czwartek, 23 czerwca 2011

Kamienna twarz

Tego posta wysmarowałem już dawno, ale z publikacją chciałem zaczekać na specjalną okazję. No i się doczekałem :)
Mój współpracownik z karetki pojechał w cholerę na "specjalny" urlop. Hen, gdzie internet nie dociera...
Jako rasowy kronikarz-donosiciel uznałem, że dobry to czas, by kilka słów o Nim popełnić.



Znamy się od... podstawówki :) Razem w jednej ławce, w jednej drużynie harcerskiej, razem na ratowniczym wolontariacie... Jak łyse konie (dosłownie, bo włosów to nam niestety nie przybywa), aż dziwne, że się razem nie hajtnęliśmy ;P
Chyba mogę powiedzieć, że w wielu aspektach stanowi moje przeciwieństwo.
Spokojny, stonowany, czasem wręcz flegmatyczny. Wielce powściągliwy w wyrażaniu sądów i emocji. Normalnie same superlatywy.
/ Pssst... Nie mogę pisać tych gorszych rzeczy, bo mnie skubany inwigiluje podczytując bloga :) /
Na chwilę nasze życiowe drogi się rozeszły, ale jak widać wszystkie muszą prowadzić do /baczność/ Prywatnej Placówki Medycznej /spocznij/, bo tu właśnie nastąpiło "spotkanie po latach" i współpraca zakwitła, a wokół zapachniało majem... :)

A mówiąc całkiem serio. Porządny z Niego chłop i naprawdę dobrze mi się z Nim pracuje. Nie wiem tylko, czy z wzajemnością, bo jak już pisałem, Jego powściągliwość w wyrażaniu emocji przechodzi ludzkie pojęcie.
Normalnie siła spokoju i kamienna twarz. Nic z niej nie odszyfrujesz. Chociaż...
Jeden raz odsłonił się na chwilę... i mnie przy okazji też.

* * *
Był wrzesień 2010 roku.
Przyszedł do /baczność/ Prywatnej Placówki Medycznej /spocznij/ by pracować w pocie czoła.
Miał powiedziane, że "nie ma lekko", że za kierownicą karetki, że praca w trudnych warunkach i wszystkie takie bla, bla, bla... Spróbował i dawał sobie nieźle radę. Niby nie medyk, ale stare nawyki z harcerskiego ratownictwa zostały. Szybko załapał co i jak.
Trzaskaliśmy wyjazd, za wyjazdem, a wszystkie niestety z gatunku "do sraczki i rozkraczki".
Mnie diabli brali na ten marazm i beznadzieję, a On... Pełna profeska, "dzień dobry Panie Pacjencie", "bułkę przez bibułkę" i medyczny savoir-vivre.
Korzystałem trochę na tym, bo dobrze było patrzeć jak następny młody stażem "zajarał" się do zawodu. No i Jego świeży zapał dosłownie ogrzewał wnętrze karetki w zimne, jesienne poranki. A ja zmarzluch jestem straszny i chłodu wręcz nie trawię.
Mijał dzień za dniem. Liście z drzew opadły, polało deszczem niespokojnym, potargało sad i podstępnie nadszedł jakiś listopadowy, nic nieznaczący wieczór.
Zbieraliśmy się już do domu, gdy przyszło zgłoszenie w treści podobne do setek innych:
"Pogorszenie stanu zdrowia. Transport do szpitala zgodnie z grafikiem dyżuru."
W tył zwrot, do karetki i jazda.
Stara kamienica, stare, strome schody, jakiś niemiłosiernie zagracony pokój. W kątku wciśnięte łóżko, a na nim pacjentka... Sto trzydzieści kilo ledwie żywej wagi. Nieprzytomna, przezroczysta, z oddechem na skraju wydolności i ciśnieniem prawie nieoznaczalnym.
Nie kojarzę dokładnie całej akcji. Pamiętam moje zaskoczenie i złość, że jadąc do zgłoszenia uśpiłem tak zwanego czuja.
Potem to już tylko były przebłyski...
Demolowanie pokoju, aby nosze się zmieściły, rodzina pomagająca przełożyć chorą, schody na korytarzu... Kompletnie nie poczułem tych stu trzydziestu kilogramów. Takie ot, pstryk i już jesteśmy w karetce.
Kable, tlen, rzut oka na monitor. Gdzieś z tyłu głowy błąkające się:
- Kurwa tylko mi tu nie umieraj w karetce..!
Jedna próba założenia wkłucia i szybka kapitulacja, bo żyły się gdzieś pochowały. Za to skóra mokra, lepka, jakoś tak zsiniała...
- Sygnały i jazda! - rzuciłem w próżnię mocując się z workiem "ambu".
A potem był szpital, sala reanimacyjna, zbiegowisko studentów... Jakieś chłodne "dobranoc" od lekarki i znów siedziałem w karetce.
Zdaje mi się, że sprzątaliśmy ten cały bajzel po bitwie. Zwijaliśmy kable z monitora. Maseczka z tlenem, zużyty wenflon do pojemnika, oklejenia, jakieś plastry...
- Zdążyliśmy w sama porę... Źle z nią było...  - wysapał mój współpracownik gramoląc się za kierownicę.
- I co z tego..? - burknąłem i złapałem podkładkę z dokumentacją wyjazdową. - Namęczyliśmy się, a i tak jutro jej już nie będzie. Pot mi ciurem wali po plecach...
- Co ty powiedziałeś..?
- Że się spociłem jak świnia. Jedźmy.
- A o pacjentce co mówiłeś...?
Nie wychwyciłem wtedy tej dziwnej zmiany w Jego głosie.
- Że nie ma szans... - warknąłem - ...nie przeżyje. Widziałeś jej stary wypis ze szpitala? Ma chyba wszystkie choroby świata..!

