niedziela, 30 stycznia 2011

Urodzinki

No i okrągły roczek pstryknął na blogu. A kto zdrowia nie wypije... :)
I nie idzie tu o żadną wybujałą celebrację wątpliwej rocznicy, a raczej o refleksję...

Nawet się nie obejrzałem, a już z szampanem w dłoni, w tempie radosnego "trzy, dwa, jeden... Happy New Year!" zaliczyłem rokroczne, seryjne deja vu.
- Co u ciebie, Crew..? - zaszumiały bąbelki w kieliszku.
- Po staremu... - odpowiedziałem sobie w myślach.
- Naprawdę nic nowego..? - wypaliły zdziwione fajerwerki.
- Niewiele... ale dzięki, że pytacie...

Już tak to jest, że czas zapiernicza w coraz bardziej zawrotnym tempie, a ja, trzymając się utartych schematów niczym barierki w starym pekaesie, usilnie próbuję nie wypaść z kursu.
I w tej nierównej walce z wyboistym gruntem, nie dostrzegam wielu mijanych obrazów, widoków na życie, perspektyw z ciekawym horyzontem w tle. Wiem tylko, że tamtędy jechałem, że powinienem widzieć, pamiętać, doceniać... ale dzień do dnia się dodaje i zlewa w jedno:  "nic nowego..."
A przecież wcale tak nie musi być. Wystarczy zerknąć do własnych myśli przelanych na blogowe strony i już wracają zapomniane chwile. To właśnie stanowi sens istnienia tego bloga.
"...wracać, czytać i patrzeć, gdzie byłem, gdzie jestem i pewnie dokąd zmierzam..." - moje słowa sprzed roku.
Wracam więc, czytam i widzę bardzo wyraźnie rzeczy, których dawniej, z perspektywy czasu na pewno bym nie dostrzegł.

I kiedy kolejny raz bąbelki sylwestrowego szampana zaszumią: "Co nowego..?", odpowiem im z całą mocą: "Naprawdę wiele... Wprost cała kupa nowości! Wystarczy poczytać!"

...i oby tak było :)

Rok na blogu - piece of cake... with wafel! ;)

sobota, 29 stycznia 2011

Subtelna różnica

Piątek. W mojej pracy dzień bardzo specyficzny... tzw. A.L.B.O. day.
Albo wszyscy już wyjechali na weekend i będzie spokój, albo postanowili zostać, czyli chorować, wzywać lekarzy, ściągać karetki i robić te wszystkie rzeczy, które dla mnie oznaczają robotę przez duże "R".
Dzisiejszy piątek [ tak wiem, już sobota jest, ale powiedzmy, że żyję dniem wczorajszym ] ogłuszył mnie kompletnym "nicnieróbstwem".
Z obrzydzeniem oddawałem się leniwemu klikactwu (Wiecie jak to jest? Jeden link, drugi, piąty, dwudziesty piąty... i za chwilę już nie wiem, co czytam, co oglądam i przede wszystkim, po co..?).  Na szczęście, dzwonek służbowego telefonu wyrwał mnie z tej nerwicy natręctw.
- Crew, macie wyjazd do członka...
- Ech... - westchnąłem "podniecony". Wiedziałem, że w dniu takim jak ten, nie może się trafić nic innego. Wyjazd "do członka" oznacza bowiem zapchany cewnik lub inne, szeroko pojęte problemy z oddawaniem moczu. Mówiąc krótko - wyjazd marzenie, wyżyny ratowniczego fachu.
Z poczuciem misji, wyruszyliśmy. Ja i mój wierny kompan... Ten, co to kręci kierownicą, robi "ijo-ijo", a jak trzeba, to i pacjenta potrafi spacyfi... zmotywować do współpracy [ muszę Mu jakiś zgrabny pseudonim artystyczny wymyślić, bo prawdziwego zabronił używać. Ciekawe czego się boi..? ;) ]
Kilka okamgnień i byliśmy  pod wskazanym adresem. Z dokumentacji medycznej wynikało, że pacjenta należy zabrać do szpitala. Przytargaliśmy więc krzesełko kardiologiczne i siup dziadzia na ten cud techniki transportowej.

Tu należy zrobić kolejną przerwę w narracji i dokonać krótkiego rysu osobowościowego dziadzia:
Pacjent lat 92, prezentujący objawy zespołu otępiennego. Reagujący na bodźce, lecz bez logicznego kontaktu z otoczeniem. Otwarta, zdziwiona buzia i otwarte, dziwnie pogodne oczy. Momentami wyglądał jakby sobie dobrze zajarał gandzi. Tylko jeden drobny szczegół psuł całość pogodnego obrazu starszego pana. Delikatnie ruszony, zaczynał demonstrować swoje niezadowolenie, bucząc coraz głośniejsze: "O mój boże, o mój boże, o mój..."
Łapiemy za rękę... - "O mój boże..!" Chcemy poprawić nogę... - "O mój boże!!" I tak w kółko.

- Spokojniutko... Nic się nie dzieje... - kolega łagodnym głosem przemówił  do pacjenta.
- Nie dzieje... - powtórzył dziadziuś i natychmiast spokój powrócił na jego oblicze.
- Poprawimy jeszcze nogi, żeby nie spadały...
- Żeby nie spadały...
- I pojedziemy do karetki...
- Do karetki... dziemy...
Po dziesięciu minutach, rutynowa, sprawna akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Dziadek z błogą miną (co on brał?) leżał wygodnie na noszach. Szczęknęły klamry dociąganych pasów (żeby nam nie spadł), trzasnęły drzwi karetki (żeby nie wiało) i w drogę.
Usiadłem na fotelu obok pacjenta i pochylając głowę, wypełniałem poszczególne rubryczki karty wyjazdowej.
Miła podróż w ciepłym wnętrzu ambulansu. Spokój, silnik mruczy, autem leciutko buja... I nagle, sielankową atmosferę przeszył przeraźliwy wrzask.
- OOOOooo!!!
Poderwało mnie z fotela. Naprawdę nieźle się wystraszyłem.
- Co się dzieje?! - spojrzałem na dziadzia, a serce waliło mi jak młot (tak to jest jak się papiery wypełnia zamiast pilnować chorego)
- O MÓJ BOŻEeeee! - wrzeszczał pacjent - Nie mogę..! Nie mogę..!!
- K...! Co on nie może?! - myślałem wciąż wystraszony. Gorączkowo szukałem przyczyny takiej zmiany w zachowaniu. Wreszcie zobaczyłem, że dziadek bezskutecznie próbuje zgiąć nogę w kolanie. Manewr był z góry skazany na niepowodzenie, gdyż nad kolanami zapięliśmy pas zabezpieczający.
- Nie mogę..! Nie mogę..! Ooo Boże!!!
- Spokojnie... - położyłem rękę na ramieniu pacjenta - ...Nie może pan ruszyć nogami, bo są pasy zapięte. 
- Zapięte... powtórzył natychmiast wyluzowany dziadziuś.
- Tak, żeby nam pan nie spadł... - perswadowałem dalej i sam czułem jak adrenalina mi odpływa.
- Nie spadł, nie spadł... - wróciło echem.
- Ale już dojeżdżamy do szpitala, to zaraz odepniemy...
Nastąpiło trzy sekundy ciszy i...
- OOOooo mój bożeeee!!! Oooooo... ooodetniemy!?!?
Po tym okrzyku głowa dziadkowi opadła w tył i natychmiast zachrapał.
- Śpi... - pomyślałem wciąż oszołomiony sytuacją - Widać zmęczyła go ta subtelna różnica w nadawaniu i odbiorze...

