Sztafety zmiana pierwsza.
(Tak stara, że wspomnienia o niej rysują się w barwach sepii)
Wielkie płaty śniegu opadały na białą kołdrę zasp przed garażem dla karetek. Drobinki zamarzniętej wody skrzyły się w świetle latarni, puszczając zalotne oczka do samotnego desperata, który w tak mroźną noc zdecydował się wyjść na dwór.
Miałem na sobie biały, pseudo-lekarski fartuch z ordynarnym, beżowym plastrem naklejonym na kieszeni. Na tym plastrze, ręką pielęgniarki przełożonej i długopisem marki Zenith, nakreślono dumny napis "Wolontariusz". Plecy przykrywała wysłużona, pogotowiana kurtka w barwach ciemnej zieleni przeciętej naderwanymi, żółtymi taśmami odblasków. Trudy pracy w pogotowiu ratunkowym odcisnęły swoje piętno na tym sorcie służbowej odzieży. Było to szczególnie widoczne na plecach. W miejscu, gdzie dawniej tkwiła duża naszywka "Sanitariusz", teraz otwierała paszczę jaśniejsza plama dziewiczego materiału. Płatki padającego śniegu pracowicie przesłaniały te kolorystyczne kontrasty między starym a nowym, sprawiedliwie przykrywając całą powierzchnię styranej kurtki.
Raz po raz tupałem zmarzniętymi nogami. W oczekiwaniu na mojego mentora i nauczyciela ratowniczego fachu, wydeptałem już całkiem spory prostokąt lodowo-śnieżnej płaszczyzny.
- Cześć... - znajomy głos, dobiegający spoza kręgu światła, zwiastował koniec bezczynności. Zaraz otworzą się bramy ciepłego garażu i razem z Jackiem rozpoczniemy kolejną podróż w fascynujący świat pierwszej pomocy i ratownictwa.
Sanitariusz Jacek. Nikt lepiej nie potrafił przekazać swojej wiedzy i doświadczeń. Nikt też nie chciał tego robić. Kiedy inni sanitariusze, wespół z kierowcami, łoili w karciochy, Jacek się uczył. On pierwszy z całej stacji zapisał się do zupełnie nowej, nieznanej szkoły z dziwnie brzmiącym kierunkiem zawodowym "Ratownik Medyczny". Uczył się, pracował i jeszcze miał siłę edukować takich szczyli jak ja. Miał wtedy może dwadzieścia pięć lat. Ja może szesnaście.
- Cześć! - odpowiedziałem radośnie, ścierając spod nosa zamarzniętego gila - To co? Idziemy do karetki?
Zrobiłem krok w przód.
- Słuchaj Crew... - w plamie światła z latarni pojawiła się cała sylwetka starszego kolegi. Jego twarz wyrażała zakłopotanie i niepewność.
- Nie możemy dzisiaj się uczyć...
- Nie możemy? - zamrugałem nierozumnie oczami.
- Nie. Niestety...
- No to może pojutrze? Sobota, do szkoły nie muszę iść. Masz dyżur w sobotę?
- Pojutrze też nie. W ogóle już nie możemy się uczyć...
- Co..? Czemu? - musiałem chyba strasznie głupio wyglądać, bo Jacek przestał się kręcić na udeptanym śniegu. Wypuścił z płuc ogromne kłęby pary i spojrzał ponuro:
- Starszaki mnie dziś dorwali... - mówiąc to kiwnął brodą w kierunku jaśniejących okien pomieszczeń dla kierowców i sanitariuszy.
- Powiedzieli, żebym przestał niańczyć gówniarzy, bo mi spuszczą wpie.dol. Oni się boją wszystkiego co nowe, boją się was. Powiedzieli, że zabieracie im chleb... że za chwilę dyrektor im też każe was niańczyć na wyjazdach... że każe im się uczyć.
- Ale jak ja im zabieram chleb? Przecież ja tu za darmo... ja tylko chcę umieć więcej...
- Zrozum Crew... Tamto pokolenie się nie zmieni. Oni muszą odejść, a wtedy my zawalczymy o swoje. A na razie... nie chodź do dyżurki sanitariuszy. Kolegom też powiedz, żeby tam nie łazili. W karetce nikt się wami nie zajmie, nic nie pokaże, a w nocy wywalą was na korytarz i oby się na tym skończyło. Na razie przychodźcie do ambulatorium chirurgicznego. Tam też można się dużo nauczyć. No i jak będę miał jakieś notatki z moich lekcji, to ci dam do odpisania. Tylko w domu, nie tu... Trzymaj się Crew.
