Część pierwsza
tutaj
Południowo-wschodnia Polska. Kilka lat temu.
- No jak Tadziu? Gotowe wszystko? - mężczyzna w zielonej wiatrówce klepnął po przyjacielsku ramię nadchodzącego kolegi.
- Prawie gotowe... - odsapnął klepnięty - ...Kamery ustawione w krzaczorach, chłopaki czekają w aucie na końcu lasu... tylko kuźwa, w tym bajorze całe spodnie sobie upaprałem. Stara mnie zatłucze w domu! - Tadeusz próbował kruszyć i strzepywać błoto zaschłe na nogawce niemarkowych dżinsów.
- Oj Tadziu, to fakt. Żonę masz herod-babę... ale zobacz jak żeśmy to wszystko pięknie urządzili...
Mężczyźni z zadowoleniem spoglądali na leżący w rowie, potrzaskany samochód. Szkło z rozbitych szyb srebrzyło się na ciemnym asfalcie, a białe plastiki i drobne elementy karoserii zdawały się wyznaczać ścieżkę katastrofy. Tylko drzewa wokół szumiały jakoś tak nienaturalnie, spokojnie, jakby nic nie zaszło.
- Piękne...- zachwycił się posiadacz brudnych spodni - Wygląda jakby nieźle wyrżnął.
- Dokładnie. I widać go z obu stron drogi. Cudo..! Drugie życie to autko dostało, jeśli można to nazwać życiem. Ze złomu prosto do przydrożnego rowu. Heh... ironia losu. Jeszcze tylko ofiarę zmontujemy i masakra będzie kompletna.
Zielony materiał wiatrówki sfałdował się gwałtownie na ramionach. Mężczyzna wsadził palce do ust i w leśne ostępy popłynął przeraźliwy gwizd.
- Pioootruś! Wylałeś się już?! Wskakuj do wraku, musimy cię jeszcze podlać sokiem z buraczków!!!
Kilka chwil później, z rozbitego pojazdu wystawała "pokrwawiona" ręka młodszego aspiranta Piotra. Zielony ludzik wyliczał na palcach.
- Kamery rejestrują, pozorant na miejscu, chłopaki czekają przed lasem... No to zaczynamy doświadczenie. Zobaczymy jak sobie panie i panowie kierowcy będą radzić z taką niespodzianką na drodze. Wskakuj Tadziu, jedziemy... - policjant trzasnął drzwiami nieoznakowanego radiowozu i schwycił gruszkę mikrofonu.
- Laguna zgłoś się dla fiesty... Jedziemy na pozycję. Zaczynamy!
* * *
Jeśli zupełnym przypadkiem, trafisz Drogi Czytelniku na moje szkolenie z pierwszej pomocy, z pewnością usłyszysz zwarty opis powyższej sceny. Powtarzam go niezmiennie od kilku lat, na każdym kursie. Opowiadam o policyjnej "prowokacji" urządzonej w lesie, między dwiema małymi mieścinkami pd-wsch Polski. Przedstawiam również końcowe wyniki doświadczenia, a te niestety nie są budujące.
Oto bowiem, przez kilka godzin rejestrowano zachowanie kierowców, którzy przejeżdżali obok rozbitego samochodu. Całość "wypadku" była idealnie widoczna z obu kierunków drogi. Biały dzień, warunki pogodowe - bardzo dobre, natężenie ruchu - minimalne. I co?
Statystycznie rzecz ujmując. Na dziesięć pojazdów, które pojawiały się w szklanym oku kamery, do udzielenia pomocy zatrzymywał się jeden lub z jednego dzwoniono po karetkę, bez zatrzymywania się. Pozostałych dziewięciu kierowców mijało rozbite auto bez jakiejkolwiek reakcji.
