piątek, 23 grudnia 2011

Zbiorowe szaleństwo

Zbiorowe szaleństwo, czyli bardzo długa historia o tym na co idą nasze (podatników) pieniążki.
Wszelkie podobieństwa do osób i zdarzeń są całkowicie *przypadkowe*.

Trwał grudniowy, chłodny wieczór. Po małej wiosce na końcu świata hulał zimny wiatr.
- Jasna cholera!!! - Józek Oprych cisnął puszkę po ostatnim piwie prosto w ciemne i milczące okno telewizora. Poprzez opary alkoholu, do jego płaskiej mózgownicy, przedzierały się niewesołe myśli.
Trzydzieści pięć lat na karku. Ani żony, ani dzieci... Zimna, waląca się rudera zamiast domu. Bez wody i toalety. Nawet prąd ciągnął po kablu od starego ojca z chałupy obok. I na domiar złego za dwa dni musi wrócić do więzienia, odsiedzieć resztę wyroku.
- A teraz mi jeszcze staruch prund odciął! - chwiejnym krokiem podszedł do tv i z całej siły wyrżnął pięścią w obudowę.
- Ubiję dziada!!! - ryknął i w swetrze oraz filcowych kapciach wypadł na podwórze.
* * *
Dochodziła godzina dziewiętnasta. Dwadzieścia kilometrów od wioski na końcu świata, w małym miasteczku powiatowym toczyło się normalne życie. W komendzie policji aspirant Wołek zamykał właśnie szafkę i poprawiał czarny mundur prewencji. Nieopodal w szpitalnej izbie przyjęć lekarka Choina nerwowym ruchem dłoni próbowała wygładzić pomięty brzeg dyżurnego fartucha. Jeszcze dalej, w stacji pogotowia, ratownik medyczny Crewmaster przewalał graty w karetce, szykując się do przejęcia nocnego dyżuru. I tylko dyspozytorka Janina Grab-Jeden, ze stoickim spokojem sączyła kawę i zasłoniwszy cały pulpit kobiecym czasopismem, podgryzała kolacyjną bułę, krusząc przy tym niemiłosiernie wprost na uśmiechniętą twarz Kasi Cichopek.
Sielanka.
* * *
- Ubiję jak psa!! - wrzeszczał pijany Józek waląc w drzwi ojcowej chałupy. - Otwieraj dziadu! (hick...) I prund puscaj po sznurze!!!
- Nie otworzę... - usłyszał dobiegający zza drzwi głos ojca - ...i prundu tyż nie łoddam. Idź precz dioble jeden!
-Taaak?! No to żeby se tata wiedzieli, (hick), że ja do karcera nie wrócę. Pierwej się na powrozie (hick) powieszę, a do więzienia nie pódem.
- A idź i się wieszaj, pijaku jeden! WON!
Płaczliwe "Olaboooga" zza drzwi świadczyło o pełnej rezygnacji ze szturmu na chałupę. Syn marnotrawny przerwał oblężenie.
- No... - warknął senior Oprych i już miał powrócić do "elektrycznej" herbaty, gdy naraz opadły go chmary wątpliwości.
- A jak łon jednak niezdrów na umyśle..? Pódzie i na sznurze z gałęzi skiknie? Toż ja do końca żywota se nie daruję... - z tą myślą, stary odryglował zamek i uchylił drzwi. W tej sekundzie silny cios synowskiej pięści wybawił go na jakiś czas z trosk doczesnych. Pociemniało i zgasło.
* * *
- Leż Cholero jedna!!! - aspirant Wołek od kilku chwil szamotał się w błocie z agresywnym Józkiem. Tłukli się tak w najlepsze przed chałupą starego Oprycha.
Posterunkowa Wydra usiłowała wyszarpnąć z zasobnika miotacz gazu, ale z nerwów poplątały jej się kieszonki w taktycznej kamizelce i raz po raz wyciągała to klucze, to znów gwizdek lub komórkę.
- Szlag by to... - sklinała patrząc jak aspirant dusi pijaka w kałuży wody.
Na wezwanie starej Oprychowej pędzili tyle kilometrów służbową pandą na sygnałach. Cała wieś się śmiała z tego "radiowozu", a teraz jeszcze Wołek z młodym Oprychem wyglądają jakby uprawiali zapasy w budyniu czekoladowym.
Zza zamkniętych drzwi chałupy dobiegał stłumiony głos oprzytomniałego już starego Oprycha.
- A dobrze mu tak! Zamknąć bandytę w lochu! Tfu do diaska!
- Ja ci dam... Ja ci dam! - Sapał Wołek zapinając kajdanki wokół nadgarstków Józka. - Czekaj... pójdziesz na wytrzeźwiałę, a potem odpowiesz za napaść na organ władzy!
- Łojciec ratujcie..! - beknął płaczliwie Józek czując jak stalowe obrączki zgniatają mu przeguby.
- Panie Wołek, łon się wieszać chciał... na powrozie... - doleciało zza drzwi ojcowskie wyznanie.
- Ja mu się powieszę, w areszcie już go powieszą..! Marsz do radiowozu! - warknął groźnie aspirant i wtem dopadły go chmary wątpliwości.
- A jak on faktycznie się targnie...? Na mojej służbie? Zrobi se co głupiego, a ja potem w papierach będę mieć plamę na awansie..?
- Dzwoń po pogotowie... - zasapał do posterunkowej Wydry - Niech lekarz zdecyduje, czy on zdrowy na umyśle i zdolny do aresztu!
* * *
Papierowa twarz Kasi Cichopek wyglądała jak po ataku zjadliwej odmiany ospy wietrznej. Dyspozytorka Janina Grab-Jeden strząsnęła okruchy kolacyjnej buły z białego fartuszka i siorbnęła ostatni łyk kawy.
- Uaaaeh... - ziewnęła przeciągle - Idę pozmywać i czas na serial...
Wtem leniwą myśl przerwał natrętny dzwonek telefonu na pulpicie.
- Stacja pogotowia, słucham.
W słuchawce zabrzęczał głos aspiranta Wołka zagłuszany z rzadka pokrzykiwaniem Józka Oprycha.
- Ale co tam się dzieje? - uniosła głos Janina Grab-Jeden
- ...
- Zatrzymany posiada jakieś obrażenia na ciele?
- ...
- No to po co pogotowie wzywacie?
- ...
- Na konsultację? Panie... jak tam panu? Panie perspirancie...
- ...
- Przepraszam. Panie aspirancie... Ja nie wyślę jedynego w stacji lekarza, dwadzieścia kilometrów, żeby konsultował pijaka po nocy.
- ...
- No i cóż, że się chciał wieszać? Ja też czasem chcę... - dodała ciszej - Zabierzcie go na izbę wytrzeźwień, to mu głupie pomysły wyparują do rana!
I już, już dyspozytorka Janina miała odłożyć słuchawkę, gdy nagle opadły ją chmary wątpliwości.
- A jak se chłop faktycznie co złego zrobi? Diabli wiedzą jak on tam na miejscu wygląda i do czego zdolny! Potem powiedzą, że dyspozytorka nie chciała współpracować... A to się wszystko nagrywa...
- Halo..! - krzyknęła do słuchawki - Mogę wam wysłać karetkę z ratownikami. Pasuje?
* * *
Nagły bezruch karetki świadczył o osiągnięciu punktu docelowego. Ratownik medyczny Crewmaster wybudzał się z drzemki na fotelu pasażera.
- Jesteśmy na miejscu. - mruknął kierowca i wypchnął półprzytomnego ratownika z ciepłej szoferki.
- Dobry wie.. wie.. wieczór - Crewmaster szczęknął zębami na wietrze i zapytał zgromadzonych - Co się dzieje?
- Ku.wa mordują panie doktorze!!! - wrzasnął płaczliwie Józek i podniósł w górę zaobrączkowane ręce.
- Stul pysk! - przyschnięte błoto sypnęło się z groźnie zmarszczonych brwi aspiranta Wołka
- W toku podjętych czynności ujęliśmy sprawcę burdy domowej i teraz prosimy o ustalenie, czy zatrzymany może pojechać do izby wytrzeźwień.
- Boli pana coś? - zapytał ratownik świecąc latarką w twarz "pacjenta".
- Nic doktorze. Jeno po prund do łojca szłem i mnie napadli bandyty jedne. Tfu! - Oprych splunął błotem wprost pod nogi policjanta.
- Zamknąć się i odpowiadać na pytania doktora! - posterunkowa Wydra spojrzała "groźnie" na wyższego o dwie głowy Józka.
- Ja nie jestem lekarzem, tylko ratownikiem... I w takich warunkach nie będziemy się badać - westchnął Crewmaster - Zapraszam do karetki.
- A nie póde za Boga Ojca! Nie i koniec!
- To pojedziesz pan na wytrzeźwiałkę. Sprawa załatwiona. - zawyrokował zniecierpliwiony ratownik i ruszył do karetki wypełniać papiery.
- Panie... jest taki problem... - aspirant Wołek ujął medyka pod łokieć i zniżył głos - On się wieszać chciał i my byśmy chcieli na piśmie, że on na umyśle zdrów, karę może odbyć...
- Gdzie się wieszać chciał? Tutaj? Przy was?
- No nie... - speszył się Wołek - Jego ojciec zeznał... jak tylko odzyskał przytomność.
* * *
Stary Oprych siedział przy drewnianym stole i merdał łyżeczką w kubku z "elektryczną" herbatą.
- Panie mów pan, co tu się wydarzyło i na co pogotowie wzywali? - ratownik niecierpliwie klikał długopisem zawieszonym nad kartą wyjazdową.
- Jo nic nie wiem... Syn przyszedł pod dźwi i wieszać się chciał...
- Psychiatrycznie był leczony?
- A dzie tam... Panie, bój się Boga! - Stary wstrzymał obrotowy ruch łyżeczki i spojrzał trwożnie na ratownika - Toż wstyd i sromota na całą wieś by była!
- A że wyrok ma i starego ojca bije, to nie sromota?
- A to insza zupełnie sprawa. Człek na umyśle niezdrów zakałą całej rodziny będzie, a kryminalista zaradny i w prawie uczony...
- A ten nos opuchnięty, to ma pan w prezencie od uczonego w prawie? Mogę obejrzeć?
- Mnie nic nie jest. - burknął Oprych i schylił głowę - Stary jestem, nogi mnie się kalapućkają i o próg żem przydzwonił.
- Ech... - Crewmaster podniósł się z krzesła widząc, że nic więcej od starego ojca nie wyciągnie.
Jeszcze dwadzieścia minut temu ratownik był przekonany, że syn-awanturnik powinien trafić na izbę wytrzeźwień. Już, już miał zakomunikować o tym policjantom, gdy nagle poczuł jak dopadają go chmary wątpliwości.
- Co ja tu mogę..? - prowadził wewnętrzny dialog - Co ja lekarz jestem, żeby tu orzekać o sprawności umysłowej nietrzeźwego? Zostawię im papier, że okej, wezmą go na izdebkę, chłop wykombinuje coś z koszulą i kaloryferem... A ja potem za niego odsiedzę wyrok. To wymaga głębszych badań. - dokończył myśl i ruszył w stronę radiowozu marki fiat panda.
* * *
- Jedziemy do szpitala. Trzeba go lepiej wybadać - ratownik pochylił się do okna w "radiowozie" - Nie mogę wystawić papierów. Tu potrzebna pieczęć doktorska.
- Zrozumiałem, wykonuję. - Wołek jednym, zgrabnym ruchem rozpiął kajdanki i wywalił byłego aresztanta z auta.
- Ja ci dam bandyto tak mnie popychać! - Józek rozkręcał się czując pierwszy powiew wolności.
- Wsiadaj pan do karetki i cichutko mi tam... - Crewmaster złapał zataczającego się pod ramię i delikatnie pchnął w stronę ambulansu.
- Do śpitala nie pojadę! - Oprych szarpnął ręką aż trzasnął szew na swetrze.
- Panie, nie utrudniaj pan i wsiadaj. Czterdzieści minut tu się cyndolimy, a karetka potrzebna prawdziwie chorym..!
- No to dobrej nocy... - aspirant Wołek schował służbowy notes i wykonał gest dobitnie świadczący o zamiarze odmeldowania się.
- Jakie "dobrej nocy"?! - w tym krótkim pytaniu ratownik zawarł całe swoje zdziwienie i oburzenie z beztroskiej decyzji policjanta.
- No przecież jedziecie do szpitala... - odpowiedział równie zdziwiony Wołek i niepewnie sięgnął po notes, by sprawdzić służbową notatkę.
- JedzieMY - zaakcentował wkurzony ratownik - Chyba nie zostawicie nas samych z trudnym pacjentem? W połowie drogi zmieni zdanie i pół auta rozniesie nam w drobny mak...
- Hmm... - zafrasował się policjant - Dobra, dam wam Wydrę na karetkę.
- Nie ma opcji! - Crewmaster spojrzał na drobniutką posterunkową - Wydra może jechać na pandzie, a pana i pana Oprycha zapraszam do ambulansu.
- Ku.wa mać, w kapciach i bez kapoty nigdzie nie jadem!!! - wrzasnął Józek i położył się plackiem w błocie.
* * *
W powiatowej izbie przyjęć lekarka Choina leniwie celebrowała nocny dyżur. Zaliczyła już punktualną kawkę z mleczkiem o dziewiętnastej dwanaście, potem był kwadrans plotek z pigułami, jeszcze później gazetka i obowiązkowy kibelek dla rozluźnienia. Według nieoficjalnego grafiku teraz był czas przewidziany dla pacjentów lub telewizja, a za sześć minut rozpocznie się rytualne parzenie zielonej herbatki.
- Mniam - Choina mlasnęła językiem, a pod zmrużonymi powiekami zajaśniał parujący kubeczek w kolorze obłędnego różu.
Nagle ciszę szpitalnego korytarza rozdarł przeciągły wrzask.
- Ni ch.ja nie pódem! - darł się Oprych ciągnięty przez policjanta i ratownika medycznego. Zaparł się wszystkimi odnóżami w rozsuwanych drzwiach i ani drgnął.
- Bez cygareta nie idem! Palić mie się chce!!!
Krótka chwila konsternacji minęła Choinie niezwykle szybko, a miejsce zdziwienia i przestrachu zajęła wściekłość. Różowy kubeczek z trzaskiem rozbił się w myślach lekarki na tysiąc kawałków.
- A co tu się do jasnej Anielki dzieje?!? - jej ogromna postać w białym, pomiętym fartuchu wypełniła niemal cały korytarz. Ratownik i policjant odskoczyli odruchowo, a pijany Józek zatoczył się do doktorki i wrzasnął jej prosto w twarz
- Palić kcem!!!
- A won mi stąd moczymordo jeden! - lekarski, wyćwiczony ryk odbił się echem od ścian i popędził gdzieś w stronę uśpionego oddziału neurologii - Palić się zachciewa, to wynocha na pole!!!
- Psz...praszammm - wyjąkał zdumiony Oprych - W karetce nie moszna, tu nie moszszna. So za ludzie..? - wykonał w tył zwrot i tropiąc węża ruszył do wyjścia. Za nim jak cień podążył Wołek.
- Ty...! - Choina wcelowała pulchny palec w samotnie tkwiącego pod ścianą ratownika - Ty mi powiesz, o co tu do cholery chodzi!
Ten w odpowiedzi zasłonił się płachtą karty wyjazdowej i zadrżał.
* * *
- No to z czym żeście go tutaj przywieźli?! - coraz bardziej wkurzona lekarka, po raz trzeci czytała, co ratownik nabazgrał w papierach. - Urazów żadnych nie ma, wydolny krążeniowo i oddechowo... Pytam się z czym do szpitala?! Toż on na izbie wytrzeźwień powinien nocować!
- Tak pani doktor... - wyjąkał speszony ratownik - ...ale on tam ponoć coś o "się wieszaniu" mówił...
- Mówił, mówił... - przedrzeźniała Choina - Ludzie różne rzeczy mówią i czasem nie warto ich słuchać!
Już, już miała wpisać, że pacjent się nie nadaje do hospitalizacji i może być oddany pod opiekę stróżów prawa, gdy nagle poczuła jak obsiadają ją chmary wątpliwości.
- A jak go tam nie upilnują? Toż ten cwany ratownik wpisał w karcie "Zaburzenia psychiczne i zaburzenia zachowania spowodowane użyciem alkoholu. Groźba próby suicydalnej". Na co mnie problemów i tłumaczeń przed sądem? Niech się psychiatra wypowie.
Różowy kubeczek z zieloną herbatką znów zamajaczył przed oczami Choiny
- Zwłaszcza, że najbliższy psychiatryk jest w sąsiednim powiecie. Pogotowie go zawiezie i po kłopocie. - dokończyła zadowolona z własnego pomysłu i głośno dodała
- A gdzież jest ten pacjent? Jeszcze się nie napalił?
W tej właśnie chwili do izby wtoczył się Oprych z nienapoczętym papierosem w kąciku ust i nachylając brudną twarz nad lekarką wyzionął gorącą prośbę.
- Psz..praszam królowo... pożycz zapałeczki, bo mi moje w błotku zamokły, a ten bandyta... - tu machnął na Wołka - ...ten esesman nie chce mi przypalić...
- Siadać! - Choina skrzywiła się pod naporem alkoholowych oparów i wyciągnęła blankiet skierowania do psychiatryka - Czas na palenie minął! Teraz mówić mi tu od samiutkiego początku, za co policja i pogotowie przywieźli do szpitala?
- Pani doktor... - zaczął opowieść Józek - Oglądałem w chałupie telewizor i nagle...
- Dość! - ucięła lekarka i zaczęła pisać w karcie, głośno przy tym sylabizując.
- Pa-cjent a-gre-sywny, bez logicznego kon-tak-tu. Na pytania odpowiada, że ogląda telewizor. Według re-lacji świadków podejmował próbę su-i-cy-dalną. Odmawiam przyjęcia do szpitala ze względu na brak oddziału psychiatrycznego. Proszę o konsultację. Dalszy transport karetką pogotowia w asyście policji.
- Coo? - płaczliwie wyjąkał oburzony aspirant Wołek i nerwowo strzepnął mundur - Toż mnie na służbę wracać trzeba! Jak ja w takim stanie pojadę do innego powiatu? - wyschnięte grudki błota wściekle opadały na szpitalną posadzkę.
- Coo? - wystękał Oprych i uniósł się z krzesełka - Do psychuszki mnie chcecie wsadzić?! Oż wy ch.je i ty c.po jedna!!! - wrzeszczał na całe gardło, gdyż dotarło do niego, że jako wariat stanie się pośmiewiskiem całej wsi.
- CISZA! - huknęła Choina i walnęła pieczątką w skierowanie z taką siłą, że stojący nieopodal aparat EKG zarejestrował wstrząs o sile 7 stopni w skali Richtera.
- Ani słowa więcej! Pan... - zwróciła się do Wołka - ...przecież jesteś pan na służbie, to o co chodzi? A ty... groźnie spojrzała na Józka - ...odpowiesz za obrazę i napaść na funkcjonariuszy publicznych!
Po tych słowach wcisnęła skierowanie w ręce zmartwiałego ratownika i uchyliła drzwi.
- Wynocha wszyscy!
* * *
Ambulans od trzydziestu minut stał pod komisariatem policji. Wołek uparł się, że znajdzie zastępstwo w konwoju i szukał jelenia po całym budynku. Tymczasem w karetce wściekły Oprych zdążył już rozmontować połowę noszy, do których został przykuty kajdankami. Miotał przy tym takie przekleństwa, których Crewmaster w całej pogotowianej karierze nigdy nie słyszał. 
Wreszcie odskoczyły boczne drzwi i do przedziału medycznego wsiadł drobniutki policjancik w wycackanym mundurze.
- Dobry wieczór! - zakrzyknął cienkim głosem, a przebiwszy się przez wrzaski Oprycha spokojniej już dodał - Nazywam się starszy posterunkowy Jeleń i będę państwa konwojentem.
Na widok niepozornego Jelenia, agresywny Józek całkowicie oniemiał.
- Dobry... - ratownik zmiął w ustach powitanie i zgarnął butem kolejne dwie śrubki ze zdemolowanych noszy.
Ruszyli w podróż. Ryk syreny mieszał się z przekleństwami Oprycha i chmarą wątpliwości, które starszy posterunkowy Jeleń wykrzykiwał cienkim głosem.
- Trzeba jechać i zbadać panie! Nigdy nie wiadomo co człowiek może wykombinować! Potem wszyscy byśmy mieli problemy, a tak, pojedziemy, zbadamy i wszystko będzie dobrze! Prawda?
- Prawda! - wykrzyknął wściekły Crewmaster i zrobił kolejny unik przed nadlatującą śliną Oprycha.
* * *
Dwadzieścia minut później dotarli do szpitala psychiatrycznego. Tuż przy wejściu Józek niespodziewanie opadł z sił i grzecznie pozwolił się prowadzić. Ani jednym słówkiem nie pisnął, gdy zmumifikowana pielęgniarka wiodła ich przed oblicze lekarza. A ten siedział nieruchomo za wielkim biurkiem w gabinecie. Ze splecionymi na brzuchu dłońmi i zamkniętymi oczyma wyglądał zupełnie jak nieboszczyk.
- Ehem... - chrząknął zaniepokojony ratownik i spojrzał niepewnie na policjanta.
- Jezus Maria trup... - wyjąkał Oprych i gdyby nie kajdanki, na pewno by się przeżegnał.
- Pan siada... - wyszeptał lekarz nie otwierając oczu, a wszyscy odruchowo rozglądnęli się za krzesłami. Ostatecznie na jedynym zydelku usiadł wystraszony Józek. Usiadł i zadrżał, a doktor już szemrał pytanie
- Dużo pan pił?
- Nic! Znaczy... dwa piwa. Nie więcej!
- Ma pan myśli samobójcze?
- Nigdy! - z całą mocą odpowiedział Józek i oburącz, w kajdanach walnął się w klatę aż jęknęło.
- Rozkuć... - lekarz otworzył oczy i spojrzał na wystraszonego policjanta, a następnie wykaligrafował w karcie:
"Brak wskazań do hospitalizacji na tut. oddziale"
- To wszystko panowie. Dobranoc. - wyszeptał i splótłszy dłonie jak do modlitwy odpłynął w sobie tylko znane rejony medycyny.
* * *
Potem był długi powrót do miasteczka. Jeleń milczał zszokowany. Crewmaster, jakby zawstydzony, przykręcał śrubki do noszy, a uradowany Józek zapewniał przez całą drogę, że on żadnym wariatem nie jest. A ojciec to dostał w nos przez przypadek i nie pięścią tylko trzonkiem od łopaty. 
Oprych był święcie przekonany, że pogotowie triumfalnie odwiezie go na wieś, aż pod samą chałupę. Bardzo się zdziwił, kiedy w miasteczku, wypucowany już aspirant Wołek osobiście zapiął mu nowe, lśniące kajdanki i powiódł na wytrzeźwiałkę.