Sztafety zmiana druga
(Już nie taka stara, barwna niczym kolory z telewizora Rubin)
Karetką zatłukło mocniej na wybojach drogi. Jarek nerwowo schwycił się szafki na leki i w tej niewygodnej pozycji kontynuował podróż w nieznane.
- Drugi wyjazd z zespołem S, to nadal debiut mojej roboty w pogotowiu... - myślał niepewnie o nowej pracy, nowych ludziach i zupełnie nowych, stresujących sytuacjach.
- Nie to co na uczelni. Tam była sielanka...
Nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wizyta u kolejnego pacjenta wymagała od niego skupienia i rozważnego wykonywania poleceń eskowej pani doktor.
- Proszę zapiąć EKG, na co pan jeszcze czeka? - lekarka zniecierpliwionym głosem motywowała Jarka do wzmożonej pracy.
- Przepraszam, już robię... - wybąkał i zaczął szybko rozwijać kable kolorowych elektrod.
Kilka chwil później, defibrylator wypluwał zapis EKG, a oczom Jarka ukazała się "piękna" fala Pardeego, której obecność w wielu odprowadzeniach, zwiastowała zawał serca. Stan pacjenta zdawał się potwierdzać tę diagnozę. Mężczyzna słabł z minuty na minutę, a jego ciało pokryte było lepkim, zimnym potem.
Jarek szybkim ruchem oddarł pasek z wydrukowanym zapisem i wręczył go tkwiącej przy stole lekarce.
- No tak... Coś tu jest... - wymruczała lekko zafrasowana - Może być zawał. Zabieramy pana do szpitala powiatowego. Pan się zgadza jechać do szpitala?
Pacjent, ledwie zauważalnym ruchem, kiwnął twierdząco głową. Twarz pięćdziesięcioletniego mężczyzny przykrywał grymas bólu.
- Pani doktor, przepraszam... - Jarek cichym głosem zakłócał lekarski spokój - ...może by pana zawieźć do wojewódzkiego? Tam mają pracownię hemodynamiki, może trzeba będzie przetykać te naczynia..?
Zaskoczenie i niedowierzanie odbiło się na obojętnym dotąd obliczu doktorki, a z jej ust popłynęła sceptyczna litania
- Młody człowieku. To może być zawał, ale wcale nie musi. Ja nie jestem kardiologiem i nie potrafię na sto procent powiedzieć, a ty potrafisz? Zaryzykujesz jazdę czterdzieści kilometrów do szpitala wojewódzkiego?! I zostawisz powiat bez karetki S?! No gratuluję odwagi! Jedziemy do nas i tam niech kardiolog zadecyduje, co dalej!
- Pani doktor... - zmieszany ratownik podjął jeszcze jedną próbę rozmowy ze swoją przełożoną - ...przecież nie musimy od razu jechać te czterdzieści kilometrów. Mamy sprzęt do teletransmisji, możemy przesłać ten zapis do wojewódzkiego i oni nam za chwilę powiedzą, czy jechać na hemodynamikę...
Lekarka nie pozwoliła dokończyć w pół urwanego zdania
- Jak to mamy sprzęt do teletransmisji?!
- No cóż... - wybąkał skromnie Jarek - Ten defibrylator ma taką opcję, trzeba tylko nacisnąć o tu i...
Znów nie dokończył. Zwijający kable ratownik-kierowca nagle potknął się i próbując odzyskać równowagę ulokował własny łokieć wprost pod Jarkowymi żebrami.
- Dlaczego nikt mi dotąd nie powiedział, że te monitory potrafią wysyłać zapisy??!! - grzmiała oburzona lekarka. Jarek na bezdechu wysyłał teletransmisję, nadal czując potłuczony fragment klatki piersiowej. Kierowca zaś, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwo, poszedł do karetki szarpać się z noszami.
Kilkadziesiąt minut później, pacjent wjeżdżał do pracowni hemodynamiki z rozpoznaniem rozległego zawału z uniesieniem odcinka ST. Po kolejnych dwóch dniach, lekarze nieco spokojniej patrzyli na jego zapisy EKG.
