku babcię.
- No tak doktorze, ale tu nie ma chorego. Jest tylko mój mąż.
- Ale zasłabł..? - dopytywał się lekarz
- A skąd!
- No to co mu jest?
- A nic. Stary cap twierdzi, że go chcę otruć tabletkami i herbatą. Złapał za telefon i zadzwonił po was. I jeszcze mi teraz nie chce oddać słuchawki.
- Nieee... To chyba jakiś żart jest..? - Rybiński wyglądał niczym szczupak pragnący rzucić się na siwą płotkę - Pani mnie przepuści!
Wtargnęliśmy do wnętrza domu, taszcząc spory, eskowy dobytek.
- Co się panu dzieje?! - ryknął doktorek ziejąc śledziem wprost w twarz dziadka.
- Nifl... - wyseplenił główny sprawca zamieszania
- Cooo??!
- No niflfl...
- Chce pan jakiejś pomocy?!
- Nie fssse - coraz bardziej rozzłoszczony dziadek kręcił przecząco głową
- Ja nic nie rozumiem - równie poirytowany Rybiński tupał nogą rytm jakiegoś marsza - I czemu pan tak sepleni?!
- Faflaflylem fle flelfato uflta..!
- Cooooo???!!!
Zamiast odpowiedzi, dziadek wycelował oskarżycielski paluch w swoją małżonkę.
- Poparzył se pysk herbatą... - wyjaśniła babcia, usiłując wyrwać telefon spod niedoszłego pacjenta - ...i mówi, że to moja wina!
- Pytam ostatni raz! - wrzasnął Ryba - Potrzebuje pan jakiejś pomocy medycznej?!
- Nieflll..! - kategorycznie zaprzeczenie okraszone zostało sporą kroplą śliny, która przemknęła tuż obok rozzłoszczonej twarzy Rybińskiego i zniknęła gdzieś w perspektywie pokoju.
- Pan tu podpisze... - zrezygnowany doktor wyciągnął z moich rąk pomiętą harmonijkę dokumentacji wyjazdowej i podetknął pod nos dziadka.
- I proszę nam więcej nie robić takiego Prima Aprilis! To jest pogotowie, a nie poradnia małżeńska "Brylantowe Gody"!

Tarabaniliśmy się z gratami do karetki.
- Eska wolna w miejscu wezwania. Pacjent nie wyraził zgody na udzielenie pomocy! - zakrzyknął do mikrofonu kierowca i pojazd ruszył w stronę stacji pogotowia.
- Eska zaczekajcie. Mam dla was wyjazd! Nieprzytomny na chodniku. Podaję adres...
- Fuck! - westchnąłem wykonując automatyczny siad z jednoczesnym zapięciem pasa. Dwie minuty później byliśmy na miejscu.
Poukładaliśmy sprzęt na kupce obok karetki. Łazimy, szukamy... Ciemno się już zrobiło, a pacjenta ani widu, ani słychu... Wku.wiony jak sto pięćdziesiąt Ryba, wypatrzył jakąś parkę migdalącą się na ławeczce nieopodal. Bezpardonowo wkroczył w ich intymną przestrzeń, pogadał, pogroził palcem, wrócił i napisał w karcie:
"Z zeznań świadków wynika, iż nieprzytomny, na dźwięk sygnałów karetki, poderwał się z chodnika i niespiesznym krokiem, zbiegł z miejsca zdarzenia."
- Eska wolna w miejscu wezwania. Brak pacjenta na miejscu zdarzenia! - zameldował kierowca i wszyscy zastygliśmy w niemym oczekiwaniu na to, co odpowie nam magiczne, radiowe pudełko. Istniało spore ryzyko, że zaraz znienawidzony głos dyspozytorki wyśle nas na kolejną eskapadę. Tymczasem radio milczało.
- Zespół "S" wraca do bazy... - szofer nieśmiało dorzucił w sitko mikrofonu i ruszył powolutku, jakby wiózł porcelanową zastawę z dziewiętnastego wieku.

Kilka chwil później parkowaliśmy pod stacją. Gasiłem światło w przedziale medycznym. Rybiński, gramoląc się z szoferki, mlaskał już do swych napoczętych śledzi.
- Zespół "S" w bazie! - kierowca strzelił mikrofonem na widełki uchwytu i wystawił nogę poza próg.
- Eska, macie kolejny wyjazd! - radio plunęło jadem. Mógłbym przysiąc, że w głosie kierowniczki wyrzutni słychać było dziką satysfakcję.
- By to wędkarski ch.j strzelił!!! - Rybiński wskoczył do kabiny i huknął drzwiami z takim impetem, że pokrzywił boczne lusterka po obu stronach auta. A szyderczy (jak nam się zdawało) głos podawał koordynaty wezwania.
- Nieprzytomny, leczony na cukrzycę. Adres...

