wtorek, 21 lutego 2012

Do wyższych celów

Czasem bywa tak, że przeciętny ratownik medyczny (czyli na przykład ja), pełniąc regularny dyżur w zespole wyjazdowym S, nabiera bardzo brzydkich przekonań. Otóż wydaje mu się, że w swej boskiej pracy stworzony jest do wyższych celów.
- Wyjazd do przysłowiowej sraczki? Absolutnie odpada! Do pobicia? Phi... Toż to podstawowe zespoły załatwiają!
Nawet na ordynarny wypadek komunikacyjny pan "wyższy cel" nie spojrzy, bo przecież ważniejsze i ambitniejsze rzeczy czekają na załogę "es".
- Jakaś epicka reanimacja... Proszę bardzo. No ostatecznie ostry zawał. Do tego się ewentualnie możemy ruszyć, a cała reszta należy do "pavulansów"...

I tak właśnie chora ideologia osiąga niebezpieczny wymiar lenistwo-zarozumialstwa. Zaczyna się wybrzydzanie i przebieranie jak w sklepie z odzieżą na wagę. To weźmiemy, tego nie weźmiemy...
Na szczęście sprytne społeczeństwo małego miasteczka stoi na straży wysokiego morale naszych medyków i szybko potrafi zawrócić ich ze złej drogi. Co by im się w d.pie nie poprzewracało, bo ratownik z poprzewracaną d.pą nie może usiedzieć na dyżurze, a tym samym niezdolny jest do służby narodowi.
* * *
Pełniłem spokojny dyżur na "esce". Biedne zespoły podstawowe śmigały tam i z powrotem znacząc w śniegu trasy swych nerwowych przejazdów, a my - załoga eS, gnuśnieliśmy w cieple i zaciszu stacji.
Na dyspozytorskim pulpicie, po raz nie wiadomo który, rozdzwonił się telefon.
- Stacja pogotowia ratunkowego, słucham. - Janina Grab-Jeden z właściwą sobie energią przystąpiła do zbierania wywiadu, a ja przypędziłem posłuchać, co to za wyjazd się szykuje.
- Stłuczenie biodra w domu. I nic więcej? - upewniała się dyspozytorka - A chora jest przytomna? To dobrze. Chodzić może? Nie..? W takim razie ja przyjmuję zgłoszenie, ale na karetkę trzeba poczekać, bo wszystkie zespoły podstawowe mam aktualnie zadysponowane. Trudno powiedzieć jak długo to potrwa... kilkadziesiąt minut... No chyba, że... - nagle poczułem na sobie błędny wzrok Janiny.
- ...no chyba, że wyślę wam...
- O nie..! - pomyślałem z oburzeniem a moja twarz wyraziła najwyższy niesmak - My do stłuczenia?
Widać obecny w dyspozytorni doktor Piżmak był podobnego zdania, gdyż w tym samym momencie zaczął gwałtownie wymachiwać rękami i stroić do dyspozytorki zniechęcające miny.
- Nie, nie, nie... - zdawał się bezgłośnie powtarzać.
- Jak tylko wróci mi któraś karetka podstawowa, to natychmiast wyślę do państwa. - Janina Grab-Jeden ugięła się pod naszą niemą presją i zakończyła rozmowę.
- No pani Jasiu... - Piżmak z wyrzutem wyszczerzył zęby i ubrał w słowa poprzednią pantomimę - Eska miałaby jechać do takiej pierdoły? Jeszcze trochę a lekarz będzie jechał robić okłady z kwaśnej wody...
- Albo z kapusty... kiszonej... - dodałem z uśmiechem i spojrzałem na lekarza, ale ten zupełnie nie docenił mojego wysublimowanego żartu. Poszedł sobie burcząc coś pod nochalem.
Dziesięć minut później telefon zadzwonił ponownie.
- Ja pamiętam o tym stłuczeniu, ale nadal nie mam wolnej karetki podstawowej - dyspozytorka dzielnie stawiała opór, lecz musiała skapitulować w obliczu konsultacji społecznych. Bo, że takowe konsultacje nastąpiły, nie było żadnych wątpliwości. Jakaś "medyczna dobra dusza" musiała szepnąć rodzince wzywających kilka słów podpowiedzi.
- ...że co? - dopytywała się Janina - ...teraz są drgawki i utrata przytomności? W takim razie natychmiast wysyłam zespół z lekarzem.
- No chciałam dobrze... - rzekła podając mi wydrukowaną kartę wyjazdową - ...ale na utratę przytomności nie ma mocnych. Musicie jechać.
Piżmakowi ręce opadły niczym po końskiej dawce najlepszego zwiota. Tak się biedaczek oburzył na ludzką niegodziwość, że przez calutkie dwadzieścia minut drogi, nie odezwał się do nas ani jednym słówkiem. Pognał przez śniegi do chatki na wzgórzu, podczas gdy ja tradycyjnie walczyłem z plecakiem, defibrylatorem, tlenem i papierami.
A w domku na kurzej łapce, czekała na nas starsza pani. Rumiana, uśmiechnięta i przytomna jak umysł po porannej kupie.
Wianuszek krewnych otaczał łoże na którym siedziała seniorka. Każdy coś babci życzył na drogę, każdy zakładał coraz to więcej garderoby na i tak spore już plecy pacjentki.