W tym samym czasie Jarek obejmował swój trzeci pogotowiany dyżur. Ubierał właśnie czerwone ciuchy z odblaskami, kiedy do szatni weszli wszyscy ratownicy z dziennej zmiany.
- Te licencjat! Tyś taki do przodu z wiedzą? Na łeb upadłeś? Lekarzy chcesz uczyć? Szpanujesz elektroniką, w głowach im mącisz jakimś faksem czy tam transmisją... Zostaw dla siebie swoją naukę studenciku, bo doktorka teraz lata i każe nam się uczyć jak obsługiwać te defibrylatory. A nam za to nie płacą! Siedź cicho i się nie wychylaj, albo inaczej będziemy rozmawiać. Kapujesz to?!
Jarek opuszczał szatnię, przeciskając się przez ciasny tłumek "kolegów". W korytarzu goniły go jeszcze pokrzykiwania
- Nalazło gównianej młodzieży i myślą, że rozumy pojedli! Pokolenie naukowców ku.wa ich mać!
Sztafety zmiana trzecia
(Całkiem świeża, mocno kolorowa i w cyfrowym HD)
Czerwcowe słoneczko rozpoczęło codzienną wędrówkę po naszym, powiatowym niebie i teraz całkiem śmiało zaglądało do okien pogotowianej szatni. Właśnie kończyłem ubierać służbowe, żarówiaście pomarańczowe ciuszki, kiedy do pomieszczenia wszedł "Nowy".
- Dzień dobry - nieśmiało przywitał się i z reklamówki zaczął wyciągać pomiętą, bliźniaczo do mojej oczojebną odzież.
- A dobry... - odpowiedziałem, z ciekawością obserwując nowego przybysza - Kolega nowy w pracy? - zapytałem nie mogąc utrzymać na wodzy chłopskiej ciekawości.
- Eee nie... Praktykę studencką mam w waszej stacji - odpowiedział skromnie chłopczyna i czym prędzej czmychnął do świetlicy.
Wzruszyłem ramionami i z lekkim uśmiechem na ustach, poczłapałem przejąć karetkę od nocnej zmiany.
Piętnaście minut później sumienie zagnało mnie pod drzwi świetlicy. Przed oczami miałem własne, samotne "wolontariaty" i praktyki, przesiedziane w starym fotelu na korytarzu stacji pogotowia. Te nocne "dwunastki" o chłodzie i głodzie, z błagalnym wzrokiem i stałym tekstem: "Mogę z wami jechać?".
Bezceremonialnie wkroczyłem do świetlicy i ładując się na sofę, rozpocząłem wywiad z "Nowym"
- Dzisiaj pierwszy raz?
- Nie, wczoraj byłem. Rozmawiałem z kierownikiem, podpisywałem papiery... i takie tam...
- Oho... Takie tam... - pomyślałem dobrze znając ten ton wypowiedzi
- ...czyli pewnie kazali ci przybijać pieczątki na czystych blankietach kart wyjazdowych... Fascynujące zajęcie dla ratownika.
- A pokazali ci coś więcej? - zapytałem wprost - No wiesz, stację, karetki, wyposażenie?
Młody tylko pokręcił przecząco głową i z zakłopotaniem wziął do ręki pilota od TV.
- No to może chcesz coś zobaczyć? Mam dyżur dziś na podstawowej, ale do eski też możemy pójść...
- Proszę sobie nie robić kłopotu. Jeszcze wcześnie jest, pan ma pewnie mnóstwo swoich zajęć.
Widząc skrępowanie w jego spojrzeniu, postanowiłem zbastować nieco.
- Jeszcze pomyśli, że jestem jakiś ten, teges... A to raczej nie sprzyja procesom nauczania - uśmiechnąłem się do swoich myśli.
- No nic... Jak będziesz chciał coś pooglądać, to wołaj... - wstałem z sofy i ruszyłem do drzwi - A może chcesz się napić herbaty albo kawy? Kuchnia jest na końcu korytarza. Jak nie masz swoich zapasów, to mogę cię poczęstować.
- Dzięki... Mam mineralną. - odpowiedział i włączył telewizor.
Godzinę później zaburczały pagery, oznajmiając wyjazd zespołu P. Przechodząc wzdłuż korytarza, wsadziłem głowę w drzwi świetlicy. Młody nadal siedział skromnie wbity w kąt sofy. W tv leciały jakieś wiadomości.