"I to doświadczenie, Drodzy Państwo, obrazuje skalę problemu w naszym kraju. A w moim przekonaniu problem jest ogromny. Jadąc w dłuższą podróż, mam przykrą świadomość, że jeśli mi się cokolwiek stanie, ulegnę wypadkowi - prawdopodobnie nikt mi nie pomoże!"
Zawsze powtarzam powyższą opinię. I zawsze staram się, by ludzie zrozumieli, że póki sami nie zaczną się wzajem ratować, póty nie ma mowy o względnym poczuciu bezpieczeństwa. Ot wycieczka w "dziki zachód". Padłeś? To leż, aż cię sępy zeżrą.
Muszę jednak przyznać, że z każdym rokiem, z każdym kolejnym kursem, znikało we mnie przekonanie, co do aktualności głoszonych tez własnych.
- Teraz są inne czasy Crew... - myślałem coraz częściej
- Ludzie są inni. Bardziej ludzcy, wyedukowani... Szkolą się, pomagają sobie wzajem. Ilu sam wyszkoliłeś przez te lata? A ilu w całej Polsce się szkoliło? Może już czas zaprzestać rozsiewania defetyzmu i czarnowidztwa?
I już, już miałem zmienić gadkę na kursach... aż tu nagle...
Centralna Polska. Współcześnie.
Asfalt ciągnął się w nieskończoność niczym szara nitka zeszłorocznego spaghetti. Koła mojego pojazdu z lekkim szumem mieliły ten drogowy makaron, a silnik mruczał z niesmakiem. Deszcz siąpił drobnymi kroplami i tylko niezmordowana praca wycieraczek pozwalała mi dojrzeć smutny świat zza przedniej szyby.
Z prędkością ślimaka wracałem do domu po kolejnym "udanym" szkoleniu. Mandat, który dostałem dwa dni wcześniej sprawił, że ciężar właściwy mojej prawej stopy zmniejszył się co najmniej o połowę. Pedał gazu też jakby stwardniał i nie chciał się wciskać "do dechy". Wlokłem się zgodnie z literą prawa, "noga za nogą". Przed zaśnięciem powstrzymywały mnie tylko nieregularnie ubytki w nawierzchni. Raz po raz ściskałem mocniej kierownicę, wjeżdżając na asfaltową tarkę wybojów. W drganiach i wibracjach zespalał się człowiek z maszyną, a wszelkie znużenie, czy ochota na sen uchodziły precz.
Właśnie minąłem białą tablicę z nazwą małej wioski. Dwa pasy jezdni brutalnie wcinały się między rzędy murowanych domków. Auto grzecznie sunęło z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, gdy naraz, moją uwagę przykuła czarna plama leżąca na chodniku. Niewielka szybkość jazdy pozwoliła na krótką rozmowę z samym sobą. Myśl pierwsza mignęła niczym błyskawica.
- To człowiek leży? Człowiek... Widzę dłoń i zarys głowy.
Po niej przyszła druga myśl, wolniejsza.
- Eee... pewnie pijany... Do domu nie doszedł po libacji. Położył się i słucha płyt chodnikowych.
Byłem już na wysokości leżącego. Na wszelki wypadek zjechałem nieco do środka jezdni. I wtedy spadła myśl trzecia, zasiewając wątpliwości.
- Ale czemu on w deszczu śpi na chodniku? I nogi ma na jezdni... Przecież zaraz ktoś mu na te giry najedzie...
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Na drodze pusto, minąłem już leżącą postać i czarna plama powoli oddalała się niknąc w szklanej tafli lustra.
- Dobra... dość tego, hamuj! Trzeba obudzić chłopa, niech idzie odespać do domu. Wychłodzi się na tym deszczu albo mu ktoś połamie nogi.
Jeszcze raz zerknąłem w lusterko wrzucając wsteczny bieg. Ustawiłem samochód najbliżej prawej krawędzi jezdni, włączyłem światła awaryjne i wysiadłem w deszcz.