Wstawał nowy dzień, pełen przygód i kolejnych wyzwań dla dzielnych pracowników służby zdrowia. 
Zespół P wracał do stacji pogotowia, a radio w szoferce śpiewało:
"Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy.
Hej hej na na na na hej hej..."

To prawda. Mamy źle w głowach. Zbyt często dopadają nas chmary wątpliwości i zbiorowe szaleństwo...

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Zdolne bestie

- Ma pan bardzo dobre referencje... - Rzekł mój przyszły quasi-szef, przeglądając dokumenty podczas quasi-rozmowy o pracę. Po tym stwierdzeniu jął roztaczać przede mną urok pracy w quasi-jego stacji pogotowia.
- Wie pan... - czarował werbalnie - ...nowiutkie karetki, najnowszy sprzęt medyczny, lansiarskie ciuchy ratownicze, kamizelki taktyczne dla każdego... Nic tylko pracować!
- Hmm... - mruknąłem powściągliwie i zmrużyłem powieki w oczekiwaniu na obowiązkowy i nieunikniony w takich sytuacjach "haczyk".
Tymczasem quasi-szef rozpędzał się coraz mocniej. Jego rozemocjonowany głos oscylował już w górnych rejestrach podniecenia graniczącego niemal z orgazmem, gdy nagle mlasnął językiem, chrząknął i zawiesił się na trzy sekundy.
- Jest tylko taka jedna sprawa... - ściszył głos i spojrzał na mnie z lekkim zakłopotaniem.
- Aha... Tu cie mam! - pomyślałem czując jak przysłowiowy haczyk wbija się w mój kark
- Wie pan... Będzie pan jeździł w zespole z kobietą! Przynajmniej na jakiś czas... - wypalił i spojrzał na mnie badawczo.
- Nie mam nic przeciwko... - odrzekłem dyplomatycznie i dodałem z uśmiechem - ...Trzecia para rąk zawsze się do pracy przyda.
- Ależ nie... - mój rozmówca zatrzepotał dłońmi nad biurkiem - Będzie pan jeździł w zespole dwuosobowym, z kobietą... i to ona będzie prowadzić karetkę.
Zerknąłem podejrzliwie na pseudo-szefa i ze ściśniętych grozą ust wyrwał się mój zduszony głos
- Przepraszam, to żart jest, czy jakiś rodzaj testu?
- Nie, nie... - kierownicze dłonie znów przeganiały niewidzialne muchy nad blatem - Naprawdę ma pan kierowcę-kobietę. To młoda ratowniczka, ale doskonale zna teren! Na mechanice pojazdów też się rozumie... W każdym razie szybko się uczy! Wie pan... - kierownik ponownie ściszył głos i pochylił się tajemniczo w moją stronę -...One teraz zdolne bestie są..!
- HAHAHA! - mój nieopanowany, gromki śmiech uderzył quasi-szefa prosto w nachyloną twarz.
- Pana to bawi? - wyjąkał jakby przestraszony i zgorszony moim zachowaniem. A tymczasem ja przebywałem już we własnym świecie i ryłem ze śmiechu do zakurzonych wspomnień o kobiecie, która techniki szybko się uczyła.
* * *
Było to jeszcze za dobrych, harcerskich czasów. Razem z moją nieodżałowaną grupą ratowników-wolontariuszy zabezpieczaliśmy medycznie dużą imprezę o charakterze masowym.
Kupa namiotów, kupa ludzi, kupa błota (bo ciągle lało)... Taki harcerski Przystanek Woodstock ;)
Pośrodku tej "kupy" stał blaszany hangar, a w nim nasz punkt medyczny. W promieniu paru kilometrów było to jedyne miejsce, w którym na głowę nie lały się strugi wody, nie wiał wiatr i osiągalny był cud elektryczności.
Nic więc dziwnego, że ów hangar ze zwykłego blaszaka szybko awansował do rangi centrum kulturalno-oświatowego. To właśnie u nas krzyżowały się drogi wielu harcerzy, którzy przychodzili by zasięgnąć porady medycznej, zagotować wodę w luksusowym czajniku elektrycznym, wysuszyć łachy, podładować telefony lub najzwyczajniej w świecie poplotkować.
Już trzeciego dnia, nasz "skromny" punkt medyczny, swoją obecnością zaszczyciła Szefowa wszystkich harcerskich ratowników... Dla niepoznaki nazwijmy Ją... Kasią ;)
Kasia, wówczas dwudziestoparoletnia kobietka z ujmującym uśmiechem i anielską wręcz dobrocią, była ulubienicą wszelkich harcerskich środowisk, a zwłaszcza tych z krzyżem paramedycznym w tle.
Krótka wizytacja przebiegła w bardzo przyjaznej atmosferze i chwilę później Szefowa, z całą ratowniczą ferajną, siedziała nad parującymi kubkami malinowej herbaty.
Ploteczki, konwenanse, wzajemne ochy i achy...
- A wiecie..? - Szefowa zagaiła nowy temat - ...Przyjechałam tu do was z moją przyjaciółką jej nowym samochodem.
- Ooooo... - zdziwiły się uprzejmie harcerskie buźki.
- Tak. Jestem z niej bardzo dumna. Wczoraj całkiem same go znalazłyśmy i ona go kupiła. Bez pomocy facetów.
- Ooo... - ponownie rozległ się jęk podziwu.
- A jaki to samochód? - wyrwało się któremuś szelmie.
- No wiecie... - zakłopotała się Kasia - ...taki ładny, bordowy!
- Ha ha ha! - męska część ratowniczej braci zaniosła się śmiechem, a tymczasem Szefowa przystroiła twarz wstydliwym odcieniem purpury.
- No co? No co..? - pytała wodząc po nas niepewnym wzrokiem.
Wyjaśniliśmy szybko sympatycznej Kasi, że ważna jest marka samochodu, model i rocznik, pojemność silnika oraz inne techniczne informacje.
Bidulka była wyraźnie zdruzgotana.