Dopiero teraz zauważyłem, że autem wstrząsają lekkie konwulsje, coś jakby silnik nam dławiło? Spojrzałem w stronę szoferki i w tafli wstecznego lusterka zobaczyłem bezczelnie roześmianą gębę kolegi. Chichrał  się aż mu nogami siepało.
- Czekaj, czekaj... Kiedyś się zamienimy miejscami. Też się pośmieję! - pomyślałem i parsknąłem śmiechem.

czwartek, 27 stycznia 2011

Łańcuch ratunkowy

Tytułem krótkiego wstępu muszę się nieco powymądrzać:
Wiele definicji łańcucha ratunkowego można znaleźć w literaturze lub internecie. Wszystkie mniej więcej się pokrywają, więc powymądrzam się własnymi słowami:

Łańcuch ratunkowy, to szereg czynności wykonywanych w przypadku zaistnienia nieszczęśliwego epizodu, potocznie zwanego wypadkiem.
Czynności są ułożone w takiej chronologii, aby jak najskuteczniej prowadzić działania ratunkowe, a w konsekwencji zwiększyć szanse przeżycia i/lub wyzdrowienia osób poszkodowanych.
Najprostszy łańcuch ratunkowy może wyglądać tak:




Poszczególne ogniwa przenikają się, co ma symbolizować ciągłość podejmowanych działań, a także dążenie do eliminacji zbędnych procedur na miejscu wypadku. Istotną rolę w łańcuchu ratunkowym odgrywa upływający czas. Zadaniem wszystkich podmiotów biorących udział w danej akcji jest takie zaplanowanie działań, aby poszkodowany w możliwie najkrótszym czasie został finalnie zaopatrzony/ustabilizowany/zoperowany/wyleczony itp. itd.
Walka z czasem ujęta jest w tak oklepanych pojęciach, jak choćby złota godzina, czy platynowe 10 minut, o których nie będę się tu rozpisywał, bo miało być krótko.
Właściwie nie wiem po co w ogóle piszę o łańcuchu ratunkowym, przecież wszyscy to doskonale znają...
...ale czy na pewno..?
* * *
Pracując w obecnej firmie /baczność/ Prywatnej Placówce Medycznej /spocznij/, raczej nie mam zawodowej styczności z wypadkami komunikacyjnymi. Mój "chleb powszedni" stanowią w większości przypadki internistyczne, kardiologiczne, neurologiczne... w ogóle wszystkie "iczne", no i wszelkiej maści "kuku" wyrządzone w domowych zaciszach. Można zatem śmiało powiedzieć, że kompletnym "urazowcem" nie jestem :) /w tym momencie puszczam oko do pani doktor z poprzedniej opowieści/

I właśnie dlatego, niemałe zdumienie na mej twarzy wywołała rozmowa telefoniczna, którą prowadziłem wczoraj, w godzinach służbowych.
- Cześć Crew, tu twoja ulubiona pielęgniarka.
- No cześć... (kurczę która to..? wszystkie są ulubione...)
- Słuchaj, przyjdź szybko na przychodnię do gabinetu laryngologicznego.
- A co się stało?  - ciśnienie mi skoczyło, bo kiedy pielęgniarki mówią "przyjdź szybko", to zazwyczaj jest zatrzymanie krążenia.
- A mamy tu taką panią z wypadku i trzeba ją zabrać do szpitala.
- Z wypadku..? - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem i emocje mi opadły. Przypomniałem sobie bowiem, że przy zatrzymaniu krążenia pielęgniarki wzywają ratowników używając  formuły "biegnij k...!", a nie "przyjdź".
- Z jakiego wypadku? - ponowiłem pytanie.
- Oj przyjdź, to ci doktor wszystko powie. Tylko szybko.
- Ok. Pędzę, lecę...
Ubierając medyczną odzież wierzchnią, rozmyślaliśmy z kolegą, o jaki wypadek może chodzić.
- Eee tam, wypadek... - wysapałem szarpiąc się z zamkiem "błyskawicznym" - Jakiż może być wypadek u laryngologa? Pewnie pani sobie wsuwkę wsadziła do ucha za głęboko i nie słyszy, co doktor do niej mówi.
- Taa... albo doktor jej coś wsadził i teraz nie może wyciągnąć...
- W takim razie trzeba by wieźć ich oboje... - zaświntuszyłem na koniec rozmowy i już byliśmy pod drzwiami gabinetu.
Wyraźnie poruszony doktor relacjonował mi problem, z którym nagle musiał się zmierzyć.
- ... bo pacjentka jest po wypadku samochodowym. Przyszła do nas ze skierowaniem od innego lekarza i tu się źle poczuła... Konkretnie to zasłabła... Na szpital pewnie trzeba. Co ja tu z nią zrobię?
W trakcie jego wypowiedzi, oczy robiły mi się coraz szersze.
- Doktorze, a kiedy był ten wypadek? - spytałem licząc, że jest to jakieś stare, niedoleczone wydarzenie.
- A dzisiaj rano...
- Rano?! - w zdziwieniu podniosłem nieco głos i zerknąłem na zegarek. Wskazówki czasomierza wyznaczały godzinę trzynastą.
- No rano... ale to inny lekarz ją tu przysłał i ja właśnie nie rozumiem dlaczego...
- A gdzie ona jest..? - rozglądałem się po pustym gabinecie
- Kazałem jej poczekać na korytarzu...
* * *
Spuszczamy na resztę tej sceny zasłonę milczenia i wracamy do akcji w chwili, gdy wyszedłem z gabinetu.
* * *
Siedziała bidulka na krzesełku pod drzwiami. Blada trochę, rączki rozdygotane, wzrok jakby błędny i śliwa błyszcząca na czole.
Wzięliśmy sierotkę na wózeczek i hop do karetki. Szybkie badanie podstawowych parametrów (wszystko w miarę w normie) i ruszyliśmy w drogę. Kolega prowadził auto, a ja wdałem się z pacjentką (bajdełej - młodą i fajną) w pogawędkę... celem zebrania wywiadu, oczywiście!
"Bidulka" zaczęła mówić, a kiedy skończyła, ja zbierałem szczękę z podłogi.
Pani jechała do ginekologa. Faktycznie miała zderzenie czołowe (ponoć auto do kasacji). Nie była przypięta pasami, więc spotkała się z przednią szybą i własną głową zrobiła malowniczego pająka na szkle. Nie pamięta jak długo była nieprzytomna (uparcie twierdzi, że niedługo). Ocucili ją strażacy, którzy musieli wyciąć to i owo z auta, aby się do niej dostać.
I teraz zaczyna się "najlepszy" łańcuch ratunkowy o jakim dotąd słyszałem:
- Na miejsce wypadku nikt (policja, straż) nie wezwał karetki pogotowia (!)
- Lawety odholowały auta, a pani sama udała się do... ginekologa (swoją drogą, jaką trzeba mieć motywację, żeby zaraz po "dzwonie" iść do ginekologa? Chyba tylko niespodziewaną, niechcianą ciążę..?)
- W gabinecie, pacjentka zemdlała po raz pierwszy. Doktor ginekolog przejął się losem bidulki i wypisał jej skierowanie do... chirurga.
- Chirurg - człek zajęty. Przyjmie, ale tylko prywatnie i w drodze wyjątku. Zlecił RTG czaszki, popatrzył, podumał i skierował do... laryngologa, bo: "...głowa cała, ale coś mi się tu nie podoba..." (zdjęcia nie dał)
- Jako, że w przychodni, w której przyjmował chirurg, nie było laryngologa, rada-nierada bidulka musiała szukać placówki z doktorem "od uszu". I tak trafiła do nas... oczywiście prywatnie i w drodze wyjątku... U nas także zasłabła.
- No a dalej, to już pan wie...
- Wiem... - odpowiedziałem z autentycznym współczuciem i czym prędzej zawiozłem ją na SOR.
* * *
I co ja sobie będę jakieś łańcuchy rysował..? Pitolił o złotej godzinie..? Idzie nowe!