- Mamy wezwanie do próby samobójczej, chcesz jechać z nami?
Miałem wrażenie jakby lekko zadrżał. Popatrzył na mnie spłoszonym wzrokiem i zapytał
- A to z lekarzem wyjazd jest?
- Nie, podstawówka jedzie... Wolisz z lekarzem? Spoko.
Na większą dyskusję nie było czasu, bo już kolega z zespołu ciągnął mnie za kamizelkę.
- Jasne... Co to za frajda, jechać do wariata i użerać się z nim przez całą drogę... - pakując się do karetki, myślałem o niechęci "Nowego".
- A może ma przykazane praktyki tylko na S?
Mijały kolejne godziny dyżuru. Dosłownie przed chwilą, dyspozytorka wystrzeliła eskę do nieprzytomnego. Targałem właśnie na świetlicę mój "obiad" wydarty z gardła mikrofalówki
.
- W końcu jedzenie z telewizorem, to najzdrowsza rzecz, jaką można sobie zafundować w tej stacji... - pomyślałem z przekąsem i mlasnąłem do dymiącego na talerzu bigosu
.
- Smacznego... - w drzwiach świetlicy powitał mnie studencki głos.
- Dzięki... - odpowiedziałem trochę zaskoczony - Nie pojechałeś z eską?
- Nie... - spuścił wzrok do jakiegoś kryminału, który zdawał się czytać
.
- Nie zabrali cię... - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- No... Znaczy nie przyszli po mnie, nie wołali, to się nie pchałem.
- I tak siedzisz tu od siódmej rano?
- No... Ale mam telewizor, książkę... Spoko.
- A obiad masz? - zadając to pytanie, szacowałem wzrokiem kopiatość mojego bigosu i możliwość podziału porcji.
- Zjadłem pączka. Nie jestem głodny...
- Serio? Najadasz się jednym pączkiem? - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem i zatopiłem widelec w potrawie. Nie zdążyłem jednak załadować pierwszej raty posiłku do własnych, głodnych ust, gdy znów zajęczał paskudny pager.
Truchtając przez korytarz, zawołałem do"Nowego".
- Mamy wyjazd do wypadku samochodowego. Eski jeszcze nie ma, pakuj się z nami!
Byłem pewny, że takim wyjazdem nie pogardzi. Tymczasem on, nawet nie ruszył się z sofy. Jego mina zdawała się mówić coś jakby:
- Weź głupi zboczeńcu, daj mi spokój i nie nudź.
Zamiast tego, głośno zapytał
- A czy pan kierownik będzie jeszcze dziś w stacji?
- Dzisiaj jest sobota, kierownika nie ma...
- A... To może ja bym mógł iść już do domu zamiast tu tkwić?
Wzruszyłem ramionami i jak każdy głupi zboczeniec, poleciałem realizować wyjazd.
Kiedy wróciłem, "młodego pokolenia przyszłych ratowników" już nie było. Pozostał tylko włączony tv, wygniecione miejsce w kącie sofy i jakiś niesmak nad bigosem.
Sztafety zmiana czwarta
(Ledwie wczorajsza, w trójwymiarze i hologramie)
- Co masz? - zapytał SORowy lekarz, wyciągając mi z rąk kartę Medycznych Czynności Ratunkowych
- Dziecko, dziewięć lat. Tępy uraz brzucha po wywrotce na rowerze. Przytomne, wydolne oddechowo i krążeniowo...
W trakcie przekazywania małego pacjenta, jego matka nerwowo przestępowała z nogi na nogę, opierając się o uchwyt noszy, na których nieruchomo leżało dziecko.
- Chłopca zwiozłem z powiatu, bo u nas nie ma chirurgii dziecięcej... - kontynuowałem raport.
Moją relację przerwał wjazd kolejnej karetki, z której dwójka młodych ratowników zaczęła wyłuskiwać jakiegoś staruszka. Ta skomplikowana operacja nie szła po ich myśli, gdyż pacjent chwiał się na nogach i miał wyraźną ochotę, by natychmiast upaść z wysokości przedziału medycznego. Na szczęście silne ramiona dwóch "zuchów" nie pozwoliły panu na wywrotkę i wieczne odpoczywanie. Schwycili dziadka pod ramiona i powłócząc jego nogami, rozpoczęli dumną paradę przez SOR. Właśnie nas mijali, gdy lekarz dyżurny zatrzymał korowód jednym, krótkim hasłem:
- No co jest?!