Chwilę później wszystkie wątpliwości rozpłynęły się w strużkach wody. Zamknięte oczy, rozbite czoło, łuk brwiowy. Krew cieknąca na mokry chodnik, z nosa, ust, ucha... Tyle zdążyłem ogarnąć jednym spojrzeniem i w miejscu zawróciłem do auta po apteczkę. Ubierając rękawiczki zobaczyłem nadjeżdżający samochód osobowy.
- Proszę pani. Bardzo proszę zjechać na pobocze i zaczekać chwilę. Był wypadek, będę potrzebował pani pomocy.
Kobieta dopiero w tej chwili dostrzegła leżącego na chodniku. Jej twarz gwałtownie zmieniła wyraz.
- Ja... ja nie mogę... - wyjąkała z przestrachem - Dzieci na mnie w domu same czekają...
Gdybym się nie odsunął, pewnie by mnie potrąciła. Nie miałem jednak czasu na oburzenie. Podbiegłem do mężczyzny. Poszkodowany leżał na prawym boku, wyglądał na jakieś sześćdziesiąt kilka lat. Sporadycznie otwierał oczy i po chwili znów zapadał w niebyt. Sprawdzając oddech wyczułem alkohol, ale w obecnej sytuacji miało to dla mnie znaczenie drugorzędne. Pojawił się dylemat, co dalej robić? Iść do samochodu po telefon, stabilizować głowę, czy badać resztę ciała? Wszystko jest istotne i wszystko pasowałoby zrobić w miarę szybko. Z tej analizy wyrwał mnie odgłos hamowania. Tuż obok stała wielka ciężarówka. Kierowca opuścił szybę i z ciekawością przyglądał się scenie na chodniku.
Machnąłem do niego ręką.
- No chodź pan tu!
Wysiadł z ociąganiem i wyraźną niechęcią.
- Dzwoń pan po pogotowie. Pieszy potrącony.
- A ja nie znam numeru...
- 999 lub 112. I proszę podać nazwę miejscowości.
Poszedł do szoferki, a chwilę później krzyknął
- Ten pierwszy numer jest zajęty!
- To proszę dzwonić na ten dru... - Silnik zaryczał i ciężarówka potoczyła się w deszcz.
- O żeby cię diabli wzięli, chamie jeden! - zakląłem w myślach patrząc za oddalającym się samochodem.
Nie było rady. Popędziłem do auta po telefon. Wróciłem do poszkodowanego i stabilizując jego głowę między swoimi kolanami, połączyłem się z pogotowiem.
- Dobrze. Wysyłam do pana karetkę. - zaskwierczała dyspozytorka i trzasnęła słuchawką.
- Pasowałoby mi gościa obejrzeć. Może krwawi gdzieś pod tą kurtką..? - myślałem klęcząc wciąż przy głowie.
- Panie, zostaw go pan..! - w bramce najbliższej posesji stanął starszy człowiek z wielką miotłą w garści - To największy moczymorda w całej wsi!
- A co to ma do rzeczy?! - odkrzyknąłem - Auto go potrąciło! Pomóc trzeba. Chodź pan tu!
- Mnie nic do tego..! Robotę mam! - Zmiatając liście, dziadek skierował się w stronę domu.
- Ja pier... ! Co za ludzie?! Gdzie ja jestem?! - Wsadziłem dłoń pod kurtkę poszkodowanego, tak daleko jak tylko moglem sięgnąć od głowy. Przejechałem szybko po plecach, klatce piersiowej i brzuchu. Czysto. Zewnętrznych krwawień nie widać.
Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie jakby przytomniejszym wzrokiem.
- Pomóż mi... - wycharczał, a z jego ust wraz z krwią wypłynął kawałek zęba.
- Proszę nie ruszać głową. Niech mi pan powie co boli?!
- Nogi... i brzuch...