8.00 wypadek -> ginekolog ->chirurg -> laryngolog -> my -> SOR 13.15
"ZŁOTE PRZEDPOŁUDNIE" k... ich mać!

 A o Pogotowiu Ratunkowym, Szpitalnych Oddziałach Ratunkowych, Ostrych dyżurach... słyszeli w tych POZ-ach?!?!?!?!?!
- wdech... wydech... i luuuuuz...
* * *
Ot życiowy smaczek. A morał z niego jeden:
Zapinajcie pasy :)



środa, 26 stycznia 2011

Portret w puzzlach

"Bo, gdzie niezrozumienie, tam niebyt, wyrwa w obrazie, brakujące puzzle, czerń, pustka, frustracja."
 - akemi.

Wyrwany postem akemi do udziału w zabawie, stawiłem się z "lekkim" opóźnieniem.
Jako, że mądrości ludowe naszym skarbem są, powiedzonko "lepiej późno niż wcale", za dobrą monetę przyjąwszy, postanowiłem drastyczne kroki poczynić i wypełnić wyrwę w obrazie.
Oto nadszedł czas, by obnażyć kilka kawałków moich puzzli, których pewnie jeszcze nie znacie.
W tym blogowym striptizie pójdę jeszcze dalej... i pokażę moją prawdziwą, osobistą twarz...
Żegnaj słodka anonimowości...
Zwariowałem... ;)


poniedziałek, 24 stycznia 2011

(p)Ech przygoda cz.2

Część pierwsza tutaj

Południowo-wschodnia Polska. Kilka lat temu.

- No jak Tadziu? Gotowe wszystko? - mężczyzna w zielonej wiatrówce klepnął po przyjacielsku ramię nadchodzącego kolegi.
- Prawie gotowe... - odsapnął klepnięty - ...Kamery ustawione w krzaczorach, chłopaki czekają w aucie na końcu lasu... tylko kuźwa, w tym bajorze całe spodnie sobie upaprałem. Stara mnie zatłucze w domu! - Tadeusz próbował kruszyć i strzepywać błoto zaschłe na nogawce niemarkowych dżinsów.
- Oj Tadziu, to fakt. Żonę masz herod-babę... ale zobacz jak żeśmy to wszystko pięknie urządzili...
Mężczyźni z zadowoleniem spoglądali na leżący w rowie, potrzaskany samochód. Szkło z rozbitych szyb srebrzyło się na ciemnym asfalcie, a białe plastiki i drobne elementy karoserii zdawały się wyznaczać ścieżkę katastrofy. Tylko drzewa wokół szumiały jakoś tak nienaturalnie, spokojnie, jakby nic nie zaszło.
- Piękne...- zachwycił się posiadacz brudnych spodni - Wygląda jakby nieźle wyrżnął.
- Dokładnie. I widać go z obu stron drogi. Cudo..! Drugie życie to autko dostało, jeśli można to nazwać życiem. Ze złomu prosto do przydrożnego rowu. Heh... ironia losu. Jeszcze tylko ofiarę zmontujemy i masakra będzie kompletna.
Zielony materiał wiatrówki sfałdował się gwałtownie na ramionach. Mężczyzna wsadził palce do ust i w leśne ostępy popłynął przeraźliwy gwizd.
- Pioootruś! Wylałeś się już?! Wskakuj do wraku, musimy cię jeszcze podlać sokiem z buraczków!!!
Kilka chwil później, z rozbitego pojazdu wystawała "pokrwawiona" ręka młodszego aspiranta Piotra. Zielony ludzik wyliczał na palcach.
- Kamery rejestrują, pozorant na miejscu, chłopaki czekają przed lasem... No to zaczynamy doświadczenie. Zobaczymy jak sobie panie i panowie kierowcy będą radzić z taką niespodzianką na drodze. Wskakuj Tadziu, jedziemy... - policjant trzasnął drzwiami nieoznakowanego radiowozu i schwycił gruszkę mikrofonu.
- Laguna zgłoś się dla fiesty... Jedziemy na pozycję. Zaczynamy!
* * *
Jeśli zupełnym przypadkiem, trafisz Drogi Czytelniku na moje szkolenie z pierwszej pomocy, z pewnością usłyszysz zwarty opis powyższej sceny. Powtarzam go niezmiennie od kilku lat, na każdym kursie. Opowiadam o policyjnej "prowokacji" urządzonej w lesie, między dwiema małymi mieścinkami pd-wsch Polski. Przedstawiam również końcowe wyniki doświadczenia, a te niestety nie są budujące.
Oto bowiem, przez kilka godzin rejestrowano zachowanie kierowców, którzy przejeżdżali obok rozbitego samochodu. Całość "wypadku" była idealnie widoczna z obu kierunków drogi. Biały dzień, warunki pogodowe - bardzo dobre, natężenie ruchu - minimalne. I co?
Statystycznie rzecz ujmując. Na dziesięć pojazdów, które pojawiały się w szklanym oku kamery, do udzielenia pomocy zatrzymywał się jeden lub z jednego dzwoniono po karetkę, bez zatrzymywania się. Pozostałych dziewięciu kierowców mijało rozbite auto bez jakiejkolwiek reakcji.
"I to doświadczenie, Drodzy Państwo, obrazuje skalę problemu w naszym kraju. A w moim przekonaniu problem jest ogromny. Jadąc w dłuższą podróż, mam przykrą świadomość, że jeśli mi się cokolwiek stanie, ulegnę wypadkowi - prawdopodobnie nikt mi nie pomoże!"
Zawsze powtarzam powyższą opinię. I zawsze staram się, by ludzie zrozumieli, że póki sami nie zaczną się wzajem ratować, póty nie ma mowy o względnym poczuciu bezpieczeństwa. Ot wycieczka w "dziki zachód". Padłeś? To leż, aż cię sępy zeżrą.
Muszę jednak przyznać, że z każdym rokiem, z każdym kolejnym kursem, znikało we mnie przekonanie, co do aktualności głoszonych tez własnych.
- Teraz są inne czasy Crew... - myślałem coraz częściej - Ludzie są inni. Bardziej ludzcy, wyedukowani... Szkolą się, pomagają sobie wzajem. Ilu sam wyszkoliłeś przez te lata? A ilu w całej Polsce się szkoliło? Może już czas zaprzestać rozsiewania defetyzmu i czarnowidztwa?
I już, już miałem zmienić gadkę na kursach... aż tu nagle...