Na drugi dzień pełniliśmy kolejny ratowniczy dyżur, gdy do hangaru weszła Szefowa.
- Chłopaki... - zakrzyknęła radośnie - Jedziemy z koleżanką do miasteczka. Macie może pożyczyć ładowarkę samochodową do telefonu komórkowego?
- Kasiu... - ratownik Krzysztof uśmiechnął się z politowaniem i zapytał precyzyjnie -...ale do jakiego modelu?
Słysząc te słowa, Szefowa Kasia odważnie uniosła czoło i z dumną miną wypaliła
- Do Nissana jeden-sześć TDI!
- HA HA HA, hie hie hie, hu hu hu... - męska część ratowników turlała się po ziemi ściskając rechoczące brzuchy.
* * *
- HAHAHA...
- Przepraszam, pana to bawi? - ponowił pytanie quasi-szef
- Hmm... Ależ nie... - groźna mina kierownika sprowadziła mnie z powrotem na ziemię - Ma pan rację... - wycierałem załzawione śmiechem oczy - ...to naprawdę zdolne bestie są!

wtorek, 8 listopada 2011

Branżowa rzeczywistość

Wrzucę jeszcze tu, dla wszystkich, którzy nie posiadają konta w "twarzo-książce".
DIAGRAM (wpadł mi w oko, gdzieś na zagramanicznych stronach www i korzystając z chwili spokojnego dyżuru, przerobiłem na naszą branżową rzeczywistość)


klik, aby powiększyć...

W niecałą godzinę, pod diagramem wywiązała się dyskusja, która może wskazywać na trafność porównań. Do pełni "szczęścia" brakuje tam jeszcze tylko wypowiedzi lekarza (bo urzędnika NFZ na facebook'u się nie spodziewam) ;)

P.S. A jutro tam wrzucę najnowszy algorytm pierwszej pomocy :)

poniedziałek, 26 września 2011

Nie wierzę

Patrzę na otaczającą mnie rzeczywistość i normalnie nie wierzę...
Chyba najprościej byłoby wrócić do szpitala, położyć się i poczekać... Obłęd sam nadejdzie :(

Żyję w kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w ch...!!!

czwartek, 1 września 2011

Zapachniało światem


- Crew, w niedzielę macie zabezpieczenie meczu.
Zlecenie tej treści otrzymałem z /baczność/Prywatnej Placówki Medycznej/spocznij/
- Ok. Mecz, to mecz... - wzruszyłem ramionami.
Za piłką kopaną jakoś nie przepadam, zacząłem więc układać plan na kreatywne spędzenie czasu w karetce.
- Ale to nie jest zwykły mecz. To turniej rugby!
- O... - zdziwiłem się monosylabowo - Czyżby w naszym małym mieście zapachniało Europą?
* * *
W niedzielne przedpołudnie wyjechaliśmy karetką, by monitorować jak rodacy radzą sobie z jajowatą "piłką". Zanim jednak poczułem "zapach Europy", dotarł do mnie tradycyjny, swojski smrodek.
Trawiaste boisko sprytnie ukryte w tłumie osiedlowych bloków, otoczone było ze wszystkich stron (!) ogrodzeniem, drzewami i żywopłotem. Brakowało tylko tabliczek z napisem "HALT!" i prądu w drutach.
- To jest teren sportowo rekreacyjny, czy spacerniak w pierdlu?! - wyraziłem swój sprzeciw wobec zagospodarowania przestrzennego na osiedlu - Gdzie tu do licha jest wjazd?!
Po kilkunastu minutach krążenia, znaleźliśmy magiczną "niewidzialną" bramę, której strzegł łańcuch, kłódka i... zaparkowany beztrosko fiat Punto.
Właścicielkę autka zlokalizowaliśmy i przepędzili precz, jednak na kłódkę nie było mocnych.
- Ksiądz proboszcz ma klucze... - podpowiedział nam jakiś usłużny "kościelny" - ...ale jemu teraz we mszy przeszkadzać nie podobna.
Skoro lokalna parafia ma udziały w sporcie wyczynowym, to demolka bramy nie wchodziła w grę. Kierowca zaparkował ambulans blisko ogrodzenia i jęliśmy oddawać się rozkoszom słonecznej niedzieli. Lokalne zapaszki uleciały w kosmos i zaczynało się nawet robić całkiem miło, gdy wtem:
- Dzień dobry. Panowie medycy na turniej? - do karetki podszedł mężczyzna w pasiastej, czarno-białej koszuli i z gwizdkiem uwiązanym na szyi - Panowie, sprawa jest taka. Żeby nie wiem co się działo nie wchodzicie na murawę dopóki sędzia nie zamacha czapką. Zawodnicy będą padać, wołać karetkę, przeklinać... Nie robicie nic bez zgody sędziego. Jasne?
- Spoko mistrzuniu, będziemy filować na kaszkiet jak sroka w gnat.
- Jeszcze jedno. Jak ktoś dostanie konkretne bęcki i wyjedziecie z nim do szpitala, to my czekamy na wasz powrót i nie gramy. Bez karetki nie ma meczu.
Sędzia pogadał, pogadał i poszedł w zieloność murawy.
- Patrz pan, jaka Europa... - wymamrotał kierowca niuchając za oddalającym się arbitrem - Może sobie przygotujmy torby i sprzęt?
- Nieeee... Daj spokój. Nic się nie będzie działo... - odpowiedziałem tonem leniwca i wystawiłem z karetki twarz ku słońcu.
* * *
Parę minut później sielanka odeszła w niebyt. Aromat starego kontynentu i poczciwej angielskiej rugby ulotnił się, a jego miejsce zajął zapach "dzikiej ameryki". Widać jakaś cząstka huraganu Irene musiała zmienić kierunek nad Nowym Yorkiem, bo na zapomniane przez Boga i ludzi boisko w pd-wsch Polsce przywiało "najprawdziwszych" zawodników futbolu amerykańskiego.
Wypadli na murawę w tych swoich kaskach i ochraniaczach, przy bocznych liniach stanęli ich amerykańscy trenerzy, a chwilę później zaczęła się masakra.
- Hep, hep, hep! - zawodnik pomarańczowych wydał z siebie odgłos żywo przypominający naszych pacjentów haftujących w karetce, a za trzecim "hep", cała zgraja ruszyła na przeciwną drużynę zielonych.
Podczas, gdy na trawie trwała regularna naparzanka, wokół boiska latał chłopczyna rozdając ulotki z ogólnymi zasadami gry w futbol amerykański. Niech kibice coś z tego rozumieją.
Nim jednak dotarł do nas, na własne oczy zobaczyliśmy, o co w tym sporcie chodzi.
Zielony biegł z brązowym jajem, zwanym dalej piłką. Z przeciwnego kierunku, z siłą lokomotywy pędził pomarańczowy.
- ZIABIJ, ZIABIJ!!! - wrzeszczał amerykański trener i żeby nie było żadnych językowych wątpliwości dodał - KILIM, MADAFAKA!!!
Odległość między zawodnikami szybko malała, a potem nastąpiło przeraźliwe uderzenie... Nie. Źle napisałem. To było najprawdziwsze pie.dolnięcie. Łomot ochraniaczy i trzask kasków był taki, że natychmiast poderwałem się, by przygotować hurtowe ilości środków opatrunkowych.
* * *
Mijały minuty i kwadranse rozgrywek. Przestaliśmy już reagować na dobiegający z boiska trzask sportowego sprzętu ochronnego i okrzyki w stylu "o ku.waaa, o ku.waaa!". Ot jak na wojnie. Strzelają, to i huk musi być, a i rannych trochę.
Niektórzy zawodnicy wlekli się do karetki o własnych siłach, po innych sędzia machał białą lodziarką. Wszyscy jednak prędzej, czy później wychodzili z naszej "lecznicy". W bandażach i plastrach, ale na własnych nogach.
W pewnej chwili, do auta podszedł "pomarańczowy" w asyście dwóch rosłych drabów trenerów.
- Pan mu zerknie na rękę... - powiedział do mnie "rosły" - ...bo coś mu tam chrupło.
- Gdzie konkretnie boli? - zapytałem oglądając mały skrawek ciała wystający spod wielkich ochraniaczy.
- Nie boli, tylko ruszać za bardzo nie mogę - odpowiedział dziarsko zawodnik, a potem dorzucił z fantazją - Chciałbym wrócić na boisko...
Trenerzy wyłuskali chłopaka ze zbroi, bo "o żadnym cięciu nie ma mowy! Pan wie ile to kosztuje?".
Jedno chrupnięcie w okolicy zniekształconego obojczyka i już wiedziałem, że delikwent wymaga co najmniej RTG. Ruchomość w stawie oceniłem na jakieś pięćdziesiąt procent. Czucie w kończynie zachowane, tętno na obwodzie obecne. Kolor i ciepłota skóry w normie. Pacjent nie zgłaszał bólu i chciał wracać do gry.
- Panowie, opcje są dwie... - zacząłem przedstawiać aktualne możliwości działania - Albo pojedziemy karetką, ale wtedy przerywacie rozgrywki, albo pojedziecie własnym samochodem do szpitala.
- Eee... to się nie pali... - bagatelizował "rosły" - ...doczekamy do końca meczu i chłopaka zawieziemy.
- No jednak zalecałbym szybszą wizytę... - próbowałem namówić opiekunów, ale nie chcieli skorzystać z żadnej opcji. Cała trójka żwawo oddaliła się w stronę boiska. Przez krótką chwilę podziwiałem pomarańczowego twardziela za upór i wytrzymałość.
Długo jednak podziwiać nie zdołałem, bo chwilę później, w okolice karetki przywiało dziwnego osobnika. Z młodej twarzy i mizernej postury do złudzenia przypominał mi Szczura Ogryzka, postać ze starej kreskówki. Kręcił się wokół auta, kręcił, aż w końcu wypalił:
- Panowie, proszę w tej chwili wezwać drugą karetkę!
- Słucham..? - zdziwiłem się jego napastliwym tonem.
- Wezwać drugą karetkę do tego zawodnika z uszkodzoną ręką. I to już!
- Nie mam takiej możliwości... - odpowiedziałem całkiem jeszcze spokojnie - ...technicznie nie mam drugiej karetki. Ale ponawiam propozycję. Możemy chłopaka zawieźć naszym ambulansem, tylko zaczekacie z dalszą grą na nasz powrót...
- Powiem panu, co pan zrobi... - zaperzył się szczurek - Weźmie pan grzecznie telefon i zadzwoni po drugą karetkę! Ja jestem głównym menadżerem zespołu Łorsoł-Biedrons* i ostrzegam, że mogę narobić kłopotów.
- Chyba sobie... - powątpiewałem w myślach, a głośno zapytałem:
- Czemu nie chcecie jechać własnym autem?
- Bo nie będziemy ślęczeć po pięć godzin na izbach przyjęć! No, telefonik w łapkę i dzwonimy po karetkę!
- Panie główny menadżerze... - rozpocząłem dłuższą wypowiedź łagodnym tonem znanym z oddziałów psychosomatycznych
- Organizator turnieju wynajął jeden ambulans i za to płaci. Nie mam drugiej karetki do dyspozycji, ale powtarzam, możemy zawodnika zabrać naszym ambulansem. Już, teraz, natychmiast...
- A pogotowie?! - przerwał mi Ogryzek - Chyba macie w tej mieścinie pogotowie?!
- Nie widzę wskazań do wezwania zespołu ratownictwa medycznego - odpowiedziałem już nieco zagotowany - Pacjent chodzi o własnych siłach, nie zgłasza bólu, co więcej, chce dalej grać, a pan mi każe wzywać regularną karetkę? Proszę wziąć swój telefonik, w swoją łapkę i wystukać trzy dziewiątki, skoro pan uważa, że konieczna jest interwencja pogotowia...
- I tak zrobię... - zasapał wściekły menadżer - ...a zaraz potem zniszczę was obu! Pana nazwisko i nazwę firmy poproszę!
Przedstawiłem się z dziką rozkoszą i patrzyłem jak szczurek dopełnia "dzieła zniszczenia".
Wezwał pogotowie mówiąc, że chłopak ma złamany obojczyk i jest "w bardzo poważnym stanie". Po takim zgłoszeniu zespół P przypędził na baniach, co wywołało triumfalny uśmiech na szczurzej twarzy.  Zdziwili się chłopcy-ratownicy widząc, jak ten "bardzo poważny stan" raźno idzie do karetki, poganiany przez głównego menadżera Łorsoł-Biedrons. Zapakowali pacjenta i odjechali już bez sygnałów, a za ambulansem, niczym cień, potoczył się prywatny samochód Biedronek.
Tymczasem pan menadżer, niczym wściekła osa, krążył między karetką i grupą sędziów. W przelocie kilkukrotnie powtórzył swoje "zniszczę was" oraz nowość "złożę skargę i doniesienie". Za którymś tam nawrotem udało mu się nawet w spór wplątać przygodnych kibiców. Jak zwykle społeczeństwo podzieliło się na dwie frakcje. Jedna grupa przyznawała rację Ogryzkowi, podczas gdy inni podzielali mój pogląd, że karetki na sygnale bardziej potrzebne są w innych miejscach.
Zdarzenie przyjmowało już rozmiar niezłej awantury, gdy emocje rozładował nieco gwizdek sędziego. Naparzanka zwana meczem skończyła się i pan menadżer, jak za dotknięciem magicznej różdżki poleciał do stóp amerykańskiego trenera. Razem gdzieś pojechali. Domyślałem się, że do szpitala.
* * *
Popsuta niedziela upływała pod znakiem nerwów i domysłów. Szykowałem już wstępny raport dla szefa i ewentualnych prawników, kiedy nagle w otwartym oknie karetki pojawiła się szczurza twarz.
- Wróciliśmy ze szpitala... - powiedział spokojnym (o dziwo) głosem - Obojczyk jest złamany w dwóch miejscach.
- Tak przypuszczałem... - mruknąłem oczekując kolejnej awantury, a tymczasem:
- Chciałem panów przeprosić... - wyjąkał menadżer fundując nam zdziwienie roku - ...emocje mi opadły i nie będę składał żadnych skarg. Szybko nas w szpitalu załatwili, tak że dziękuję i przepraszam...
Po tych słowach szczurek oddalił się szybkim krokiem, by znów tańczyć u stóp amerykańskiego guru FA, a my przez następną godzinę zbieraliśmy żuchwy z podłogi.
* * *
I tak to w naszej mieścinie, wraz ze sportowymi atrakcjami, miało "zapachnieć szerokim światem", tymczasem jedyna woń jaka się rozeszła to szczurzy zaduch "warszawki"**.
A swoją drogą... ciekawe, co pan menadżer usłyszał w szpitalu, że wrócił taki miękki w nogach jak laboratoryjny szczurek po eksperymentalnej szczepionce?