Tym razem dojazd zajął nieco więcej czasu. Po kilkunastu minutach wpadliśmy na wioskę wyjąc i błyskając. Jeszcze przy głównej drodze zgarnęliśmy żonę nieszczęśnika, która usiłowała prowadzić kierowcę, myląc notorycznie "lewo" z "prawo".
- Co tam się stało? - dopytywał Rybiński trzymając się "cykorłapki" i podskakując w rytm wybojów.
- Nie wiem! Mąż dzwonił do mnie z domu i mówił, że go słabi, że zaraz padnie...
Zrozpaczona połowica diabetyka, w celu lepszej konwersacji z lekarzem, wsadziła w okienko szoferki całą głowę i kawałek ramienia. W przedziale medycznym pozostał większy fragment jej korpusu, zakończony gigantyczną częścią ciała, stanowiącą "własność prywatną" pana męża. "Prywatna własność", na nierównościach drogi, kiwała mi się tuż przed nosem, o dziwo, bezbłędnie wskazując kierunki prawe i lewe.
- Bleee... -  doznawszy porażenia ośrodka smaku i estetyki, postanowiłem natychmiast zająć oczy czymś pożytecznym. Ryzykując kolejne powitanie twarzy z szafką, wstałem z siedziska i zacząłem zdejmować defibrylator z uchwytu.
Kilka dzikich podskoków karetki i byliśmy na miejscu. Metodą "podaj cegłę", sprawnie wydobywaliśmy cały sprzęt niezbędny do ratowania nieprzytomnych cukrzyków, tymczasem żona dobijała się już do drzwi chałupy.
Dołączyliśmy do niej, kiedy kończyła trzecią serię "ŁUP, ŁUP ŁUP!" okraszoną pilnym wezwaniem do poddania: "Kazek ku.wa otwieraj!"
Czwartej serii już nie zdążyła wykonać, gdyż nagle wrota rozchyliły się i w świetle sieni stanął chudy chłopek w majtach i koszulce na szelkach. W ugiętej dłoni trzymał nadgryzioną kanapeczkę z białym serkiem i pomidorkiem.
- Gdzie ten nieprzytomny?! - huknął Rybiński i próbował wsadzić głowę poza futrynę.
- Jaki nieprzytomny..? Kim panowie są?! - wydukał przestraszony chudzielec.
- No to on miał być..! - zająknęła się żona i poczerwieniała - Kazik!!! Mówiłeś, że cię słabi!!! I mówiłeś, że zaraz padniesz!!!
- Mówiłem, że padnę... jak czegoś nie zechlam, ty durna babo!!! - malutki pomidorek zakołysał się gniewnie na szczycie kanapeczki.
- Czyli pan nie potrzebuje pomocy? - doktorek zaprzestał prób wciśnięcia się do domu.
- A dajcie mi spokój!
- To jest skandal! Pan podpisze, że odmawia udzielenia pomocy..!
- A idź pan w ch.j! - właściciel pomidorka oraz kanapeczki zrobił zgrabny wykrok w tył, po czym z całą mocą rypnął drzwiami wprost przed dokumentem i zdumionym obliczem lekarza.
Po raz kolejny tego wieczoru, zrezygnowany Rybiński wyciągał rękę z kartą wyjazdową i długopisem
- Pani podpisze, że pan nie chciał podpisać...
Pakowaliśmy graty do karetki, poganiani rykiem kotłującej się pod zamkniętymi drzwiami małżonki.
- Kazek!!! Ty debilu!!! Cholero jedna, otwieraj!!! Ja cię zamorduję!!!
- Chodźmy stąd. - mruczał spłoszony kierowca - Za chwilę przyjedzie tu "podstawowa" do pobicia.
- Albo znowu my... - pomyślałem - ...do uduszenia pomidorkiem!

Do stacji wróciliśmy na paluszkach, cichcem przemykając pod drzwiami dyspozytorni.
- Później dasz jej papiery... - wyszeptał lekarz, wskazując oczami jaskinię lwa - ...a teraz chodź do kuchni.
Kroiłem pachnący, pyszny chlebek uważając by zbyt głośno nie strzelić nożem o deskę. Woda w czajniku zaczęła radośnie bulgotać. Przy stoliku Rybiński z miłością nadziewał na widelec kawał cieknącego octem śledzia. Właśnie z zadowoleniem przymknął oczy i rozdziawił gębę, by jęzorem powitać ten regionalny owoc morza... lecz nie dla psa kiełbasa...
- Eska wyyyyjaaaazd!!! - rozdarła się na cały korytarz dyspozytorka - Co, myśleliście, że was nie widziałam?
Wyprowadzony z równowagi doktorek, strzelił widelcem o stół, aż śledzik poszybował w górę i po krótkim locie, odcisnął swe śmierdzące piętno na szybie kuchennego okna.
- Dość już tego!!! - wrzeszczał Ryba kropiąc octową zalewą szare kafle podłogi - Chciałbym ku.wa zjeść rybę!!! W spokoju!!! Mogę?!?
- Zje doktor, jak wróci... - powiedziała ze stoickim luzem dyspozytorka - A tymczasem, pan na was czeka w parku, na ławce. Z bólem w klatce.

C.D.N.


--------------
Tradycyjnie już zapewnię, że opisane powyżej przygody są absolutnie zmyślone. Choć i tak nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w takie zbiegi okoliczności i sploty porąbanych zdarzeń ;)