Centralna Polska. Współcześnie.

Asfalt ciągnął się w nieskończoność niczym szara nitka zeszłorocznego spaghetti. Koła mojego pojazdu z lekkim szumem mieliły ten drogowy makaron, a silnik mruczał z niesmakiem. Deszcz siąpił drobnymi kroplami i tylko niezmordowana praca wycieraczek pozwalała mi dojrzeć smutny świat zza przedniej szyby.
Z prędkością ślimaka wracałem do domu po kolejnym "udanym" szkoleniu. Mandat, który dostałem dwa dni wcześniej sprawił, że ciężar właściwy mojej prawej stopy zmniejszył się co najmniej o połowę. Pedał gazu też jakby stwardniał i nie chciał się wciskać "do dechy". Wlokłem się zgodnie z literą prawa, "noga za nogą". Przed zaśnięciem powstrzymywały mnie tylko nieregularnie ubytki w nawierzchni. Raz po raz ściskałem mocniej kierownicę, wjeżdżając na asfaltową tarkę wybojów. W drganiach i wibracjach zespalał się człowiek z maszyną, a wszelkie znużenie, czy ochota na sen uchodziły precz.
Właśnie minąłem białą tablicę z nazwą małej wioski. Dwa pasy jezdni brutalnie wcinały się między rzędy murowanych domków. Auto grzecznie sunęło z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, gdy naraz, moją uwagę przykuła czarna plama leżąca na chodniku. Niewielka szybkość jazdy pozwoliła na krótką rozmowę z samym sobą. Myśl pierwsza mignęła niczym błyskawica.
- To człowiek leży? Człowiek... Widzę dłoń i zarys głowy.
Po niej przyszła druga myśl, wolniejsza.
- Eee... pewnie pijany... Do domu nie doszedł po libacji. Położył się i słucha płyt chodnikowych.
Byłem już na wysokości leżącego. Na wszelki wypadek zjechałem nieco do środka jezdni. I wtedy spadła myśl trzecia, zasiewając wątpliwości.
- Ale czemu on w deszczu śpi na chodniku? I nogi ma na jezdni... Przecież zaraz ktoś mu na te giry najedzie...
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Na drodze pusto, minąłem już leżącą postać i czarna plama powoli oddalała się niknąc w szklanej tafli lustra.
- Dobra... dość tego, hamuj! Trzeba obudzić chłopa, niech idzie odespać do domu. Wychłodzi się na tym deszczu albo mu ktoś połamie nogi.
Jeszcze raz zerknąłem w lusterko wrzucając wsteczny bieg. Ustawiłem samochód najbliżej prawej krawędzi jezdni, włączyłem światła awaryjne i wysiadłem w deszcz.
Chwilę później wszystkie wątpliwości rozpłynęły się w strużkach wody. Zamknięte oczy, rozbite czoło, łuk brwiowy. Krew cieknąca na mokry chodnik, z nosa, ust, ucha... Tyle zdążyłem ogarnąć jednym spojrzeniem i w miejscu zawróciłem do auta po apteczkę. Ubierając rękawiczki zobaczyłem nadjeżdżający samochód osobowy.
- Proszę pani. Bardzo proszę zjechać na pobocze i zaczekać chwilę. Był wypadek, będę potrzebował pani pomocy.
Kobieta dopiero w tej chwili dostrzegła leżącego na chodniku. Jej twarz gwałtownie zmieniła wyraz.
- Ja... ja nie mogę... - wyjąkała z przestrachem - Dzieci na mnie w domu same czekają...
Gdybym się nie odsunął, pewnie by mnie potrąciła. Nie miałem jednak czasu na oburzenie. Podbiegłem do mężczyzny. Poszkodowany leżał na prawym boku, wyglądał na jakieś sześćdziesiąt kilka lat. Sporadycznie otwierał oczy i po chwili znów zapadał w niebyt. Sprawdzając oddech wyczułem alkohol, ale w obecnej sytuacji miało to dla mnie znaczenie drugorzędne. Pojawił się dylemat, co dalej robić? Iść do samochodu po telefon, stabilizować głowę, czy badać resztę ciała? Wszystko jest istotne i wszystko pasowałoby zrobić w miarę szybko. Z tej analizy wyrwał mnie odgłos hamowania. Tuż obok stała wielka ciężarówka. Kierowca opuścił szybę i z ciekawością przyglądał się scenie na chodniku.
Machnąłem do niego ręką.
- No chodź pan tu!
Wysiadł z ociąganiem i wyraźną niechęcią.
- Dzwoń pan po pogotowie. Pieszy potrącony.
- A ja nie znam numeru...
- 999 lub 112. I proszę podać nazwę miejscowości.
Poszedł do szoferki, a chwilę później krzyknął
- Ten pierwszy numer jest zajęty!
- To proszę dzwonić na ten dru... - Silnik zaryczał i ciężarówka potoczyła się w deszcz.
- O żeby cię diabli wzięli, chamie jeden! - zakląłem w myślach patrząc za oddalającym się samochodem.
Nie było rady.  Popędziłem do auta po telefon. Wróciłem do poszkodowanego i stabilizując jego głowę między swoimi kolanami, połączyłem się z pogotowiem.
- Dobrze. Wysyłam do pana karetkę. - zaskwierczała dyspozytorka i trzasnęła słuchawką.
- Pasowałoby mi gościa obejrzeć. Może krwawi gdzieś pod tą kurtką..? - myślałem klęcząc wciąż przy głowie.
- Panie, zostaw go pan..! - w bramce najbliższej posesji stanął starszy człowiek z wielką miotłą w garści -  To największy moczymorda w całej wsi!
- A co to ma do rzeczy?! - odkrzyknąłem - Auto go potrąciło! Pomóc trzeba. Chodź pan tu!
- Mnie nic do tego..! Robotę mam! - Zmiatając liście, dziadek skierował się w stronę domu.
- Ja pier... ! Co za ludzie?! Gdzie ja jestem?! - Wsadziłem dłoń pod kurtkę poszkodowanego, tak daleko jak tylko moglem sięgnąć od głowy. Przejechałem szybko po plecach, klatce piersiowej i brzuchu. Czysto. Zewnętrznych krwawień nie widać.
Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie jakby przytomniejszym wzrokiem.
- Pomóż mi... - wycharczał, a z jego ust wraz z krwią wypłynął kawałek zęba.
- Proszę nie ruszać głową. Niech mi pan powie co boli?!
- Nogi... i brzuch...
- Nie ruszaj głową! Obejrzę te nogi. - Wstałem z kolan i przeniosłem się niżej, aby dokładnie obejrzeć dolną część ciała poszkodowanego. Prawa noga zwisała luźno z krawężnika. Lewa ją dociskała. Mimo spodni wyraźnie widoczna była deformacja w okolicy uda. Delikatnie nacisnąłem miednicę. Chrupnęło...
- Aaahhh..! - mężczyzna jęknął z bólu i ponownie zamknął oczy.
- No to ładny pasztet! - myślałem okrywając rannego folią termiczną. - Lepiej niech się ta karetka spręży, bo za chwilę nie będzie po co jechać...
Wróciłem do stabilizacji głowy i dopiero teraz miałem czas na lustrację okolicy.
Gość z miotłą zerkał z ogródka. Kiedy na niego spojrzałem odwrócił się na pięcie i truchtem pognał do domu. Jakieś dwieście metrów dalej, robotnicy układali kostkę chodnikową. Ich pomarańczowe kamizelki wyraźnie migały w deszczu. Niemożliwe, żeby nie widzieli co się dzieje. Na drodze zrobił się spory zator. Auta podjeżdżały do miejsca wypadku i dosłownie każdy kierowca zwalniał, gapiąc się na mnie. Żaden się nie zatrzymał. Widziałem te twarze za szybami... Zaciekawione, przestraszone... Czasem zdziwienie mieszało się z obrzydzeniem. Ciężko mi to sprecyzować, ale w tamtej chwili czułem się niemal jak wyrzutek społeczeństwa. Jakbym robił coś nagannego, zupełnie wbrew wszystkim.
Mężczyzna był nadal nieprzytomny. Co minutę kontrolowałem jego oddech i tak tkwiliśmy w deszczu, na unijnej drodze, pośrodku współczesnej, polskiej wsi.
Karetka "S" przyjechała po czterdziestu dwóch minutach od chwili wezwania. Sprawdziłem później, do przejechania mieli dystans czternastu kilometrów. Nie wiem, co ich zatrzymało i absolutnie nie potępiam. Chcę tylko zauważyć, że czasem można AŻ tyle czekać na pomoc fachową.
A "fachowa" pomoc wytoczyła się z karetki w postaci ratownika medycznego, kierowcy z brzuszkiem, pani doktor i pani w białych, szpitalnych klapkach (pielęgniarka? praktykantka?). Złożyłem szybki raport, wciąż stabilizując głowę.
- Pan jest może lekarzem? - zagadnęła doktorka
- Jestem ratownikiem medycznym...
- Aha... - odburknęła i powiało chłodem - To odsuń się, już sobie poradzimy.
- Przejmij stabilizację... - powiedziałem do ratownika, który wciąż stał nade mną.
- Powiedziałam coś..! - podniosła głos lekarka - Ja jestem urazowiec i damy sobie radę!
- Wobec tego... do widzenia... - wstałem z klęczek i otrzepałem mokre spodnie. Wsiadając do auta widziałem jak pani "doktor urazowiec" wkłada pacjenta na deskę ortopedyczną, metodą "na wór ziemniaków". Druga pani zgubiła klapka i kuśtykała do karetki w skarpecie.
Nie zapytali mnie, czy wezwałem policję, czy widziałem wypadek, a może, czy aby ja sam nie spowodowałem tego zdarzenia. O nic mnie nie pytali... A że "nie zdążyli" podziękować, to już przywykłem... Prawie nigdy nie nadążają.
Ciekawe, czy chociaż zdążyli do szpitala..?