------------------
* W rzeczywistości nazwa odzwierciedlała inne waleczne zwierzę, ale biedronki mi tu lepiej pasowały. Brzmią znacznie bardziej pokojowo :)
** Nie smućcie się i nie złośćcie na mnie - obywatele miasta stołecznego. Jestem bowiem pewny, że pan menadżer pochodził zewsząd, ale na pewno nie z Warszawy. Tak mi podpowiada mój ratowniczy nos :)

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Statystyka próżni

"Statystyka to nauka, która próbuje nam wmówić, że trzymając nogi w lodówce, a głowę w piekarniku, mamy optymalne warunki do życia..."

Wczoraj, pomocny zazwyczaj w poszukiwaniach "wujek Google", podstępnie skierował mnie na forum popularnego niegdyś portalu dla ratowników medycznych (którego nazwy nie wymienię, by oszczędzić ludziom fatygi).
Rozczarowany wynikiem wyszukiwania, już miałem zamknąć stronę, gdy naraz w moje oczy wpadło pytanie postawione przez anonimowego forumowicza. Streszczam.

Młody (jak sądzę) człowiek, czytając podręcznik napotkał problem i pyta: 
"Jak podać dziecku 600 ml płynów w bolusie, skoro nie istnieje tak duża strzykawka?"
Głupie pytanie?
- Ponoć nie ma głupich pytań... - pomyślałem bez cienia ironii, a mój wzrok jakoś sam powędrował w stronę odpowiedzi.
- Co też mu odpisali?
Szybko wykonałem "statystykę". Wyniki poniżej.

Dziewięć osób postanowiło poświęcić swój cenny czas, by pomóc zaistnieć pod owym pytaniem, z czego:
# 1 osoba odpisała nieco rozmijając się z prawdą;
# 1 osoba napisała kompletną bzdurę i wyśmiała pytanie;
# 1 osoba barwnie opisała nie JAK to zrobić, ale PO CO podaje się dziecku 600 ml płynów...
# ...a następnie wyśmiała poziom pytania;
# 1 osoba (autor pytania) podziękowała za odpowiedzi i przyznała, że jest dopiero na drugim semestrze studium ratowniczego;
# 1 osoba odesłała autora do czytania mądrych książek;
# 1 osoba, zamiast odpowiedzi, wstawiła ogromną grafikę, której treść... odsyła autora do czytania mądrych książek;
# 1 osoba pochwaliła się, że odkąd kupiła kilka książek i śledzi forum, już nie ma takiego problemu...
# ...a jak kogoś nie stać, to może sobie (książki) wypożyczyć;
# 1 osoba, zamiast odpowiedzi, poprosiła autora o informacje na temat jego szkoły i województwa;
# 1 osoba, zamiast odpowiedzi, wyraziła obawę o wyniki egzaminów, do których autor będzie musiał przystąpić na zakończenie edukacji...
# ...i doradziła zmianę szkoły (po szesnastu miesiącach istnienia wątku na forum).

W konkursie na najciekawszą odpowiedź, bezapelacyjnie pierwsze miejsce zajął tekst: (pisownia zachowana w oryginale, podkreślenie i gwiazdki moje)
"osyłam jednak do czytania ksiażek:) wszystko z czasem nie przeskoczysz wyżej tyłka:) ucz się wiec z książek a problemy racji praktycznej mozesz tu opmawiać bo zawsze sa w karetce np ja zawsze sobie wkładam Żanete* :) i o 5 razy mniej pracy:)"


* * *
Dziewięć odpowiedzi - zero treści. Przerażająca statystyka próżni... 
Czyżby obraz mentalności i kondycji polskiego ratownictwa w pigułce?

...a wystarczyło, jednym zdaniem, wytłumaczyć chłopakowi, co to jest bolus**...

-----------------
* Żaneta, to taka wielka strzykawa (min. 50 ml)
** A bolus, to... odsyłam do mądrych książek ;)

piątek, 26 sierpnia 2011

Śmierdząca sprawa

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


homo sum, humani nihil a me alienum puto 
- jestem człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.  
Terencjusz.






Ostatnio pisałem o szczycie piramidy potrzeb, czyli o potrzebie samorealizacji (tutaj).
Jako, że ratownik medyczny to, wbrew pozorom, też człowiek, od czasu do czasu osiąga samo dno modelu Maslowa i po prostu musi... iść na stronę. Stąd dzisiejszy, "śmierdzący" wpis.
Wrażliwym i "obrzydliwym" dziękujemy :)

Historia piętnasta - Śmierdząca sprawa.

Budzik ostrym dźwiękiem przeszył ciszę i zadał podstępny cios w najlepszą porę snu. Ratownik Medyczny Ptyś, z głową pod poduszką, namacał dzwoniący obiekt udręki i z rozmachem strzelił nim o ścianę.
- Jeszcze pięć minut, proszę... - wymamrolił i zapadł w sen.
Minęła zadana jednostka czasowa i jeszcze jedna i jeszcze... Dwadzieścia pięć minut później Ptyś wynurzył się spod poduszki i uniósł lewą powiekę.
- O Słodki Jezu, już nie żyję!- tym okrzykiem wyraził zdumienie nad Szczególną Teorią Względności w odniesieniu do Kodeksu Pracy, dział szósty, czas pracy i panicznym galopkiem pognał do łazienki.
Z lusterka spoglądała na niego ptysiowa, niemal chłopięca twarz, która choć zaspana, nadal przypominała słodziutkie ciacho.
Jednorącz naciągał spodnie na równie zaspany tyłek, drugą zaś ręką próbował niezdarnie nałożyć pastę na szczoteczkę do zębów. Po trzecim nieudanym podejściu odrzucił przybór higieniczny i wcisnął sobie pastę wprost do ust. Przepił wszystko łykiem wczorajszej kawy i pokicał z wciąż rozpiętymi spodniami w stronę wyjścia z domu. Na chwilę jeszcze przystanął przy drzwiach z symbolem chłopca siusiającego do nocniczka, a jego twarz wyrażała niepewność.
- Eeee nieee... spokojnie, przecież wytrzymam do stacji. - pomyślał i wybiegł do auta.
* * *
W samochodzie ponownie dopadły go wątpliwości. Fizjologia dyskretnie dawała znać o sobie. Delikatne rozpieranie w okolicach... hmm... siedziska fotela, świadczyło o tym, że szykuje się coś poważnego.
Kiedy dojechał do stacji pogotowia, delikatne rozpieranie zmieniło się w wyraźnie wyczuwalny ucisk.
- O cholerka... - pomyślał - ...to już nie są przelewki. Muszę do kibelka!
Jego poważne zamiary zniweczył groźny krzyk:
- Gdzieś był tumanie?! - to kolega z nocnej zmiany artykułował swoje zastrzeżenia na temat konieczności pozostawania w miejscu zatrudnienia po godzinach.
- Bardzo cię sorry. Zaspałem. - odpowiedział zbolałym głosem Ptyś, przy czym bolesna nuta nie wynikała wcale z poczucia winy, a jedynie ze świadomości nadciągającej "katastrofy ekologicznej".
Wtem do rozmowy włączył się ktoś trzeci.
- Panie Ptysiu, to już trzecie spóźnienie w tym miesiącu. Proszę do mnie, do gabinetu.
Biedny Ptyś, mijając tabliczkę z napisem "Dyrektor", mógł przysiąc, że wszelkie niedogodności fizjologiczne przeszły jak ręką odjął.
* * *
- Uff... Tym razem mi się upiekło. - pomyślał wychodząc z dyrektorskiej paszczy lwa i w radosnym uniesieniu całkiem zapomniał o niepokojących objawach ze strony dolnego odcinka przewodu pokarmowego.
Najpierw poszedł sprzątnąć karetkę, potem ogarnął jeden wyjazd, notabene do sraczki i czas jakoś płynął na ściśniętych zwieraczach. Ani się obejrzał, a już nastała pora obiadu.
Podgrzewany w kuchni bigos emitował smakowitą woń, która schwyciła słodkiego chłopczynę za nos i zaciągnęła wprost do wspólnego stołu. Głęboki talerz kapuchy poprawił Ptyś jakimś imieninowym ciachem i tak obżarty powlókł się w stronę służbowego wyra. Nie dane mu jednak było długo poleżeć. W jednej chwili żołądek wyprodukował przeraźliwy akustyczny "gorg", jelita odpowiedziały odgłosem pędzącej lokomotywy, a z najdalszego końca tego układu, będącego jednocześnie wylotem, wyrwał się dźwięk podobny do dzwonka mikrofali oznaczającego koniec podgrzewania potrawy. I to właśnie ten mały, niepozorny dzwoneczek, niczym trzepot skrzydeł motyla, wywołał prawdziwy huragan i poderwał Ptysia do biegu. Pognał chłopak do służbowej wygódki, spuścił służbowe, czerwone pory, zasiadł jak na tronie i...
- Zespół P do wyjazdu proszę!!!
* * *
- O jasna dupa..! - pędził przez korytarz podtrzymując w rękach gacie. Dopadł karetki i zapiął guzik, ale natychmiast zrozumiał, że taki ucisk niechybnie wyzwoli "zło, które nadal w nim drzemie". Zostawił niezapięte.
Parę chwil później biegł do pacjenta radośnie popierdując przy każdym podskoku. Miał tylko nadzieję, że z tymi dźwiękami nic więcej nie szło w parze.
Prawdziwy dramat rozegrał się przy dźwiganiu noszy. Pacjent nie ułomek i należało się spiąć, żeby go podnieść... Ale jak to zrobić, kiedy każde, nawet minimalne napięcie powłok może wzbudzić potężne tsunami i katastrofę, przy której Fukushima to niewinny, nomen omen, bączek?
Zamknął się Ptyś w sobie, zagryzł zęby i dźwignął... a wraz z unoszącą się platformą, czuł, że traci "maleńką cząstkę siebie".
- Ojej... bardzo niedobrze... popuściłem... - pomyślał i ścisnął poślady najmocniej jak potrafił.
Chyba nikt nigdy nie wykazał się tak dosłownym samozaparciem, co Ptyś w drodze do szpitala. Na wszelki wypadek nie siadał. Podróż odbył w pozycji stojącej, jedną ręką wspierając się na uchwycie noszy, a drugą, w okolicach pośladków, wspierał wytężoną pracę zwieraczy.
W szpitalu z karetki już nie wysiadł. Wiedział, że najmniejsze drgnięcie osłabi i tak już mizerne napięcie krokowe*, dlatego ze ściśniętym gardłem wyjaśnił zdziwionemu koledze, że "...on nie idzie, bo ma tu jeszcze coś do załatwienia..." i ani drgnął.
Powrót do stacji był koszmarem, z którego Ptyś niewiele zapamiętał. Ze łzami w oczach i z miną chińskiego kulturysty wysiadł z karetki, a następnie krokiem gejszy w zbyt ciasnym kimonie, ruszył w stronę budynku.
* * *
Korytarz ciągnął się w nieskończoność.
Milimetr po milimetrze zmierzał biedny chłopak w stronę wytęsknionej toalety. Kolanko przy kolanku, stópka przy stópce.
Kiedy ruchem ślimaka dotarł wreszcie do celu, czerwień policzków przebijała roboczą odzież ratownika. Na czole lśniły krople potu, w oczach migały kolorowe kleksy, a cała twarz wyrażała nadludzki wręcz wysiłek. Ostatkiem sił wsparł drżącą dłoń na klamce kabiny, nacisnął i niemal tracąc przytomność usłyszał zza drzwi głos eskowego konowała:
- ZAJĘTE!
- To już koniec... - pomyślał i osuwając się na ścianę wystękał:
- Doktor... błagam... szybciej...
Potem w zasadzie nie kojarzył już faktów. Jak przez mgłę docierał do niego szmer czytanej gazety i naburmuszony głos doktora:
- ...bo nie mogę się skupić jak mi ktoś pod drzwiami stoi...
A później była już tylko ciemność, uporczywy skurcz i drżenie wszystkich mięśni.
* * *
Opamiętanie przyniósł dopiero odgłos spuszczanej wody i trzask otwieranych drzwi. Gdzieś przed oczami zamigotał zarys upragnionej ceramiki sanitarnej, niby tak bliskiej, a tak nieosiągalnej.
Ptyś wiedział, że metodą "na kimono" nie ma szans dotrzeć spod ściany do kabiny. Musiał postawić wszystko na jedną kartę.
W akcie desperacji, rozpaczliwie wielkim susem skoczył w stronę białego azylu. W locie wykonał perfekcyjny obrót, jednocześnie płynnym ruchem zdzierając do kolan odzież spodnią. Chłód sedesu świadczył o celnym lądowaniu, ale chłopak już tego nie czuł.
Puściły wszystkie tamy i barykady. Opadły z brzękiem kajdany i popłynęła niczym nieskrępowana "pieśń wolności" niosąc ze sobą niewysłowione uczucie ulgi, spokoju oraz błogostanu... A gdy pieśń ucichła, Ptyś zorientował się, że... doktor wychodząc zamknął klapę...
Ot taki Ptyś z polewą czekoladową :)

--------------
* Napięcie krokowe (Uk) to różnica potencjałów dwóch punktów podłoża odległych od siebie o długość kroku (ok. 0,8 m do 1 m). Jeżeli jego wartość przekroczy wartość napięcia bezpiecznego, wystąpi realna groźba porażenia [...] - wbrew pozorom, ta definicja nie dotyczy tylko zjawisk elektrycznych w przyrodzie ;)

środa, 24 sierpnia 2011

Niezwykle (nie)potrzebni

Znów mi wyszedł "brzydki" post. Jezu, jaki ja mam wulgarny zawód ;( ale do rzeczy...


W pracy uwielbiam czuć się potrzebny! Ubóstwiam wręcz godnie realizować powierzone mi obowiązki. I kocham moment, w którym /baczność/Dyrekcja Prywatnej Placówki Medycznej/spocznij/ doceni wreszcie moje poświęcenie, starania i moją krwawicę (niestety ten moment jeszcze nie nastąpił, ale już go kocham, jak matka nienarodzone dziecię)
A nade wszystko uwielbiam, kiedy moja praca ma sens... choćby ukryty.
* * *
Prywatna Placówka Medyczna. Lipiec b.r.
- Halo... Panie Crew, w przyszłym tygodniu pojedziecie do Małego Miasteczka i weźmiecie z DPSu tego pacjenta leżącego. Zawieziecie go do szpitala na założenie cewnika centralnego do hemodializy...
- Dobrze pani doktor.
- Tylko, panie Crew, nie do naszego szpitala wojewódzkiego. Pojedziecie do Dużego Miasta W Prawo Na Mapie. Tam wszystko jest załatwione.
- A to czemu tak daleko? Przecież to jest trzy razy tyle drogi? - wyraziłem swoje delikatne niezadowolenie.
- Tak trzeba... - odpowiedziała wyczerpująco lekarka i chciała zamknąć temat.
- A pani doktor... Pacjent wytrzyma taką podróż? W jakim jest stanie?
- Stabilnym i ogólnie zadowalającym.
- Czyli nie jest konieczny ratownik na pokładzie? - nie uśmiechała mi się daleka droga i próbowałem sprytnie wymiksować własną osobę z tego obowiązku.
- Z pewnością nic się nie będzie działo, ale jednak... - tu lekarka zrobiła wymowną pauzę - ...jednak ratownik musi jechać. Przynajmniej pomoże dźwigać.
I w ten sposób poczułem się TAKI POTRZEBNY w swojej pracy.