Karetka stała w półmroku, na końcu podjazdu do Izby Przyjęć. Włączyłem małą lampkę na desce rozdzielczej i zacząłem wypełniać papiery. Godzina przekazania. Adres placówki. Podpis...
- Czemu nie jedziesz?! - podniosłem głowę znad dokumentów.
W słabym blasku lampki zobaczyłem jak szybko wyciera oczy.
- Nie przeżyje..? - zapytał. A mnie zamurowało.
- Jak to nie przeżyje..? To... po co cała nasza praca..? To my... tu... a oni..? - odwrócił głowę w stronę szpitala i głos Mu się załamał.
Siedziałem cicho, dosłownie porażony tą sceną. Dorosły, wielki facet. Kamienna twarz, oaza spokoju i nagle takie coś...
Dopiero teraz dotarło do mnie, że w całej akcji, która rozegrała się przed kilkunastoma minutami, nie byłem sam. On też tam był... Zupełnie świeży i całkowicie zaangażowany.
Bladł i pocił się, jak ja. Dźwigał, podawał sprzęt, trzymał maskę z tlenem... Ratował... Niby tak samo jak ja, a jednak zupełnie inaczej.
- Naprawdę nie przeżyje..? - spojrzał na mnie i oczy znów Mu się zaszkliły.
Milczałem jeszcze chwilę, a potem zacząłem gadać bez sensu o rokowaniach i obciążeniach chorobowych. Mówiłem i mówiłem, a w duszy czułem się jak ostatni drań.
Taki zimny drań, który niczym brzęczącą muchę, utłukł cudzą odrobinę człowieczeństwa i współczucia jakiego chyba nikt i nigdy w tej karetce nie widział.

I w ten oto sposób, starszy stażem nauczył się czegoś od "świeżaka".
Każdy musi sam uporać się z "brzęczącymi muchami" własnego sumienia. Ze współczuciem, empatią, emocjonalnym zaangażowaniem. A może niektórym takie "muchy" w pracy wcale nie przeszkadzają..?
* * *
Tak to było, panie dzieju, kiedyś... A już w najbliższą sobotę mój współpracownik się ŻENI (!!!)
Zostałem sam w klubie kawalera... :(  No i dobra. Wypiję za to w sobotę i... zgaszę światło.