* * *
Nie zmienię moich tekstów na kursach pierwszej pomocy. Z uporem maniaka będę powtarzał ludziom, że to od nas WSZYSTKICH zależy nasze bezpieczeństwo. Może za kolejne "kilka" lat coś zacznie ewoluować w mózgownicach..? Nauczymy się reagować, zatrzymywać nad obcym człowiekiem leżącym na ulicy, wykazywać minimum empatii... Może nasze dzieci coś zmienią..?
A póki co... "dziki zachód"...

piątek, 14 stycznia 2011

Rekolekcje pokutne

Jako załącznik do poprzedniego załącznika, do poprzedniego posta.

Zgrzeszyłem... Dałem się podpuścić i zgrzeszyłem. Moja bardzo wielka wina...
Przeto dostałem za swoje* od "panów władzów" i te naliczone piętnaście punktów karnych mocno ciążyło na moim sumieniu. Ponadto przytłaczała mnie świadomość, że w każdej chwili mogę za "byle co" złapać kolejne dziesięć i pożegnać się z Prawem Jazdy. Naprawdę wcale nie trzeba jechać jak wariat żeby zarobić "dyszkę". Kilka małych grzeszków zebranych zgrabnie do kupy przez wideorejestrator i już... Żegnaj autko, żegnajcie podróże instruktorskie, żegnaj karetko.
- Tak nie może być! - myślałem każdorazowo siadając za kółkiem  
- Żebym ja codziennie podbijał sobie ciśnienie i jeździł zestresowany niczym listonosz z rentami..? Trzeba iść na kurs i skasować przynajmniej te sześć punktów! To będą takie rekolekcje pokutne.
No i poszedłem.
Co prawda jadąc na to specjalne szkolenie miałem wątpliwości i chwile wahania, ale gdy na światłach stanął obok mnie radiowóz drogówki, oblały mnie nerwowe poty i już wiedziałem, że tylko kurs dla Anonimowych Łamaczy Prawa o Ruchu Drogowym pozwoli mi ozdrowieć.
W Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego uiściłem "symboliczną" opłatę i zziajany wpadłem na salę. Całe pomieszczenie po brzegi wypełnione podobnymi do mnie "kryminalistami". O dziwo ostatni stoliczek, tuż przy ścianie, był wolny (przy takich okazjach zazwyczaj wszyscy okupują ostatnie ławki, a tu proszę... jakby na mnie czekał ten stolik z rezerwacją). Usiadłem cichutko, skromniutko i spuściłem głowę zawstydzony swymi drogowymi przestępstwami. Sekundę później weszła pani psycholożka i się zaczęło.
- Państwo zdajecie sobie sprawę, że jesteście tu niejako za karę..? - wypaliła na dzień dobry.
Miny moich sąsiadów w ławkach świadczyły dobitnie o tym, że sobie nie zdają sprawy... również z własnego istnienia.
- Za karę? - uniosłem brwi w bezgłośnym zdumieniu - Za karę to ja dostałem mandat i punkty, a tu przyszedłem i ZAPŁACIŁEM, żebyście mi trochę tych punktów odjęli. Kupno - sprzedaż...
W ostatniej chwili moja dłoń zamknęła niesforne usta.
- O nie Crew! Nie będziesz pyskował! Ani słówkiem się nie odezwiesz aż do samiutkiego końca. Przyszedłeś tu na rekolekcje pokutne, to się teraz kajaj i słuchaj nauk!
- Taka wasza kara... - kontynuowała pani Frau polskiej psychologii - musicie odsiedzieć te sześć godzin. Tylko co ja z wami zrobię..?
Psycholożka popadła w naukową zadumę, a ja poczułem się jak uczeń zostawiony w kozie za swe pierwsze w życiu wagary.
- Nie wie co z nami zrobić..? - szydziłem w myślach -... może jakaś rózga, albo klęczenie na grochu?
Najwyraźniej zadziałała telepatia, bo kobiecina załapała koncept i oznajmiła stanowczym głosem:
- Każdy z osobna teraz powie innym, ile punktów ma na koncie.
- O cholera..! - natychmiast wyparowała ze mnie ochota do żartów  
- Ale zaraz będzie wstyd, aż piętnaście punktów... Jak ja to powiem? Żeby tylko zaczęła od przodu.
- Proszę, pan w pierwszej ławce zaczyna.
- Ufffff... - pomyślałem z ulgą, a pan z pierwszej ławki wstał i palnął:
- Dwadzieścia trzy, ale jak tu jechałem to mi jeszcze dwie fotki pstryknęło...
Normalnie oniemiałem, a w czasie kiedy odzyskiwałem przytomność inni "przestępcy" recytowali po kolei.
- Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery...
Wreszcie moja kolej.
- Piętnaście... - pisnąłem cienko.
- Słucham...?! - pani Frau wstała zza wielkiego biurka.
- Yyy??!! - zdziwili się "recydywiści"
- Hm... hm... żartowałem... Dwadzieścia dwa...
Usiadłem i wreszcie zrozumiałem, że moją obecność tutaj można uznać za lekką przesadę.
- Ten kurs ciebie nie dotyczy Crew. - powiedziałem sobie w myślach, po czym wyjąłem podręcznik Organizacji Pomocy w Wypadkach Masowych i Katastrofach. Trzy sekundy później utonąłem w lekturze.