Sto pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę do Dużego Miasta W Prawo Na Mapie, zamiast czterdziestu do nas... Pojawił się drugi element spełnienia w zawodzie... UKRYTY SENS (dla nas ukryty).
Jako, że chory miał się znaleźć na oddziale najpóźniej o godzinie siódmej rano, realizacja zadania wymagała POŚWIĘCENIA prywatnych godzin, zwyczajowo przeznaczonych na sen, za które /baczność/Dyrekcja Placówki/spocznij/ na pewno nie zapłaci, ale za to DOCENI. Kiedy? Nie wiadomo, lecz zbiera mi się tych zasług już tyle, że jak w końcu zaczną doceniać, to chyba pęknę z dumy i samozachwytu.
Tak bardzo zapaliłem się do pomysłu jazdy z pacjentem, że aż... poszedłem na urlop :) a zlecenie przyjął (bo musiał) drugi zespół.
Ach "jakże im zazdrościłem"...

Bladym świtkiem zerwali się i pognali najpierw do Małego Miasteczka, by w DPSie przejąć pacjenta.
- Dzień dobry panie pacjent.
- A jaki tam ku.wa dobry?! Wypie.dalać!
- Pojedziemy do szpitala?
- A co mam zrobić? Pojedziemy. Byle dalej od tej czarnej pi.dy z DPSu!
Pojechali... I całą drogę Z GODNOŚCIĄ realizowali powierzone im obowiązki.
Punktualnie o siódmej rano pojawili się w umówionym szpitalu, tylko po to by... przez godzinę latać z papierami, szukać lekarza, uzgadniać przyjęcie i załatwiać wszystko, co przecież "już załatwione było".
Tymczasem, pozostawiony w izbie przyjęć pacjent, dowiedział się na czym polega czekający go zabieg i po pierwsze primo: zaczął demonstrować "lekkie poirytowanie".
- Nie dość, że mam jedną rękę niewładną, to mi teraz jeszcze ku.wa chcecie druta wpie.dolić w drugą??!! To czym ja sobie będę dupę podcierał?!
po drugie primo: nie wyraził zgody na żadne zabiegi i hospitalizację.
- Wypie.dalać! Nic wam sku.wysyny nie podpiszę!!
po trzecie primo ultimo: wszczął ogólny bunt wśród pacjentów izby przyjęć.
- Panie, z czym tu pana przytargali?
- Mam stopę cukrzycową do amputacji...
- Coś pan zwariował?! Nie zgadzaj się pan!! Urżną girę, potem drugą i do końca życia będziesz pan srał w łóżko..!

Szczęśliwie zespół karetki zdążył w czasie zamieszek oficjalnie przekazać pacjenta na stan szpitala.
Zwiewali z izby przyjęć poganiani wrzaskiem z sali:
- Nie zgadzaj się pan!!! Pół godziny będziesz pan chu.em do kaczki trafiał!!! Nie zgadzaj się!!!
I w ten GODNY sposób zakończyli realizację zlecenia.

* * *
Czas na wnioski:
Trzysta kilometrów jazdy, tylko po to, żeby się pacjent nie zgodził na leczenie ("bo nikt mu wcześniej nie powiedział, że to drut w ramię ma być...") A za dwa dni następny zespół pojedzie zabrać pana z powrotem do "tej czarnej pi... z DPSu".
Wszelkie warunki dobrej pracy zostały zachowane.
Był ukryty sens, godna realizacja obowiązków i uczucie spełnienia w zawodzie, podsycane nieistniejącą wdzięcznością Jaśnie Wielmożnej Dyrekcji.
Uwielbiam "czuć się potrzebnym" w robocie... zwłaszcza podczas urlopu. Amen :)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Filozof-flegmatyk

Co robi ratownik podczas nudnej imprezy, którą musi zabezpieczyć medycznie?
Wiadomo... gapi się. Zazwyczaj na płeć przeciwną.

A co robi dwóch ratowników podczas takiej imprezy? To samo... tylko z komentarzem.
Oczywiście rodzaj komentarza całkowicie zależy od charakteru i usposobienia... kierowcy karetki :)
Poniżej zamieściłem wypowiedzi posortowane według temperamentu :)



Mruk-melancholik:
 - Mmm..? - mruknąłem pytająco wskazując brodą na śliczną dziewczynę idącą po płycie rynku.
Kierowca zmrużył oczy i po dwudziestu sekundach lustracji, z pełną aprobatą i lekką nostalgią w głosie odpowiedział
- Mhmmm...
W karetce znów zapadło milczenie...
Cicho, dyskretnie i w pełni profesjonalnie.

Choleryk-fetyszysta:
- TE PATRZ KUWA! - wrzasnął kierowca aż podskoczyłem na fotelu
- Jaka tam, kuwa, dupa idzie! Ja pierdacze, kuwa, ale lufa! WIDZISZ TO?! WIDZISZ??!! Noo kuuuuuwaaa!
Nim zdążyłem zamknąć okno w karetce, wszyscy faceci na rynku mieli rozbiegany wzrok i byli wyraźnie zdezorientowani. "Lufa" uciekła w boczną uliczkę.

Sangwinik:
- (...)
Yyyy... w polskiej służbie zdrowia ten typ nie występuje ;)

Flegmatyk-filozof:
- Popatrz na tą kobietę w jaskrawoniebieskich rajstopach. - powiedziałem do kierowcy wskazując panią przechodzącą obok zaparkowanej karetki - W życiu nie przypuszczałem, że istnieje tak oczojebny odcień niebieskiego!
Porażonym wzrokiem przyglądałem się krzykliwej garderobie i z dezaprobatą w głosie dodałem:
- Ludzie to mają pomysły...
- No... - zamruczał kierowca - ...ale luster w domu nie mają.

Kilka minut ciszy. Nuda...
W pole widzenia włazi nam kobieta o naprawdę DUŻYCH rozmiarach.
Ciężko stwierdzić, czy to białe, lniane spodnie opinają jej ogromną pupę, czy ogromna pupa rozsadza białe spodnie. Dość powiedzieć, że centralnie na środku pupska, pani ma plamę o podejrzanym kształcie i kolorze.
- U-u-u... Pani na coś usiadła, ajaj... - stwierdzam z lekkim rozbawieniem.
- Nom... - odpowiada kierowca ze spokojem - ...i to "coś" na pewno zginęło...

Uwielbiam dyżury z filozofem-flegmatykiem!
A Ty, jakim typem jesteś? :D

piątek, 19 sierpnia 2011

Eska jak matka chrzestna

Oj przechrzciło mnie dzisiaj w robocie i to solidnie.
Pierwszy dyżur na "eSce" w tej Stacji Pogotowia i od razu takie coś... 
...ale zacznijmy od początku.
* * *
Jak najprościej narobić sobie kłopotów na dyżurze?
- Włączyć myślenie życzeniowe.

Podczas wszystkich dyżurów, które dotąd odbyłem w
/baczność/Najprawdziwszej Stacji Pogotowia/spocznij/, karetka Specjalistyczna, popularnie zwana "eską", wyjechała do akcji łącznie może z pięć razy. Dosłownie pięć.
Widać zdrowa społeczność miasteczka opanowała do perfekcji sztukę migania się od lokalnego szpitala i w związku z tym dyżury zespołu S upływały zazwyczaj pod znakiem kompletnej sielanki.
Kiedy początkiem miesiąca zobaczyłem, że cały sierpień mam pracować na esce, rozpocząłem zbieranie książek, filmów i innych materiałów umilających pobyt na dyżurze. Atmosfera lenistwa i rozprężenia udzieliła mi się zanim jeszcze dotarłem na swój pierwszy eskowy dyżur.
- Jutro mam „robotę” na Specjalistycznej, to mogę zarwać nockę - myślałem przeciągając wieczór do czwartej nad ranem - Wyśpię się w pracy, całe dwanaście godzin…
Tak się właśnie włącza opcję myślenia życzeniowego. Pstryk i już.
Niestety, podczas gdy myślenie życzeniowe ustawione jest w pozycji "ON", czujność i skupienie automatycznie przełączają się w pozycję "OFF".

Dyżur rozpoczął się pięknym słońcem, które wypłynęło ponad budynek stacji. Wybiła godzina siódma, minut piętnaście, gdy zakończyłem inspekcję sprzętu. Pomny starych przebojów z workiem ambu, pierwsze kroki skierowałem ku temu właśnie urządzeniu.
- To działa, to również i to… - W każdej rubryce postawiłem zgrabne „ptaszki”.
- Hmm… to co teraz? Może by tak się rozejrzeć po szafkach?
Karetka, w której miałem "pracować", różniła się od znanych mi ambulansów podstawowych. Była większa, a co za tym idzie, przedział medyczny krył wiele tajemnic pozamykanych w stu tysiącach szaf, szafek i szafeczek.
- Eee... Będzie spokój dzisiaj... 
Bez przekonania pozaglądałem do paru schowków, zerknąłem do plecaka i na tym zakończyłem zwiedzanie.
- Kierunek wyro - ustawiłem wewnętrzną nawigację biologiczną i trzasnąłem drzwiami karetki.
- Nie zamykaj! - usłyszałem wołanie kierowcy - Jedziemy!
- Jak to jedziemy? Przecież to eska jest... - głośno wyraziłem swoje zdziwienie - A do czego ten wyjazd?
Doktor, sadowiąc się na fotelu, podał mi przez okienko kartę zlecenia: "Ból w klatce piersiowej. Wzywa lekarz z przychodni."
- Pewnie chcą się pacjenta pozbyć z ośrodka... - doleciał do mnie komentarz z szoferki - ...ale mus to mus.
- No dobra, machniemy sobie wycieczkę na wieś, ale zaraz potem ma być spokój i spanie... - pomyślałem i przymknąłem oczy.
Ledwie je przymknąłem już musiałem otwierać... i to szeroko. Eskowy kierowca okazał się prawdziwym demonem prędkości i driftu.
- No i po co ta szarża? - myślałem lekko zbulwersowany trzymając się mocno szafek, gdyż sam pas nie wystarczał do utrzymania pozycji w fotelu.
Dojechaliśmy... Jakimś cudem w jednym kawałku.
- Doktorze... - wsadziłem głowę w okienko - Co zabieramy ze sobą?
Nie znając lekarza wolałem spytać o preferencje. Wielu pracuje "po swojemu" i nie należy im tych koncepcji rujnować.
- A weź... hmm... weź defibrylator i plecak.
Zarzuciłem bagaże na siebie i poszliśmy do przychodni.
W holu witał nas miejscowy lekarz i grono pielęgniarek.
- Gdzie pacjent? - zapytał nasz doktor.
- Siedzi w gabinecie... - odpowiedział chór powitalny.
Stanąłem w progu pomieszczenia i w tym momencie zakończyła się spokojna część mojego dyżuru na esce.