- Nie ruszaj głową! Obejrzę te nogi. - Wstałem z kolan i przeniosłem się niżej, aby dokładnie obejrzeć dolną część ciała poszkodowanego. Prawa noga zwisała luźno z krawężnika. Lewa ją dociskała. Mimo spodni wyraźnie widoczna była deformacja w okolicy uda. Delikatnie nacisnąłem miednicę. Chrupnęło...
- Aaahhh..! - mężczyzna jęknął z bólu i ponownie zamknął oczy.
- No to ładny pasztet! - myślałem okrywając rannego folią termiczną.
- Lepiej niech się ta karetka spręży, bo za chwilę nie będzie po co jechać...
Wróciłem do stabilizacji głowy i dopiero teraz miałem czas na lustrację okolicy.
Gość z miotłą zerkał z ogródka. Kiedy na niego spojrzałem odwrócił się na pięcie i truchtem pognał do domu. Jakieś dwieście metrów dalej, robotnicy układali kostkę chodnikową. Ich pomarańczowe kamizelki wyraźnie migały w deszczu. Niemożliwe, żeby nie widzieli co się dzieje. Na drodze zrobił się spory zator. Auta podjeżdżały do miejsca wypadku i dosłownie każdy kierowca zwalniał, gapiąc się na mnie. Żaden się nie zatrzymał. Widziałem te twarze za szybami... Zaciekawione, przestraszone... Czasem zdziwienie mieszało się z obrzydzeniem. Ciężko mi to sprecyzować, ale w tamtej chwili czułem się niemal jak wyrzutek społeczeństwa. Jakbym robił coś nagannego, zupełnie wbrew wszystkim.
Mężczyzna był nadal nieprzytomny. Co minutę kontrolowałem jego oddech i tak tkwiliśmy w deszczu, na unijnej drodze, pośrodku współczesnej, polskiej wsi.
Karetka "S" przyjechała po czterdziestu dwóch minutach od chwili wezwania. Sprawdziłem później, do przejechania mieli dystans czternastu kilometrów. Nie wiem, co ich zatrzymało i absolutnie nie potępiam. Chcę tylko zauważyć, że czasem można AŻ tyle czekać na pomoc fachową.
A "fachowa" pomoc wytoczyła się z karetki w postaci ratownika medycznego, kierowcy z brzuszkiem, pani doktor i pani w białych, szpitalnych klapkach (pielęgniarka? praktykantka?). Złożyłem szybki raport, wciąż stabilizując głowę.
- Pan jest może lekarzem? - zagadnęła doktorka
- Jestem ratownikiem medycznym...
- Aha... - odburknęła i powiało chłodem - To odsuń się, już sobie poradzimy.
- Przejmij stabilizację... - powiedziałem do ratownika, który wciąż stał nade mną.
- Powiedziałam coś..! - podniosła głos lekarka - Ja jestem urazowiec i damy sobie radę!
- Wobec tego... do widzenia... - wstałem z klęczek i otrzepałem mokre spodnie. Wsiadając do auta widziałem jak pani "doktor urazowiec" wkłada pacjenta na deskę ortopedyczną, metodą "na wór ziemniaków". Druga pani zgubiła klapka i kuśtykała do karetki w skarpecie.
Nie zapytali mnie, czy wezwałem policję, czy widziałem wypadek, a może, czy aby ja sam nie spowodowałem tego zdarzenia. O nic mnie nie pytali... A że "nie zdążyli" podziękować, to już przywykłem... Prawie nigdy nie nadążają.
Ciekawe, czy chociaż zdążyli do szpitala..?
* * *
Nie zmienię moich tekstów na kursach pierwszej pomocy. Z uporem maniaka będę powtarzał ludziom, że to od nas WSZYSTKICH zależy nasze bezpieczeństwo. Może za kolejne "kilka" lat coś zacznie ewoluować w mózgownicach..? Nauczymy się reagować, zatrzymywać nad obcym człowiekiem leżącym na ulicy, wykazywać minimum empatii... Może nasze dzieci coś zmienią..?
A póki co... "dziki zachód"...