Ze świata katastrof wyrwało mnie wyjście pani psycholożki. Na jej miejsce wkroczył pan policjant.
Przedstawił się mówiąc między innymi, że jest z ruchu drogowego i tym wyznaniem natychmiast zyskał moją szczerą niechęć. Już miałem ponownie zagłębić się w tajniki masowego bliźnich ratowania, gdy "pan władz" rozpoczął teatr jednego aktora. Urządził quiz... Zadawał podchwytliwe pytania, skakał, nadymał się.
- Nie wiecie tego państwo..? Wszystko jest w kodeksie... Tego też nie wiecie?? To jak wy jeździcie po tych drogach?
- To może byś nas oświecił smurfie jeden i podał odpowiedź?!? - mój wszczepiony buntownik zaczął szurać gdzieś w płacie czołowym mózgownicy.
- Siedź cicho i nie pyskuj. Wytrzymasz jeszcze dwie godziny. - ten drugi, jakby pacyfista, gasił emocje.
- Nie wytrzymam! Nagadam mu!
- A właśnie  że wytrzymasz..!
- Możecie się zamknąć obaj?! Staram się czytać o katastrofach..! Dżizas... - przeraziłem się - Gadam do siebie w trzech osobach...
Tymczasem policyjny edukator, najwyraźniej zmęczony quizem, odpalił komputer i rozpoczął projekcję filmów uświadamiających.
W związku z moimi instruktorskimi inklinacjami, wszystkie te filmy znałem na pamięć. Dosłownie mogłem recytować treść i nucić podkłady muzyczne do każdego z nich. Nuda...
Wobec takiego obrotu sprawy, z czystym sumieniem wróciłem do podręcznika.
Na ekranie migały sceny z wypadków, efekty brawurowej jazdy i braku zapiętych pasów. A na tym wszystkim bezwstydnie pływał napis:
Unregistered copy of software for non-commercial use only. 
(Niezarejestrowana wersja oprogramowania, wyłącznie do użytku niekomercyjnego).
Pan policjant chodził po sali i bacznie lustrował, czy aby widzowie są wystarczająco poruszeni obrazem ludzkich tragedii. Już dobre kilka minut kręcił się w pobliżu mojego stoliczka. Kątem oka widziałem jak zerka z lewej, to znów z prawej strony. Czułem, że już długo nie wytrzyma, ale prowokacyjnie nie podnosiłem głowy znad książki.
- Przecież mu w żaden sposób nie przeszkadzam... Niech tylko spróbuje mi zwrócić uw...
- Pana to zdaje się nie interesuje? - belferski głos zagrzmiał tuż nade mną. Podniosłem głowę udając zaskoczenie.
- Jeśli mam być szczery to nie bardzo... - zamrugałem niewinnie oczkami.
- A dlaczego, jeśli mogę wiedzieć?
- A dlatego, że od ładnych kilku lat puszczam te filmy na kursach pierwszej pomocy... Z tą tylko różnicą, że ja mam legalne oprogramowanie.

Pierwszy raz widziałem policjanta w którego pieprznął piorun :)
Stanął jak wryty, spuścił nosem całą parę i... pomaszerował, niczym robocop do biurka. A ja dostałem ciepłe, tajne brawka od sąsiadów z ławek obok.
"Pan władz" bohatersko wytrzymał do końca kolejnego filmu, wyłączył komputer i puścił nas... godzinę przed czasem.
O dziwo dostałem zaświadczenie ukończenia i zrobiło mi się lżej na duszy o sześć punktów.
Zostało jeszcze dziewięć...
...i cała drogówka w stanie wojny ;)



-------------
* za swoje - czyli za "bezczelne" wyprzedzanie nieoznakowanego radiowozu, najechanie na podwójną linię ciągłą oraz przekroczenie prędkości o 30 km/h.

czwartek, 13 stycznia 2011

Przepis edukacyjny

Jako załącznik do poprzedniego posta.


Jak zarobić 15 punktów w 15 sekund? 
Przepis edukacyjny dla kierowców

Składniki:
- Jeden samochód osobowy zdolny do jazdy co najmniej z prędkością 90 km/h.
- Utwór "My heart will go on", Celine Dion (wg teorii Akemi).
- Jeden naiwny kierowca.
- Jeden nieoznakowany radiowóz z wideorejestratorem.
- Dwóch upierdliwców "panów władzów" w radiowozie.

Etap przygotowania:
1. Naiwnego kierowcę wciśnij do samochodu osobowego. Nie mieszaj, nie doprawiaj.
2. Włącz radio i ustaw piosenkę Celine Dion.
3. Poczekaj aż się ściemni i zacznie padać. Rusz w drogę.
4. Jadąc z prędkością 70 km/h dogoń nieoznakowany radiowóz. Zwolnij i nieustannie słuchając "My heart will go on" wlecz się za radiowozem dobre pięć minut.

Sposób wykonania:
1. Poczekaj na najbliższą przerywaną linię i rozpocznij manewr wyprzedzania.
2. Jadąc po przeciwnym pasie ruchu zrównaj się z nieoznakowanym radiowozem. Obserwuj jak wyprzedzany pojazd zaczyna przyspieszać.
3. Podkręć lekko gaz i zakończ manewr na podwójnej ciągłej, tuż przed przejściem dla pieszych.
4. Pozwól się zatrzymać "panom władzom".

Sposób podania:
- Obejrzyj film z własnymi dokonaniami.
- Na pytanie: Dokąd się pan tak spieszy? odpowiedz, że jesteś ratownikiem, instruktorem i właśnie jedziesz szkolić "panów władzów".
- Mów, że głupio wyszło i zgadzaj się na wszystko w nadziei, że jednak ci odpuszczą.
- Ani jednym słówkiem nie piskaj o ich zwiększeniu prędkości podczas wyprzedzania.
- Wykazuj zrozumienie dla ciężkiej i niewdzięcznej pracy "panów władz(i)ów".
- Wysłuchaj kazania na temat sposobu jazdy i zdań typu: "naprawdę nie możemy inaczej potraktować...", "bardzo byśmy chcieli, ale nie da się..." itp.
- Wreszcie bez szemrania przyjmij mandat i punkty karne.