* * *
Siedemdziesięcioletni pacjent siedział na kozetce. Był przytomny i w logicznym kontakcie. Powoli odpowiadał na zadawane pytania.
Za to nasz wyjazdowy lekarz najwyraźniej zaraził się od kierowcy chorobą przyspieszenia zwaną PNS (Praca Na Spidzie).
- Chcę mieć dwunastoodprowadzeniowe ekg, ciśnienie, saturację, glukozę i założone wkłucie...
Wycedził jednym tchem i z taką prędkością, że połowy nie zdążyłem nawet zrozumieć.
- ...a ja sobie pana za ten czas osłucham.
Zacząłem przyklejać elektrody do ekg, gdy usłyszałem na sobą:
- Pan nam wpada w obrzęk. Dajmy szybko leki...
- Leki, leki... a ja mam tylko dwie rączki... - pomyślałem z wyrzutem, ale nie dokończyłem nawet tej myśli, bo już:
- Ej no chłopaku, śpieszymy się. Zakładaj wkłucie i naciągaj leki!
Kłuliśmy na dwie ręce. Ja w jedną, kierowca-ratownik w drugą... a doktor w szyjną zewnętrzną. Wszyscy ponieśliśmy klęskę. Żyły się ordynarnie pozapadały.
- No to założymy wkłucie doszpikowe... - zawyrokował lekarz.
Po raz kolejny dzisiaj otworzyłem szerzej oczy:
- Doszpikowe?! Przecież on jest przytomny...
I znów nie zdążyłem się do końca zdziwić.
- Mam! - zakrzyknął kierowca, zadowolony z tego, że udało mu się wcisnąć wenflon w jakąś mizerną żyłkę.
- Dobra! - lekarz spojrzał w moją stronę - Rozpuszczaj leki i daj panu tlen! Szybciutko..!
- Tlen..? - zapytałem jak debil.
- No tlen. Gdzie masz torbę z tlenoterapią?
- W karetce... pan nie kazał brać...
- Nie kazał, nie kazał... Ganiaj!
Poleciałem po torbę i wróciłem na jednej nodze.
- Puść tlen przez "wąsy".
Rozerwałem plastikowy worek z wężykiem do tlenu, podłączyłem zestaw i zacząłem zakładać pacjentowi przewód na nos.
- Ja mam tampony w nosie, bo mi krew ciągle leci... - wystękał chory.
- A to w takim razie daj panu tlen na maskę - zarządził doktor - Szybciej chłopaku, szybciej!
- No kurwa, przecież się spieszę... - odpowiedział mój zdyszany rozum, podczas gdy ja rozrywałem kolejne opakowanie z maską.
- Gdzie masz te leki?
- Już przygotowuję...
- To szybciutko, szybciutko...
- Glikemię zrobiłeś? Pokaż to ekg! Leki gotowe? Podawaj! Jaka saturacja?
Miałem wrażenie, że ktoś puścił film w przyspieszonym tempie. Ruchy doktora rozmazywały się na moim ekranie zdarzeń.
- Dobra! Dawać nosze i do karetki...
Obładowani sprzętem i noszami ruszyliśmy do samochodu. Tymczasem podane leki zaczęły działać.
- Muszę się wysikać... - chory zajęczał słabym głosem.
- Teraz nie da rady! - mruknął lekarz - Chłopaki jazda do auta!
Na prędkości wsadziliśmy pacjenta do przedziału medycznego.
- Nie wytrzymam... Muszę siku.
- Daj jakąś kaczkę... - wypalił do mnie doktor
- Kaczkę? A skąd ja mu kaczkę wezmę? - dopadło mnie zdziwienie numer trzy dzisiejszego dnia.
- Nie mamy tu kaczki doktorze...
- No to jakąś butelkę.
- Butelki też nie mamy...
- W takim razie zacewnikujemy. Dawaj zestaw. Szybciutko!
- Hmm... zestaw... W którejś szafce go widziałem... O jest!
- Nie ma żelu! - warknął lekarz
Znów rzuciłem się do szafek.
- Jasna cholera! Tu jest schowków jak w szwajcarskim banku!
- Coś mi to za cewnik dał?! Za mały... A czemu jeszcze nie przepiąłeś tlenu na instalację w karetce? A defik czemu nie zapięty? Trzeba podnieść oparcie wyżej na noszach. Ruchy, ruchy...
W kolejnej szafce znalazłem żel i... zorientowałem się, że już nie będzie potrzebny. Pacjent wartkim strumieniem właśnie oddawał mocz na nosze i połowę sprzętu w aucie.
- No i w dupę... - mruknął lekarz strzelając zestawem o podłogę - Siadaj, zapinaj pasy i jedziemy. Jedziemy na niebiesko! - krzyknął w stronę szoferki.
Zawyły syreny i ruszyliśmy z kopyta. Nie ujechaliśmy nawet kilometra, kiedy:
- Niedobrze mi... - jęknął pacjent
- No to kuźwa pięknie. Jeszcze wymiocin tu brakuje... - odpiąłem swój pas i podniosłem się w poszukiwaniu worków. Karetką zarzuciło na jakiejś nierówności drogi, a ja wdepnąłem w porzucony na podłodze zestaw do cewnikowania. Rozgnieciona tubka żelu eksplodowała upiększając i tak już zasyfione wnętrze ambulansu.
Worki znalazłem, o dziwo, za pierwszym strzałem. Odwracając się do pacjenta zadałem pytanie:
- Będzie pan wymiotował?
Autem znów bujnęło na boki. Mężczyzna nie odpowiedział. Wisiał bezwładnie na pasach, a zwieszona na klatce piersiowej głowa kiwała się w rytm wybojów.
- Proszę pana..?! - zapytałem lekko zaniepokojony i złapałem nadgarstek chorego.
Doktorek podniósł się z fotela i balansując ciałem podszedł do noszy.
- Co się dzie... O kurwa! Darek!!! - wrzasnął do kierowcy - Zatrzymaj!!!
Projekcja filmu ruszyła w zawrotnym tempie.
- Kładź nosze na płasko! Na płasko powiedziałem! Darek chodź tu! A ty uciskaj, na co czekasz?!
Splotłem dłonie na mostku pacjenta.
- Raz, dwa, trzy...
Chrupnęło żebro
- ...cztery, pięć...
Jeszcze jedno i jeszcze. Cholernie nieprzyjemne uczucie.
- ...sześć, siedem, osiem...
- Dawaj ambu i przygotuj mi intubację! - lekarz jak w transie wydawał polecenia.
- ...dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście...
- Co z tą intubacją?!
- Nadciąga... - warknął kierowca
- Nabierajcie chłopcy adrenaliny i atropinę na wszelki wypadek. A ty masuj! Dobra. Osłuchaj klatkę. Jest... rurka w miejscu. Zapinaj respirator! Dawaj tą adrenalinę... No ale czemu nie masujesz?!
Miałem wrażenie, że doktorkowi w głowie nagle rozmnożył się personel. Dwóch ratowników na pokładzie, a polecenia wydawał jak dla kompanii medyków.
Dwadzieścia minut później sytuacja nie uległa zmianie. Reanimacja w toku, zapis na monitorze nie pozwala przerwać akcji, zresztą nikt z nas o tym nawet nie pomyślał. Działamy. Wydawało mi się, że cały pot z moich pleców spłynął do rękawiczek. Potop. Nogami ślizgam się w rozbabranym wcześniej żelu.
- Słuchajcie... - powiedział lekarz - Dwadzieścia kilometrów trasy. Jedziemy na reanimacji do szpitala. Nie ma innej opcji.
Kierowca poleciał za kółko i ruszyliśmy ponownie.
- Uciskaj Crew, uciskaj!

Próbowaliście kiedyś ustać "bez trzymanki" w jadącym tramwaju albo chociaż autobusie?
Nasz "tramwaj" gnał jak zwariowany.
Stojąc w szerokim rozkroku usiłowałem utrzymać równowagę w trakcie uciśnięć. Karetką tłukło niemiłosiernie, a z każdym wymijanym autem obijałem się o ściany i platformę noszy. Wsparłem czoło o szafkę pochylając tułów nad pacjentem. W tej nieco bardziej stabilnej pozycji mogłem kontynuować uciski.
Nagle ostre hamowanie i klakson podszyty kurwamaciem kierowcy. Lecimy na ścianę.
- Daruś, daj nam szansę... - prosi lekarz - ...by przeżyć!
Przy którymś z rzędu hamowaniu dotarło do mnie, że gdyby nasze auto teraz w coś przywaliło, nie miałbym najmniejszych szans.
- Jak tam? Dajesz radę?
- Daję...
Reanimacja w pędzącej karetce ma coś z surrealistycznych obrazów. Wycie silnika zmieszane z jękiem syreny i piskiem respiratora. Do połowy opróżnione strzykawki, niespokojnie brzęczące ampułki po lekach. Na podłodze rozdarte opakowania i gaziki. Wnętrze jak po wybuchu granatu. A w tym wszystkim dwóch facetów latających to w lewo, to w prawo... No i pacjent, który nie chce się zdeklarować w żadną stronę.
Jego tętno wracało na moment, a po kilku chwilach znów podejmowaliśmy uciśnięcia klatki piersiowej. Taka rozpaczliwa ciuciubabka. Czułem już tą reanimację w rękach, w obitych nogach i czole, którym raz po raz tłukłem o szafkę. Wreszcie dotarliśmy do szpitala. Jeszcze tylko rajd przez korytarz i przekazanie na OIOMie.
A potem..?

Potem długie sprzątanie auta oraz rytualna fajka kierowcy i lekarza. Sam nie palę, ale jeśli sprawy potoczą się w takim tempie, to moja nikotynowa abstynencja raczej długo nie potrwa.
- To co? Możemy jechać? - spytał kierowca i powiódł po nas spojrzeniem.
- Ano możemy... - westchnęliśmy pakując się do karetki. Zegar wskazywał godzinę 9.30
- A tak miało być spokojnie... - pomyślałem i przełączyłem myślenie życzeniowe w pozycję "OFF".
Dyżur dopiero się rozkręcał, a później wcale nie miało być lepiej.

* * *
Wieczór... jeśli jest spokojny, przynosi porcję wewnętrznych rozliczeń i rachunku sumienia.
Wychodząc z łazienki oglądałem swoje posiniaczone kolana.
- Zupełnie jakbym się z kimś pobił...
Czułem w mięśniach  poranną reanimację, a także cały dzień dźwigania toreb, plecaka, defibrylatora i noszy. W głowie szemrała ciekawość podszyta obawą o naszego pacjenta. Godzinę później, koledzy z nocnego dyżuru przysłali info, że zmarł...
Wieczór i myślenie... ech...
A eSka, jak surowa matka chrzestna, już czeka na mnie... żeby znów mi dać nauczkę i kolejny chrzest.
Ja też na nią czekam, w końcu człowiek uczy się całe życie.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Mała Mi - Zemsta Sithów

Pamiętacie panią Mecenas Przechwałek? Tę co to w reklamówce na głowie odbierała telefony? Więcej o tych telefonach można poczytać tutaj.
A tymczasem osiemdziesięcioletnia Mała Mi znów dała o sobie znać... Było tak:
* * *
- Prze-chwa-łek... - kończyłem wklepywać do komputera kartę zlecenia wyjazdu.
Nie wiedziałem, że do drukarki ktoś podstępnie wsadził ryzę żółtego papieru. Wcisnąłem klawisz druku i z czarnej czeluści kopiarki wypłynęła słoneczna karta wyjazdu.
Ratownicy medyczni to jednak przesądny ludek jest...
- To zły omen - pomyślałem dzierżąc w dłoni "najprawdziwsze żółte papiery" pani Przechwałek.
...No i miałem rację.
* * *
Bladym świtkiem ambulans /baczność/Prywatnej Placówki Medycznej/spocznij/ zaparkował pod blokiem emerytowanej pani Mecenas Przechwałek. Zaspany zespół wyjazdowy w osobach ratownika i kierowcy wytoczył się z karetki i poturlał w stronę wejścia do klatki schodowej.
- Dryńńń, dryńńń... - kierowca nacisnął guzik domofonu.
Po dłuższej chwili w głośniku coś chrupnęło i w poranny eter popłynął, dobrze wszystkim znany, skrzecząco-sepleniący głos
- Kto taaam?
- ...Obry. Karetka po panią, na badania! - odpowiedział ratownik siląc się na przyjazny ton.
- A ja jeszcze nie jestem gotowa! Przyjedźcie później!
- Chruup! - strzeliła odkładana słuchawka domofonu.
* * *
Radzi nieradzi chłopcy ucięli sobie pod blokiem pani Przechwałek piętnastominutową drzemkę i ponownie podjęli próbę wykonania zlecenia.
- Dryńń dryyyńń!
- Ktoo taam?
- No karetka po panią.
- A to wy... Hmm... No to wejdźcie na górę.
- Bzzzzt - odskoczył zamek w drzwiach do klatki.

Weszli. Potupali na piętro i stanęli pod drzwiami.
- Puk puk...
- Ktooo taaam? (głos tuż zza drzwi)
- Karetka!
- Karetka? Jaka karetka?
- No na badania ma pani jechać!
- To znowu wy? Zaczekajcie chwilę, bo jeszcze nie jestem gotowa!
* * *
Stanęli na klatce i zaczekali, ale po dziesięciu minutach:
- PUK PUK!
- No kto tam znowuuu?! (tym razem głos był cichszy, jakby odleglejszy)
- No to my, z karetki! Czekamy na panią!
- Ale ja nie mogę wyjść. Przyjedźcie później!
- Nie możemy później! Proszę się pospieszyć!
- Ale ja się teraz kąąąpię!!!
* * *
Dwadzieścia minut później:
- PUK PUK! 
- ... (cisza)
- Pani Przechwałek..? 
- ...
- Proszę sobie nie robić żartów! Proszę otworzyć!
- ...
- ŁUP ŁUP ŁUP!
- A przestaniecie mi walić w te drzwi, łobuzy jedne?!!!
- Pani Przechwałek..! To my... Z karetki... Na badania jedziemy!
- Proszę zaczekać, jestem w kąpieli!
- Ale jedzie pani na te badania?
- NIE!!!

-----------------
Wygląda na to, że szykują się nam prawdziwe Gwiezdne Wojny...
Wszystkie zlecenia do Małej Mi (80 lat później) będę odtąd drukował na żółtych kartkach. Niech się koledzy mają na baczności :)

wtorek, 16 sierpnia 2011

Ratownicze cuda w telefonie cz.2

O tym, że nie każdy od razu wymiata w zawodzie ratownika medycznego wiedzą wszyscy, którzy kiedykolwiek popróbowali tego chleba. Doświadczenie przychodzi z czasem i poparte aktualną wiedzą procentuje mniejszą ilością pomyłek, niższym poziomem stresu, a także małym przebiegiem na trasie: pacjent - karetka.
Zanim jednak to nastąpi, każdy musi dostać za swoje i swoje przecierpieć. Nauka wszak kosztuje.
Ilości ratowniczych zdziwień i niespodzianek nie da się ująć w żadnej instrukcji pracy. To trzeba po prostu przetrwać pokonując kolejne przeciwności losu i wypełniając również te mniej atrakcyjne obowiązki.

Zdecydowanie mało atrakcyjnym obowiązkiem, z którym chwilowo muszę się szarpać jest... #*!@%##! dokumentacja medyczna.
Kupa papierów, małe kratki, wiele treści do uzupełnienia. A w karetce tłucze i wszystko podskakuje, pacjent drze ryja żądając natychmiastowej pomocy. Istna Sodomia i Gomoria :) Kiedy już wreszcie mogę pisać, okazuje się, że długopis nawalił albo papiery mi zalało deszczem (lub też dowolnym płynem pochodzenia organicznego), nie znam kodów schorzenia lub numeru wykonanej czynności medycznej, a po przyjeździe do stacji nie pamiętam parametrów, jakie leki podałem i ile tego poszło.
No co..? Nie każdy od razu wymiata wszystko na pamięć i z zamkniętymi oczyma ;)

Jako, że od dziecka miałem duszę racjonalizatora, postanowiłem usprawnić sobie pracę w aspekcie wypełniania papierów. Wiedziałem, że gdzieś musi istnieć programik, który pomoże takim "gapom" jak ja. Pogmerałem w zasobach sieci i proszę... JEST! Dokładnie taki jakiego potrzebuję!
Jeśli chcesz zobaczyć to cudo, kliknij "czytaj więcej" (na lewo i w dół). Jeśli natomiast nie interesują Cię takie gadżety (bo już dawno wymiatasz w ratownictwie, albo karetkę oglądasz tylko z perspektywy noszy), to faktycznie zajmij się czymś przyjemniejszym :)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Kontrakt bez układów

Dzisiaj niewesoło...

Już przed wiekami nieznany artysta przestrzegał:

"Lepiej usiąść w misce gadów 
niż mieć kontrakt...
bez układów."





Początek lipca b.r.
Nie mam podpisanej umowy o kontrakt z /baczność/Najprawdziwszą Stacją Pogotowia nr 1/spocznij/
Moje papiery poszły ponoć pocztą do centrali. Czekam cierpliwie.

Połowa lipca b.r.
Jadę na dyżur. Dalej bez umowy, ale cierpliwość jest cnotą najwyższą... ponoć.
 - Dzień dobry... - przywitałem się z królową stacji, Dyspozytorką Krystyną i wlepiłem wzrok w tablicę ogłoszeń.
"GRAFIK DYŻURÓW NA MIESIĄC SIERPIEŃ"
Szybko odszukałem swoje nazwisko i przesunąłem palcem wzdłuż kratek.
- Nie jest najgorzej... - pomyślałem przepisując terminy moich dyżurów. Na koniec mój palec wylądował na odręcznym dopisku: "Proszę potwierdzać pasujące dyżury u Szefa Stacji!"
Złapałem za telefon:
- Dzień dobry Panie Szefie. Potwierdzam dyżury na sierpień, wszystkie mi pasują. Rozumiem, że to jest grafik ostateczny?
- Nie to wstępniak jest. Jak się ustali, to wyślę ci na maila.
- O.k, to czekam na wiadomość. Pozdrawiam.