Wszystkiego najlepszego Drogi Przyjacielu!
Samych pozytywnych wzruszeń, życiowych zdziwień i niespodzianek.

Na wszelki wypadek postanowiłem wkręcić się na imprezę, w charakterze świadka ;)
Trzeba kumpla ratować, gdyby wzruszenia okazały się zbyt intensywne... Niby kamienna twarz, ale kto Go tam wie... :)

---------------------
fot. mirula.flog.pl

12 komentarzy:

Olazestetoskopem pisze...

Tak to właśnie jest. Pamiętam pierwszą reanimację, którą widziałam na SORze, a pacjent nie przeżył. Okropne uczucie. Niestety, z czasem staję się to dla większości obojętne. Czyżby "uroki" zawodu? Eh... ;/
Cieszę się, że zawitałeś z powrotem na blogu, bo jestem zachwycona wpisami. Gratulacje!

Malutka... pisze...

Można mieć twarz kamienną...
A ja miałam wytrzeszcz, że post u Ciebie ;)))
Crew, dobrze Cie czytać, nawet gdy piszesz o trudnych sprawach :)

Malutka... pisze...

miało być zwłaszcza, gdy piszesz o trudnych sprawach :)
A powinno być w ogóle, gdy piszesz ;)

inessta pisze...

tak to już jest pierwsza reanimacja, pierwsze ratowanie życia cudzego. Pierwszy wenflon wkłuty w zyłe pana po 50-tce spoconego i spanikowanego bo własnie zawał go dopadł w przychodni a tu ani doktora ani pielęgniarki do pomocy. Trzęsące się swoje ręce pamiętam do dziś i ogromną satysfakcję, gdy uratowany pacjent po czasie tłumaczył swojemu wnukowi, ze ta pani mu życie ratowała. Życzę koledze szczęścia i radości na nowej drodze życia, żeby już nigdy się nie rozczarował i nie musiał mieć nigdy poczucia, że coś zrobił nadaremno :))

Gitarowa pisze...

Często tak jest- na zewnątrz kamienna twarz, w środku delikatne, wrażliwe serce.

Fajnie że wróciłeś!:)

welatas pisze...

Ludzie "kamienna twarz" są fascynujący, bo nigdy nie wiesz, czym jeszcze Cię zaskoczą. Małomówni, nieokazujący uczuć-tak naprawdę ciągle się ich poznaje. Mam brata, który jest mym całkowitym przeciwieństwem, ja serce (wszystko zresztą) na dłoni, a on ciągle mnie zaskakuje, jak teraz po zdaniu matury. Bowiem stwierdził, idzie na ratownictwo medyczne, zaczął przygodę z Tatrami (do tej pory nie chciał dać się namówić na żaden wypad), a wiadomo co wychodzi z takiego miksu:)

Fajnie, że wróciłeś, świetnie się czyta Twoje historie!

Anonimowy pisze...

no, wreszcie dałeś głos! czytałam z zapartym tchem i w lekkim stresie, bo u Ciebie często różne krwawe historie.

daj mi namiary na Wasz ambulans, to będę zawsze po Was dzwoniła w razie potrzeby. nie chcę nikogo innego! ;-))

a co z pacjentką? znasz jej dalsze losy?

Maria pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Anonimowy pisze...

Też wypiłam w sobotę. Z tego samego powodu :))
ruda_

cre(w)master pisze...

Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa i przepraszam, że odpisuję z opóźnionym zapłonem.

Emmo: Pacjentka niestety zmarła :(
A życie już pisze nowe historie, równie smutne jak ta... Może kiedyś opiszę... Jak mi nerwa przejdzie.

Anonimowy pisze...

może szybciej Ci przejdzie, jak opiszesz?

cre(w)master pisze...

Opiszę, kiedyś na pewno... ale to będzie smutny i przygnębiający post. Jak dzisiejsza pogoda za oknem.