Gotowe. Smacznego.
  

Ps. W celu skasowania w trybie pilnym sześciu z piętnastu punktów, udaj się na specjalny kurs do Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego i przeżyj tam niezapomniane sześć godzin radosnej nasiadówki. To też jest temat na kolejny mały post :)

środa, 12 stycznia 2011

(p)Ech przygoda cz.1

 Z pełną świadomością wchłaniającego mnie dwudziestego pierwszego wieku, postępu technologicznego, awangardy kulturowej, trendów w modzie i żywieniu oraz tych wszystkich bajerów, które przecież w rzeczonym wieku muszą istnieć... z najjaśniejszą klarownością wszechogarniającej mnie CYWILIZACJI, muszę powiedzieć, że:
 
podróż po polskich drogach niczym nie różni się od wycieczki dyliżansem po pustkowiach dzikiego zachodu. 
(ale odkryłem - nie..? Amerykę...)
Wsiadasz człowieku do swojego pojazdu, wyjeżdżasz za miasto i już po chwili "mkniesz" wehikułem czasu po prerii, gdzieś u schyłku XIX wieku.
Nie wiesz, czy dojedziesz. Na którą i gdzie dojedziesz. Tłucze całym dyliżansem, że mózg uszami wytrzepać można. I ten dreszczyk emocji... Może zgubię koło? Konie poniosą? Bandyci na drodze? A może szeryf ze swym wiernym zastępcą w krzakach, złapią mnie na lasso wideorejestratora?
A już nie daj Boże jak mnie co napadnie... Cokolwiek... Apacze, kojoty, sraczka, padaczka jakaś utajona albo zawał... Umarł w butach. Normalnie western na żywca.
* * *
Jechałem "w Polskę", na szkolenie. Idea była chwalebna - nauczyć "szeryfów" jak ratować bliźnich. Kurs miał się zacząć następnego dnia o poranku więc ciśnienia na czasówkę i rodeo nie miałem żadnego. Wlokłem się 80 km/h przez ciemny, uśpiony kraj. Deszczyk siąpił na szyby samochodu, w radiu Celinka Dion nie pozwalała mi usnąć emitując wysokie zakresy pisków... Sielanka.
No i straciłem czujność, a przecież to preria dzika...

Capnęli mnie tuż za lasem. Dwóch "strażników Teksasu" w ciemnym mustangu. Kazali zjechać na pobocze, zaprosili do siebie na projekcję filmu i gościnnie poczęstowali mandatem. Dodatkowo, po branżowej znajomości wlepili mi piętnaście punktów... za naiwność*. Dałem się podejść jak żółtodziób, a nie kowboy doświadczony. Szczęście żem miał wcześniej konto czyste i okrągłe zero w punktach, bo by mi jeszcze Prawo Woźnicy i uprawnienia na dyliżans zabrali.
A wszystko przez Celinkę i to jej "My heart will go on"... Człowiek się jakoś tak rozkleja wewnętrznie i mu się wydaje, że każdy pojazd w mroku to Titanic... A przecież to preria...
dzika...

Koniec końców dotarłem na szkolenie. Kolejne dwa dni spędziłem nauczając "szeryfów", a połowa z nich to drogówka. Jakim cudem ja obiektywny byłem i przyjacielski..? Nie wiem.
Wreszcie nadszedł czas rozstania. Ze łzami w oczach pożegnałem wyedukowanych ratowniczo "stróżów prawa" i ruszyłem w drogę powrotną. Moja nawigacja samochodowa, dźwięcznym, damskim głosikiem poinformowała mnie, że:
- Do pokonania masz zawrotny dystans 270 kilometrów. Jednocześnie uprzejmie informuję, iż na twoim koncie, do wykorzystania pozostało 9 punktów karnych. Miłej zabawy.
* * *
Tu zaczyna się hardcorowa część przygody.
Dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Z balastem piętnastu punktów, taka podróż to nie lada wyczyn. Śmiejecie się?
To spróbujcie jechać zgodnie z przepisami dłużej niż kilkanaście minut. Ja spróbowałem.

Minusy: 
1) Zamiast patrzeć na drogę, nieustannie gapisz się na znaki. Bo a nuż jakiś zakaz, nakaz, ograniczenie ci umknie i zza krzaka wyskoczy kolejny Chuck Norris polskiej policji.
2) Wyjeżdżasz poza teren zabudowany i natychmiast wyrasta znak "roboty drogowe" oraz ograniczenie prędkości do 40 km/h. Żadnych robót już dawno tu nie ma. Po prostu zostawili znak na pamiątkę. A może zapobiegawczo..? Niebawem wypadną nowe dziury w asfalcie, przyjadą walce i proszę... znak już stoi. Ileż to roboty mniej, a jaka oszczędność..?
I suniesz te cztery dychy, przez dwadzieścia kilometrów (bo pozostałe znaki wykosił zeszłoroczny tajfun), a za tobą sznurek pojazdów i kierowcy z pianą na ustach.
3) Radia sobie nie możesz posłuchać bo zagłuszają je klaksony tych wpienionych za tobą.
4) Wreszcie wyjeżdżasz za wioskę. Znak pokazuje magiczną cyfrę "70" w czerwonej obwódce. Szaleństwo... Upajasz się tą prędkością, niemal czujesz powiewy wiatru na twarzy... A kilometr dalej - furmanka, konik... i podwójna linia ciągła. Oj kusi cię, żeby wyprzedzić, ale Chuck Norris czyha...
5) Wszystkie przeszkody zostawiłeś w tyle. Oczy cieszy niezmącony krajobraz długiej prostej i... sygnalizatora świetlnego.
Jedziesz... zielone. Zbliżasz się... pyk. Czerwone!
Co?! Pasy? Tutaj??!!
Z pola ziemniaków na pole kukurydzy, przejście dla pieszych i światła.
6) Z oszołomienia wyrywają cię bluzgi woźnicy z furmanki (tej, co to ją w tyle zostawiłeś).
- Czemu k... ch... stoisz?!!!
Reszty pretensji dokładnie nie słyszysz bo koń rży z ciebie, jak z głupka, który w szczerym polu zatrzymuje się na czerwonym świetle.
W stresie czekasz na zmianę światła. Woźnica się drze, koń rży, a ty tylko patrzysz skąd wyskoczy funkcjonariusz. Z ziemniaków, czy z kukurydzy? A może to prowokacja i ten na furmance to tajny agent?
7) Pod koniec podróży zatrzymuje cię radiowóz drogówki. Powód zatrzymania: Podejrzane zachowanie w ruchu drogowym. (czyli poruszanie się z prędkością 40 na ograniczeniu do 50 km/h.)
- Czemu pan tak wolno jedzie, panie kierowco? (podejrzliwie) Pijany pan jest?
- (ponuro) Nie. Dwa dni temu wlepiliście mi piętnaście punktów i teraz do domu staram się wrócić.
- Aha..! (triumfalnie) To gdzie się panu tak spieszyło?!
O święty Krzysztofie - patronie kierowców... Czy oni ten tekst o pośpiechu mają wdrukowany w podświadomość?! A może w regulaminie jest zapis o konieczności użycia? Litości. Zero polotu...
8) Zbliża się szósta godzina jazdy zgodnej z przepisami. Ogarnia cię paranoja! Wszędzie widzisz policjantów... Biegają po drodze z lizakami, skaczą po drzewach w białych czapkach, tańczą sambę w zatoczkach autobusowych. Każdy pojazd, nawet "maluch", to nieoznakowany radiowóz, a każda przydrożna kapliczka i budka dla ptaków to fotoradar. PARANOJA.
Już nie chcesz być kierowcą. W myślach analizujesz, gdzie w piwnicy leżą części do starego roweru...