Wystukuję drugi numer, dzwonię do /baczność/Najprawdziwszej Stacji Pogotowia nr 2/spocznij/
- Dzień dobry, mówi Cre(w)master, wasz pracownik kontraktowy. Chciałem panią zapytać o grafik dyżurów na sierpień.
- Panie, co pan sobie wyobraża, że ja mam tylko wasz grafik do roboty?! Jest połowa lipca, a pan mi głowę sierpniem zawracasz? Proszę dzwonić po dwudziestym! I nie wcześniej!!
- Dziękuję, do widz...
- Trzask!
- U-u-u... Prawie jak za dawnych lat w dziekanacie...

Koniec lipca b.r.
Nadal nie dostałem umowy z Pogotowiem nr 1. Mail z dyżurami też nie przychodzi.
Dzwonię do Pogotowia nr 2 (bo miało być "po dwudziestym i nie wcześniej!"):
- Dzień dobry, ja w sprawie grafiku dyżurów dla kontraktowych.
- Panie, co mi pan głowę zawracasz?! Ja wszystkie dyżury już dwudziestego pierwszego rozdałam! Trzeba sobie pilnować interesu! Trzask!

Początek sierpnia b.r.
Telefon do Pogotowia nr 1:
- Dzień dobry, Szefie ja w sprawie tego maila...
- Jakiego maila?
- No chodzi mi o grafik.
- Aaa... grafik jest bez zmian.
- To super! Dzięki.

Połowa sierpnia b.r.
Przerywam urlop, żeby pojechać na dyżur. Trzydzieści kilometrów trasy mija jak z bicza strzelił i wpadam do stacji.
- A co ty tu robisz? - pyta zdziwiona dyspozytorka.
- Nockę mam... - odpowiadam.
- Chyba nie dzisiaj? Pan X ma dziś dyżur.
- No jak nie dzisiaj..? - idę do tablicy i przesuwam palcem wzdłuż kratek.
- O k*%#@, a co to?!
Moje okienko z dyżurem zamalowane, a pod spodem wpisany pan X.
- Dzwoń do X... - mówi zakłopotana dyspozytorka - ...Jest miejscowy, może się zamieni?
Dla pewności przejechałem paluchem po jego kratkach. Ma prawie 400 godzin dyżurów.
Zadzwoniłem... Nie zamieni się (każdy orze jak może...)
Dzwonię do szefa.
- Szefie ja tu na dyżur z urlopu zjechałem, a ktoś mnie z grafiku wykreślił...
- Ano tak, grafik się zmienił.
- Ale nikt mi nie powiedział..!
- A co ja mam twojego grafiku pilnować?!
- No, ale było ustalone, a mnie tu przecież nie ma na co dzień...
- No właśnie... i w tym problem.

Mam raptem kilka dyżurów w tej stacji na miesiąc, to co mam sobie k... namiot rozbić na łączce obok?! Będę wtedy na bieżąco!

Umowy dalej nie ma... może już nie będzie potrzebna? Widocznie ludzie z zespołem wąskich pleców nie mogą pracować w Najprawdziwszych Pogotowiach :(

niedziela, 14 sierpnia 2011

Język przekazu

UWAGA! Post zawiera treści bogato okraszone słowami powszechnie uznawanymi za wulgarne.
Nic nie kropkowałem, nie ucinałem końcówek, gdyż w znaczący sposób wypaczyłoby to sens i zmieniło ciężar gatunkowy przekazu.
Jeśli masz duszyczkę wrażliwą lepiej zaniechaj dalszej lektury. Może kiedyś, po pijaku, opracuję wersję "soft" ;)

* * *
- Bo widzisz Crew, język przekazu to bardzo ważna sprawa w procesie nauczania... - powiedział mój mentor* podczas stażu instruktorskiego, omawiając kolejne zajęcia, które poprowadziłem
- ...a ty masz z tym niejakie problemy.
- Słucham? - zapytałem nieco zdziwiony. Wszak wydawało mi się, że podczas zajęć wszyscy rozumieli, co do nich mówię i czego oczekuję.
- Używasz słów potocznych i niemal slangowych, które mogą wywołać u słuchaczy skrępowanie lub nawet wewnętrzny protest. Budujesz w ten sposób dydaktyczną ścianę między tobą a grupą.
- O Jezu... - na chwilę mnie zatkało - A jakich, to słów użyłem jako budulca do owej ściany? Jeśli mogę o to zapytać pana mentora...
- Jedna chwileczka... - mentor zatopił wzrok w swoich szczegółowych notatkach i po chwili wycedził:
- Gość...
- Yyyy?
- Użyłeś parokrotnie sformułowania "gość"... A raz nawet powiedziałeś "facet". A to nie jest żaden gość, ani facet. To jest pacjent, drogi Crew, p  a  c  j  e  n  t.
Przy ostatnim słowie, mentor zamielił paszczą niczym jałówka wcinająca najlepszą, alpejską trawkę.
- I na dodatek powiedziałeś, że ten gość się "wywalił". A on się wcale nie  w  y  w  a  l  i  ł, tylko po prostu się przewrócił, albo lepiej, "upadł". Tak?
- Ale ja chciałem dostosować wypowiedzi i sposób formułowania myśli do grupy odbiorców... - mentor nie mentor, postanowiłem bronić swoich czternastoletnich, instruktorskich doświadczeń.
- Owszem, rozumiem to... - opiekun przerwał moją wypowiedź - ...chciałeś zunifikować swój przekaz dla szerokiego spektrum zainteresowanych, ale ci goście na zajęciach naprawdę mogli nie skumać o co ci chodzi i poczuć się urażeni.
- Tylko, że u nas na zajęciach nie było żadnych g  o  ś  c  i, a jedynie kursanci, ratownicy medyczni... I żaden z nich nie  k  u  m  a  ł, za to wszyscy, jak sądzę, rozumieli co się do nich mówi... - Akcentując z jadowitym przekąsem te słowa nagle przypomniałem sobie, że w karcie oceny stażysty znajduje się rubryka pod groźną nazwą "przyjmowanie krytyki", dlatego jednym tchem wyrecytowałem dyplomatyczne:
- Ale w pełni się z panem mentorem zgadzam, proszę o naukę, pokutę i rozgrzeszenie. Już nigdy na pacjenta w scenariuszu symulacji nie powiem "gość". Słowo skauta!
Kończąc przekorną dyskusję z mentorem, rozważałem w myślach istotę i zasadność zarzutów.
- Ależ się w tej dydaktyce pozmieniało... - dumałem - Musi przez tą cholerną Unię!
A w głowie mignął mi obrazek z zamierzchłych czasów i zupełnie innego kursu.

* * *
Polska z końca XX wieku. W małej remizie trwał kurs pierwszej pomocy dla strażaków-ochotników.
Instruktor prowadzący dwoił się i troił, aby przelać swą rozległą wiedzę do głów szanownych słuchaczy:
- Drodzy państwo, kolejnym tematem, jakim się zajmiemy, będzie resuscytacja krążeniowo oddechowa.
Szerokie ziewnięcia kursantów świadczyły o "najwyższym" poziomie zaangażowania, ale instruktor się nie poddawał:
- ...i w ten sposób, po udrożnieniu górnych dróg oddechowych i kontroli stanu świadomości oraz funkcji życiowych, przechodzimy do właściwej resuscytacji. Uciskamy piętnaście** razy klatkę piersiową, pamiętając o równym czasie relaksacji. To znaczy, że kompresja i dekompresja musi przebiegać symetrycznie, w analogicznych odcinkach czasowych. Następnie przechodzimy do wentylacji wspomaganej i tę czynność powtarzamy dwukrotnie. Pamiętajmy, aby nie przekroczyć sześciuset mililitrów objętości oddechowej, gdyż może to skutkować powikłaniem w postaci regurgitacji. Na tym zakończymy pokaz. Czy macie panowie jakieś pytania?
Cisza jaka zapadła zdawała się być krępująca dla obu stron.
- Wobec tego czas na ćwiczenia. Zapraszam panów do manekina. Kto pierwszy..?
Po tym pytaniu wszyscy strażacy, jak jeden mąż, zatroskanym wzrokiem jęli lustrować zacieki barwiące biały niegdyś sufit.
- Naprawdę nikt? - zasmucił się instruktor - Nikt nie chce ćwiczyć..? No trudno... Wobec tego robimy dziesięć minut przerwy.
Prowadzący zajęcia wyszedł przed budynek i z ulgą odetchnął świeżym powietrzem. Na tej czynności przydybał go Komendant Ochotniczej Straży Pożarnej, Wawrzyniec Sikawa.
- I jak tam kurs, panie instruktorze? - zapytał z szerokim uśmiechem na twarzy - Uczą się chłopcy? Uczą?
- Wie pan... - zakłopotał się instruktor - Grzeczni są. Przeszkadzać nie przeszkadzają, ale jakoś tak ćwiczyć nie chcą, pytań nie mają. Może zmęczeni..?
Uśmiech zniknął z twarzy Komendanta Sikawy. Złapał wykładowcę za rękaw.
- Chodź pan. Sprawę trza wyjaśnić.
Trzasnęły otwierane z hukiem drzwi remizy.
- No panowie, kurwa wasza mać, co wy tu za szopkę odpierdalacie?! Pan instruktor się skarży, że nie chcecie uczestniczyć. O tak się kurwa nie będziemy bawić! To co ja w chuj kasy na tą naukę w pizdu wyjebałem przez okno?! Ja wam tu kurwa zaraz dam, nieuki pierdolone! Sroka..! - komendant zwrócił groźne oblicze w stronę pierwszego strażaka w ławce - ...Nie interesuje cię kurwa baranie to co pan instruktor mówi?!
- Interesuje, tylko...
- Co tylko?! Co tylko??!!
- Ja... nie rozumiem komendancie...
- Czego kurwa nie rozumiesz, tumanie jeden?!
- No nie rozumiem... jak to na tej kukle trzeba robić...
- Właśnie psze pana... - odezwały się inne nieśmiałe głosy.
- Jak kurwa nie rozumiesz?! Przecież to jest proste jak dymanie! Chodź no tu..! Masz go pierdolnąć piętnaście razy w klatę, tylko nie za mocno, a potem jebniesz mu dwa wdechy i chuj!
- Aaaaaaaaa... - przeciągły jęk zrozumienia świadczył o sukcesie dydaktycznym komendanta.
Pięć minut później ćwiczenia z resuscytacji szły pełną parą.
- Bardzo dobrze... - instruktor chwalił kolejnego ćwiczącego - ...pamiętaj tylko, żeby ucis... pierdolnąć piętnaście razy, a nie pięć, bo pięć to z deka za mało.
- Dobrze panie instruktorzu... To może ja jeszcze raz spróbuję, bo nawet całkiem zajebista jest ta re... re-konstrukcja!

* * *
Tak to kiedyś było. Słowo skauta! A teraz..? Nawet nie można powiedzieć "gość" ani "facet". I weź tu człowieku idź i ucz strażaków ;)


----------------------
* Mentor - na kursach certyfikowanych, to doświadczony instruktor, opiekun (lub oprawca) kandydata na instruktora, stażysty.
** Wg ówczesnych wytycznych, podczas resuscytacji klatkę piersiową należało pierd... ucisnąć 15 razy. Teraz uciskamy 30!

piątek, 12 sierpnia 2011

Bajzel w innym wymiarze

Nie ma cię na facebooku - nie żyjesz!
Tak ponoć "mądrzy" ludzie powiadają, a mądrych to i posłuchać miło...
Dlatego "bajzel na kółkach" wjechał na facebooka!
No i jestem... zaistniałem w tej kontrowersyjnej społeczności ...choćby dla draki :)
Zobaczymy, co z tego wyniknie. Zapraszam do kontaktu, również w tej formie.


Link do strony TUTAJ lub ikonka w prawej kolumnie bloga.

środa, 10 sierpnia 2011

Postawić do pionu


Pisanie o tym, że sytuacja w polskich placówkach ochrony zdrowia na ogół jest zła, byłoby totalnym truizmem. Dosłownie wszyscy to wiedzą (no może poza panią minister). Niejeden niestety odczuł to na własnej skórze i do dzisiejszego dnia nie może zapomnieć tego i owego, temu i owemu w białym kitlu, fartuchu lub czerwonym wdzianku (żeby nie było nieporozumień, postać w czerwonym wdzianku to ratownik medyczny, a nie Święty Mikołaj... choć i ten u niejednego ma przerąbane na święta)
Ujmując temat bardzo ogólnie, można napisać, że w ochronie zdrowia wiele spraw LEŻY i to jest oczywiście ZŁE.
Są jednak rzeczy, które ze swej natury leżeć powinny, a natychmiastowe ich dźwiganie może być dla personelu medycznego zgubne w skutkach... Jedną z takich prawidłowo leżących "rzeczy" jest pacjent, a już zwłaszcza ten urazowy, z potrójnym salto mortale w wywiadzie.
Poniżej historia jednego z takich pacjentów, spisana na skrawku plastra w formie grypsu ;) Gryps przechwyciłem i opowieść upubliczniam ku przestrodze.