- A nic... - niefrasobliwie odparł ratownik, w którym natychmiast rozpoznałem "Nowego" praktykanta sprzed dwóch, czy trzech lat.
- ...chyba udar jakiś ma, bo bełkocze i nie ustoi sam na nogach.
- To może byście tak pana posadzili? Na wózku, na ten przykład! - doktorek okazał niewielkie zgorszenie ratowniczymi manierami. Panowie płynnie zmienili kierunek marszu i pociągnęli staruszka w stronę zaparkowanych wózków. Tymczasem moją uwagę przykuła matka małego pacjenta, która w tej chwili kucała obok noszy, wspierając dłoń na szpitalnej podłodze.
- Źle się pani czuje? - zapytałem obserwując blade policzki i sinawe usta
- Trochę mi słabo... Przepraszam.
- Pani sobie usiądzie tu... - popchnąłem inwalidzki wózek i odchyliłem podnóżki.
- Dziękuję panu. Trochę mi niedobrze, to chyba z nerwów...
Tuż za jej plecami, pod ścianą znajdował się dystrybutor z mineralną. Sięgnąłem po kubeczek i nalałem odrobinę zimnej wody.
- Proszę się napić i nie stresować. Z synem przecież jest wszystko w porządku.
W trakcie tych zabiegów, do rejestracyjnej lady wrócili "młodzi-gniewni", którzy zdążyli już "sprzedać" swojego pacjenta. Gawędzili teraz z SORowym pielęgniarzem i z zainteresowaniem przyglądali się moim poczynaniom.
Aby jeszcze bardziej uspokoić matkę, podszedłem do noszy, na których leżał mały pacjent i spokojnym tonem zapytałem:
- No i jak tam młody człowieku? Mniej cię brzuch boli, czy tak samo?
- Trochę mniej... - odpowiedział chłopiec ze zbolałą, ale przytomną miną.
- No widzi pani? Syn daje radę...
I wtedy zobaczyłem płynące znad lady, dwa szydercze spojrzenia.
- Oho... - powiedział "Nowy" i chytry uśmieszek przemknął mu po twarzy - Ktoś tu się naoglądał seriali rodem z Leśnej Góry...
Uśmieszki zakwitły na twarzach pozostałych zgromadzonych, a ja poczułem, że gotują mi się wnętrzności.
- Za to niektórym najwyraźniej przydałoby się pooglądać trochę tych seriali! Może by się czegokolwiek nauczyli?! Nawet ze "Słonecznego Patrolu"
mieliby jakiś pożytek!
Usta same składały się, by głośno wypowiedzieć wrzące myśli. Nabierałem powietrza w płuca i nagle dotarło do mnie, że nie ma już do kogo ani po co mówić... że stojący przy ladzie "Nowi" pognali gdzieś w pokoleniowej ewolucji. Czy aby nie zmylili kierunków?
Po wyścigu...
W mojej zawodowej sztafecie widziałem ekipę starych sanitariuszy, widziałem też biegnących w drugiej zmianie, pierwszych ratowników medycznych
. Ja i podobni do mnie, byliśmy zmianą trzecią... Biegliśmy, kurczowo ściskając w dłoniach pałeczkę własnych pomysłów oraz innowacji. I właśnie wczoraj, uświadomiłem sobie, że oto przegoniła nas sztafeta młodych "Nowych". Zostawili nas w tyle, zupełnie niezainteresowani przejęciem pałeczki. Nie chcieli ani wyrywać "władzy" ani robić porządków po swojemu. Dziwne...
Albo oni biegną "na łatwiznę", albo to ja cały czas gnałem w jakiejś zupełnie innej konkurencji..?
Tak czy inaczej, chyba najwyższa pora wytracić prędkość... i spacerkiem robić swoje.
-------------------
P.S. Być może część Czytelników "z branży", po raz kolejny zechce mi zwrócić uwagę, że "s.am we własne, zawodowe gniazdo". Proszę mi wierzyć, moimi postami nie robię większego "nieporządku" niż jest w rzeczywistości.
Po prostu piszę, co widzę. Mówię jak jest... Prawie jak Kolonko... Max... Mariusz...
Crew z Leśnej Góry ;)