Plusy (owszem są):
1) Nigdy dotąd w podróży nie miałeś tylu okazji do kontemplacji.
2) Tyle szczegółów polskich dróg umykało ci w zawrotnych prędkościach.
3) A teraz możesz się dostojnie toczyć...
4) ... i podziwiać...
5) Tu krzaczek...
6) ... tam brzózka
7) Tu wioska malownicza...
8) ... i pieszy leży...

Zaraz, zaraz... jak to leży?! Hamuj!
No faktycznie leży... i się nie porusza...
...ale to już temat na kolejny post.

C.D.N.
-------------
* Gdyby ktoś chciał instrukcję: "Jak zarobić 15 punktów w 15 sekund?" - wystarczy sygnał w komentarzach. Chętnie się podzielę doświadczeniem :)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Permanentna inwigilacja

Oj tak... :) Wpisuje sobie użytkownik jakiś tekst - zapytanie w wyszukiwarkę, dajmy na to w google, potem klika w wyświetlone odnośniki i żyje w słodkiej nieświadomości trwającego właśnie procesu permanentnej inwigilacji. A Wielki Brat patrzy.
Oj... jak on patrzy :)

Ostatnio "z nudów" rzuciłem okiem na zestawienie słów kluczowych i zapytań, które prowadzą niczego nieświadomych ludzików do mojego bloga. Zdaję sobie sprawę, że owi internauci, wpisując swoje zapytania w wyszukiwarkę, wcale nie chcieli się u mnie znaleźć, ale przewrotne google stwierdziło, że moje skromne progi będą najbardziej adekwatną odpowiedzią na wyrafinowane potrzeby użytkowników.
Czytam, czytam i nie mogę wyjść (Esc)... z podziwu.

Top 50 z wyszukiwarki, czyli - co Cię do mnie sprowadza?
(zestawienie za m-c grudzień, zachowana oryginalna pisownia słów wpisywanych w google, kategoryzacja wg widzimisię właściciela bloga)

Kategoria 1: Zapytania po fachu (czyli - nasze branżowe tęsknoty i zgryzoty).
1) blog pogotowiarski
2) pogotowiarskie opowieści
3) "police line do not cross" taśma
4) czy ratownik zhp moze nosic kurtke ratownictwo medyczne lub ratownik?
5) farelka do karetki
6) pielęgniarz ekg facet co robić?
7) elektrokardiogram omdlenie igła
8) prosze się rozebrać do ekg
9) szczykawka zdjęcia
10) wbicie igły w pośladek
11) zastrzyki photoblog
12) robienie dziecku zastrzyku
13) zastrzyki w gabinecie zabiegowym, filmiki
14) podchwytliwe przypadki zatrzymania krążenia

Kategoria 2: Zapytania pacjentów (czyli - a na co mi lekarz? Lepiej sam se wyguglam)
15) jak uspokoić spanikowaną?
16) nieprzytomny jak stwierdzić?
17) osoba nieprzytomna lezy tydzien w szpitalu i lekarze nie daj szans na przezyc
18) wrażenia z zastrzyku w tyłek
19) świszczenie w uchu przy ruszaniu żuchwą na boki
20) niewidzę, niesłyszę, nieczuję - obrazki
21) kiedy ide po schodach strzela mi w duzym palcu
22) lubię badanie ginekologiczne
23) boję sie rozebrać do badania ekg
24) dlaczego do ekg trzeba zdjąć stanik
25) facet po zastrzyku jakie komplikacje?

Kategoria 3: Zapytania zupełnie odjechane (czyli - ale o co właściwie chodzi?)
26) michał poczuł, poczuł zapach choinki
27) sygnał dzwonka szefuniu znowu dzwonią juz pedze po szefa
28) producent systemu atom do teleopieki
29) czarny wilk z białą koloratką
30) odgłos farelki
31) zarowka teksty
32) siniaki pod oczami trening kondycyjny
33) do kogo jestem bardziej podobna do aniołka w klatce czy do diabłów-wypracowanie
34) piosenka łatwopalni o czym jest?

Kategoria 4: Zapytania kryminalne (czyli - wysoki sądzie, jestem niewinny)
35) lewe wpisy do dzienniczków praktyk ratownik
36) lewe rtg złamania
37) złota strzała- zastrzyk
38) czy ghb moze zabić zapach perfum? - GHB to pigułka gwałtu (przyp. autora)
39) bicie do nieprzytomności

Kategoria 5: Zapytania niemoralne (czyli - wstyd, ruja i poróbstwo)
40) dźwigacz jąder
41) nagość i medycyna
42) filmiki podawania zastrzyków w tyłek gołemu facetowi
43) gołe pacjentki
44) krępują się ale rozbierają gineksy
45) koloniA gola pani pielegniarka
46) nago na zajęciach z medycyny
47) okrzyk podniecenia
48) gołe studentki z akademika
49) golusienkie
and last but not least...
50) ułożenie kobiety na fotelu ginekologicznym wiązanie nóg film

* * *

A to wszystko tylko w grudniu...
Dość tej perwersji! Chyba muszę zamknąć bloga ;P

środa, 5 stycznia 2011

Droga

 czyli
CoolTURALNY KonCIK MooZYCZNY przedstawia:

Z nowym rokiem - (nie)radosna twórczość...Owoc nieprzespanej nocy.
Piosenka z dawnych lat, gdy listy pisano na kartkach papieru, wkładano w koperty i naklejano znaczek. Ktoś czekał niecierpliwie na te listy dni, tygodnie...
W tamtych, dobrych czasach, drogi przemierzaliśmy zazwyczaj pieszo, z plecakiem na plecach, sercem na dłoni, duszą na ramieniu. I wśród wielu ścieżek szukaliśmy tej jedynej, właściwej, tylko naszej...
* * *
Tyle wody upłynęło w górskich strumieniach, tyle się zmieniło... A my wciąż szukamy i w jakiś niepojęty sposób słowa tej piosenki są nadal aktualne... Dla każdego z nas, choć odrobinę...
Kolejny rok przeminął, "...a ja pytam wciąż gdzie to jest, no gdzie to jest..?" 

DROGA
sł. muz.: Wojtek "NERON"
Pozwoliłem sobie troszkę pomieszać w aranżacji i odbiec od oryginału :)
Ewentualnych audiofilów tradycyjnie przepraszam za jakość nagrania (domowe "studio" i ja w roli reżysera dźwięku-ignoranta)