Historia czternasta - Postawić do pionu

Miasteczko w pd-wsch Polsce.
- Witamy państwa na corocznych, regionalnych mistrzostwach sportów motorowych!  - głos spikera odbił się echem od ściany lasu i powrócił na tor wyścigowy, by natychmiast utonąć w ryku silników czterokołowych quadów. Zaraz miał się rozpocząć wyścig.
Zawodnik Krzysztof Olaboga nerwowo poprawił wypasione gogle za dwa tysiące złotych.
- Niby takie profesjonalne, a parują jak te ordynarne za stówkę!  - pomyślał ze złością, gdy perspektywa ziemistego toru zniknęła mu za białą mgiełką okularów.
Po raz nie wiadomo który sprawdził skomplikowany system zapięć w swoim równie wypasionym kasku za trzynaście tysięcy złotych. Wszystko było dopięte, a nawet całkiem spięte. Kask i rękawice i każdy muskuł Krzysztofa oczekiwały na sygnał do startu. Mijały długie sekundy napięcia, a sygnał nie następował.
- Nie nooo! Znowu mi para na te gogle wy...
- PIIIIP!!! - rozległ się przeraźliwy dźwięk syreny startowej.
- O ku.wa! - pomyślał w popłochu Krzyś i ruszył z kopyta.
Miało to być nieostatnie Krzysiowe "O ku.wa" owego dnia.
Wypasiony quad, za nie wiadomo ile tysięcy złotych, wyrwał spod kół dobre dwadzieścia kilo ziemi i pognał ostro w przód.
- Dobra, jedziemy... Teraz gazu! - Krzysztof realizował skomplikowaną taktykę wyścigu, przechylając przy tym nienaturalnie głowę w bok.
Czubki drzew... Tyle widział zza parujących gogli. Resztę zasłaniał mu wypasiony daszek od kasku (z systemem wentylacji i odprowadzania potu).
- Muszę się kierować na tą najwyższą sosnę, chyba gdzieś tam był zakręt toru... Gazu!!! - oto błyskawiczna decyzja godna mistrza sportów ekstremalnych.
Sama idea nawigacji po drzewach była może i oryginalna, jednak pomysł z gruntu okazał się nietrafiony... Dosłownie z gruntu i dosłownie nietrafiony, oto bowiem, na drodze do zakrętu wyrosła spora hałda ziemi o przechyle jaki osiągają jedynie najdziksze i najbardziej hardkorowe zabawki wesołego miasteczka.
Krzyś, zatopiony w morzu pary, hałdy nie widział. Wpatrzony w koniec sosny, gnał, nomen omen, na złamanie karku.
I nagle punkt orientacyjny, jakim był czubek wielkiego iglaka, uciekł gwałtownie w dół, a w wąskiej szczelinie gogli zdziwiony zawodnik ujrzał niebo...
Quad zaryczał przeraźliwie i odrywając się od podłoża rozpoczął piękną ewolucję w lotnictwie nazywaną korkociągiem.
- O ku.wa! - pomyślał Krzyś, dostrzegając znaczną lukę w swej wyścigowej taktyce. Na więcej myślenia nie było już czasu. Czterokołowiec zakończył korkociąg malowniczym łomotem o matkę ziemię i jak przystało na sport ekstremalny, przygniótł swego jeźdźca dokumentnie.
* * *
Ciemność... Najpierw dużo ciemności i cisza absolutna, a potem coś jakby zaczęło dźwięczeć w uszach. Miliony dzwoneczków stopniowo przerodziły się w jednostajny jęk...
- Syrena okrętowa? Pociąg? Gdzie ja jestem i dlaczego ciągle coś na mnie leży? - o sygnale karetki pogotowia Krzysiek nawet nie chciał myśleć.
Nagle ciężar uciskający żebra i nogi wyraźnie zelżał, za to po całym ciele kontuzjowanego zawodnika zaczęły błądzić czyjeś dłonie.
Nieprzenikniona ciemność ciągle przesłaniała oczy, ale słuch całkowicie wrócił do normy.
- Kaziu jak te ochraniacze się ściąga? - niepewne zapytanie przedarło się przez pogruchotany kask i dotarło do Krzyśkowych uszu.
- A bo ja wiem? - odpowiedział jakiś niższy i bardziej agresywny głos - Tnij to cholerstwo Zdzichu i po krzyku!
- Chcą mi pociąć moją zbroję za osiem tysięcy?!? - pomyślał Krzyś i słabym głosem wycharczał
- Nie ciąć...
- Kaziu on cosik mówi... - powiedział nieśmiało wyższy męski głos.
- Co mówi, Zdzichu, co mówi? - odburknął agresywny.
- Przepraszam... co pan mówi? - zapytał właściciel imienia Zdzisław
- Nie ciąć... rozpiąć...
- Chyba mówi, żeby nie ciąć... Znaczy się przytomny chyba..? - powiedział nieśmiały Zdzisek.
- Czekaj! - zakomenderował agresywny - Idź mi stąd! Sam go wypytam!
Zaszurały czyjeś kroki w pobliżu głowy i nagle tuż nad uchem Krzysztof usłyszał groźne:
- Pogotowie. Jak się pan nazywa?
- Olaboga... - wystękał.
- No no..! Nie jęczeć mi tu tylko mówić jak nazwisko?
- Nazywam się... Olaboga...
- Aha... To przepraszam... - odpowiedział stropiony nieco agresor - Ja nazywam się Kazimierz i jestem ratownikiem medycznym.
- Nic nie widzę... - poskarżył się Krzyś - ...straciłem wzrok?
- Nie, nie. To kask się panu wywrócił na lewą stronę, ale zaraz to zdejmiemy... Zdzisek! Chodź tu łachudro jedna!
Znów zaszurały czyjeś kroki i nagle Krzysiek poczuł ból oraz bardzo niepokojące drętwienie w okolicach szyi. Mrowienie wyraźnie nasilało się i spływało w kierunku brody, by po chwili ogarnąć całe usta i język.
- Jezus Maria, mam przetrącony kark! - pomyślał w panice, a na zewnątrz wydobył piskliwy ton:
- O huhwa... Foś mi jeft..!
- Słucham? - zapytał uprzejmy głos Zdzisława.
- Foś mi sie ftało w fyje! - zawodnik starał się jak najwyraźniej wykrzyczeć swoje obawy, niestety zdrętwiały język odmawiał posłuszeństwa.
- Kaziu, on znów cosik chce, ale nie wiem co gada...
- Przestań go drzeć za ten cholerny kask! - huknął groźnie Kazek.
Drętwota szyi i języka natychmiast ustąpiła.
- Co pan chce?
- Tam pod spodem... - mówił z ulgą Krzyś i przełykał ślinę - ...pod spodem jest taka klamerka... i taka czerwona blokadka... Klamerkę odpiąć... blokadkę przesunąć i kask zejdzie...
- Panowie, ku.wa! Długo się będziecie jeszcze gramolić? - trzeci głos, niczym wściekły szerszeń przeszył chwilową ciszę.
- No musimy rannego zbadać, nie? - odezwał się bojowy Kazimierz.
- To se go zbadajcie w karetce! Ja muszę wyścig dalej puścić! No już. Jazda mi stąd! Zabierać go z toru!
- Da pan radę wstać? - to znów pytał Zdzisek
- Nic nie widzę...
- Nie szkodzi. Poprowadzimy pana.
Cztery silne ręce ujęły Krzyśka pod pachami i raz dwa postawiły na baczność.
- Bardzo dobrze... - mówił łagodnie i wspierająco Zdziś - ...i teraz przebieramy nóżkami. Troszkę wyżej przebieramy, bo tu ziemi nasypane tyle... Bardzo ładnie, a teraz nóżka hop wysoko na stopień do karetki i główka nisko, chociaż kask pan ma to i walnąć można, nie? Hie hie...
Dopiero w karetce zdjęto mu kask. Nastała jasność i Krzyś mógł zobaczyć twarze swoich prześladowców wybawicieli.
- Coś pana boli? - zapytał groźnie Kazimierz
- Nie... Ręka trochę i broda... ale to od kasku - dodał szybko Krzyś.
- Hm... To dobrze - zasępił się Kazek - ...ale i tak musimy pana zabrać do szpitala. Proszę się położyć, o tu.
To mówiąc ratownik wyłożył na nosze jaskrawo pomarańczową deskę ortopedyczną.
- Ale ja nie chcę leżeć..! - bronił się Krzysztof.
- Nie dyskutować! Takie przepisy.
- Ale ja na siedząco przecież mogę...
- Panie... - nieśmiało odezwał się Zdziś i prosząco ujął Krzyśka za bolącą rękę - ...Panie zlituj się pan. Przyjedziemy na szpital bez deski, to nas doktory zabiją... Co panu szkodzi się położyć..? No tak ładnie pana proszę.
- O Ku.wa... - myślał filozoficznie Krzysztof kładąc się na twardej desce.
- O widzi pan... - mówił z wdzięcznością w głosie Zdzisek - ...i super. I teraz pasami pana przypniemy... Jeden tu na kostki... Jeden na klatę... ale klata jak u akrobata, hie hie...
- Auuu..! - jęknął Krzyś czując jak pas zaciska potłuczone żebra.
- No ja wiem, ja wiem... ale musimy tak mocno, żeby pan nam nie spadł. hie hie. I jeszcze jeden przy miednicy... o zaplątał się... to nic. Puścimy pod nóżką i nad nóżką i też będzie. Hie hie... no i jeszcze kołnierzyk trzeba nałożyć na szyjkę...
- Auu...
- No wiem, że ciśnie i niewygodny, ale pan rozumie... doktory... A na koniec ubierzemy kask. Tak jak wcześniej, żeby nie było żeśmy coś źle ruszali... Pan nas nie wsypie, prawda?
- Nie wsypię ku.wa! Jedźmy już! - burknął Krzysztof widząc jedyny ratunek w wykwalifikowanym personelu szpitalnym.
Sekundę później, wraz z opadającym kaskiem, znów zapanowała ciemność.
* * *
Czuł kiedy ruszyli, słyszał jęki syreny, a jakiś czas później silnik ucichł i dzikie podskoki karetki zastąpiło delikatne bujanie.
- Wwożą mnie na noszach do szpitala... - pomyślał - ...nareszcie!
- A gdzie mnie tu z tymi noszami lezą?!! - wrzask, który rozległ się w szpitalnym korytarzu nie wzbudził w Krzyśku niepokoju. Wręcz przeciwnie...
- I dobrze. Niech im tu za moje krzywdy dadzą popalić..! - dalsze rozmyślania przerwał ponowny jazgot
- Powiedziałam won mi stąd z noszami!! Tu dyżur ostry jest!
- Ale pani Steniu... - zaczął się jąkać Kazek - ...my przecież urazowego wieziemy..!
- Takiego z kaskiem tył do przodu?! To już chyba do kostnicy, a nie tu na reanimacyjną?!
- Ale on dycha jeszcze!
- To dajcie go do szóstki, tam doktor potem zajrzy. Ja tu komplet mam!!!
Znów zaczęło bujać i wrzaski powoli cichły w perspektywie korytarza. Zgrzytnęły otwierane drzwi i Krzysiek poczuł, że wjechali do jakiegoś pomieszczenia.
Ciszę przerwał niepewny głos Zdziska:
- Kaziu... a tu kozetek nie ma przecież... Goła podłoga...
- No nie ma... - odpowiedział drugi ratownik - ...i co z tego?
- No to jak my go tu położymy? Przecież nosze musim do karetki zabrać.
- A normalnie... na desce go walniemy i na glebe...
- Jakże to tak? Pacjenta na gołą podłogę? To się nie godzi, nawet na desce.
- No to co chcesz mu zrobić?!
- Czekaj, pomysł mi idzie... - Zdzisek zniżył konspiracyjnie głos - Tu go damy... to przesuniemy, podeprzemy i bedzie luks. No to... Eeeej rrraz!
Krzysztof słuchał tych szeptów dość obojętnie, zaniepokoiło go dopiero synchroniczne stękanie obu ratowników. Nagle poczuł, że wraz z deską zmierza w stronę pozycji pionowej.
- Panowie co robicie?!!! - zaczął żywo protestować czując jak pas przy miednicy wrzyna mu się w krocze.
- Oprzemy pana o ścianę i trzeba czekać na doktora.
- Ale panowie, to boli! - pas całkowicie zawisł na lewym jajku. - Boli do ku.wy nędzy!!!
- Tak będzie dobrze... - Zdzisław poklepał go po ramieniu - ...nie trzeba krzyczeć.
- Panowie, do cholery!!! Poluzujcie chociaż pas, żebym stanął na nogach!!
- Do widzenia panu...
- Ku.wa panowieeeeeeeeeeeeeeeeeee!!!
* * *
Krzyczał jeszcze chwilę zanim opadł z sił. Wypasiony zegarek za trzy tysiące piknął pełną godzinę raz i drugi. Z letargu wyrwał go dopiero odgłos otwieranych drzwi i brzęk upuszczonego wiadra.
- Jezusie Maryjo alem się zlękła! A co to za denat tu stoi?!
- Pomocy... - wyszeptał cicho.
- W imię ojca i syna, tfu, tfu na psa urok... to żyje?
- Na pomoc... - Krzyś zdwoił wysiłki, aby głos przebił się przez kask.
- O przenajświętsza panienko i wszyscy święci! Doktorze!
Dooktoooooooorzeeeeeeeee!!!
Paniczne "doktorze, doktorze" cichło w głębi korytarza, ale już chwilę później:
- ... i sprzątać żem doktorze szła pod szóstkę i patrzę, a tu mumia taka straszna stoi, o!
Krzysiek najpierw usłyszał monolog salowej, a potem ciche "puk, puk" w kask i głos doktora:
- Halo... Jest tam kto?
- Jestem... proszę mi pomóc... Ja miałem wypadek na quadzie i teraz bardzo mnie boli... w kroczu.
- A kto pana tu przywiózł?
- Pogotowie... Bardzo proszę mnie odpiąć...
- Hmm... Wie pan... - zasępił się doktor - Jeśli wypadek miał charakter komunikacyjny, to nie mogę pana odpiąć. Musimy przeprowadzić pełną diagnostykę. Pan rozumie..? RTG, USG, tomografia... Niepokoi mnie zwłaszcza ten wykręcony kask. To może świadczyć o poważnym urazie kręgosłupa szyjnego...
- Panie doktorze, mnie w kroczu boli... Błagam...
- Niestety takie badania mogą zrobić tylko w szpitalu wojewódzkim... - kontynuował niewzruszony lekarz - ...czyli musi pan poczekać na transport, oczywiście karetką i w pełnej stabilizacji kręgosłupa. O żadnym odpinaniu nie może być mowy. Wyraża pan zgodę na przewiezienie?
- Wyrażam, ku.wa, tylko zdejmijcie mi ten pas z krocza... Proszę...
- Doskonale - doktor puścił przekleństwo mimo uszu, po czym raźno zakrzyknął - Pani Steniu! A kto tam ma teraz wyjazd w kolejności?
Chwila ciszy zdawała się trwać wiecznie i wreszcie z korytarza doleciała wrzaskliwa odpowiedź:
- Zdzisek i Kazek, doktorze! Zawołać?!

---------------------------------
Jeszcze tego samego dnia zawodnik Krzysztof Olaboga wyszedł z powiatowego szpitala o własnych siłach i na własne, kategoryczne żądanie. Jest nadzieja, że w niedługim czasie zacznie "stawiać do pionu" personel tej ponurej placówki, oczywiście z pomocą prawników za grube tysiące złotych. Stać go.
* * *
Historie podobne do tej sprawiają, że niczym bumerang, wraca do mnie myśl o stworzeniu Czarnych Punktów na mapie Polski. Okolic, w których dla ratowania życia, lepiej nie wzywać karetki pogotowia.
Sam mam już kilka typów i chętnie przyjmę następne podpowiedzi, najlepiej z opisem sytuacji.

Bądźcie zdrowi. :)