- Słodki Jezusku, jeszcze ze dwa kożuchy jej narzucą i nie dźwigniemy... - pomyślałem z przestrachem i spojrzałem na doktora. Jednak Piżmak najwyraźniej nadal nie otrząsnął się z bezmiaru ludzkiego oszustwa. Siedział za stołem, memlał w ustach skuwkę od długopisu i usiłował wypełnić papiery.
Nadszedł czas, by wziąć sprawy we własne ręce...
- A pani ponoć miała być nieprzytomna..? - spojrzałem pytająco na rodzinę chorej. Musiałem mieć przy tym grozę wymalowaną na twarzy, bo połowa krewnych odstąpiła od posłania.
- I drgawki jakieś niby zgłaszaliście..? - po tych słowach miałem już zupełnie swobodny dostęp do tapczanu.
Najbardziej odważny przedstawiciel rodziny przemówił nieśmiało spod ściany.
- Panie, ona dzisiaj cały dzień jakaś taka nieprzytomna... A te drgawki, to zimnica musi była...
- Jasne... - pomyślałem ze złośliwą ironią - ...już nie kłam chłopie, bo ci się tak z uszu dymi, że zaraz chałupę podpalisz.
Pod pozorem mierzenia ciśnienia udało mi się zredukować na chorej warstwy odzieży do czterech. Konieczność wkłucia wenflonu sprawiła, że kolejne parę kilo ciuchów spadło na podłogę. Wreszcie, wespół z kierowcą, dźwignęliśmy "stłuczoną" babcię na noszach i miętosząc nogami śnieg, rozpoczęliśmy powolny marsz w dół stoku. Nasze sapania i postękiwanie wyrażały ogrom oburzenia i skargę na takie traktowanie. Nas, bohaterów do wyższych celów.
W drodze do karetki pacjentka poczuła chyba coś na kształt skruchy, bo spoza piętnastu szali oraz chustek wysepleniła:
- Bożesz mój, pewnie ja ciężka jestem... Panowie się tak męczą...
Owiany zimową bryzą Piżmak odzyskał już sprawność komunikacji interpersonalnej zwaną potocznie "językiem w gębie". Krocząc lekko obok noszy wyraził swą pełną solidarność z załogą:
- Niech się pani nie przejmuje. Młode chłopaki są, mogą dźwigać.
Na potwierdzenie tych słów strzelił nam jeszcze na nosze swoją teczkę z papierami i stetoskopem. Gdzie on tych młodych chłopaków widział? Ja nie wiem.
Lekarska wiara w nasze możliwości sprawiła, że lecieliśmy z chorą po stoku jak na skrzydłach, a świadomość wyższych celów i poczucie "eskowej" misji urosło do niebotycznych wręcz rozmiarów.
Najwyraźniej misja i cele doktora Piżmaka były jeszcze wyższe od naszych, gdyż przez całą drogę w dół nawet nie dotknął noszy. To dopiero powołanie.
* * *
Po powrocie do stacji, doktor swe ciężkie, spracowane kroki skierował wprost ku Janinie. W żołnierskich słowach przypomniał jej o szczytnej idei wyjazdów zespołu specjalistycznego, a całe expose zakończył malowniczym przymknięciem drzwi, zwanym w lokalnym języku pier.olnięciem.
Zrobiło się "letko" nieprzyjemnie. Janina próbowała nawet coś chlipnąć pod nosem, ale znów czujne społeczeństwo miasteczka wykazało się inicjatywą w dziele nawracania medyków ze złej drogi.
Zadzwonił kolejny telefon i...
"Nieprzytomny, leży w kałuży krwi" - takiej treści zgłoszenie podała nam dyspozytorka, a jej pełne żalu oczęta zdawały się pytać: Teraz wystarczająco dobry wyjazd dla was?
- O! I to jest coś dla "eski"! - wykrzyknął raźno doktorek i pomknął do karetki...
A potem wku.wiony jak sto pięćdziesiąt, przez niemal dwie godziny szukał na powiatowych dróżkach tego nieprzytomnego w kałuży krwi. Niestety do dziś nie wiadomo, czy ów "nieprzytomny" postanowił się samodzielnie ewakuować z miejsca zdarzenia, zacierając po sobie wszelkie ślady zbrodni, z kałużą krwi na czele, czy też całe zgłoszenie było sprytną mistyfikacją obliczoną na udręczenie biednej załogi karetki S. Dość powiedzieć, że kolejny powrót do stacji nie należał do najweselszych. W ambulansie wszyscy milczeli, ale każdy, gdzieś w głębi ducha, żalił się na niesprawiedliwość i brak społecznego zrozumienia naszej niezwykle specjalistycznej roli oraz istoty słów "reanimacja", "ratownik medyczny", "lekarz systemu". Normalnie chamstwo i drobnomieszczaństwo.
* * *
W ciągu całego dnia było jeszcze parę podobnych wyjazdów, których sens umykał nam w otchłani słowa "paranoja". Żaden z nich niewart jest wspomnienia, bo żaden nie spełniał boskich kryteriów interwencji zespołu specjalistycznego.
Zniechęceni i obrażeni na cały tak nierozumny świat, trwaliśmy w trudnej służbie.

Jednak każdy, nawet najcięższy dyżur kiedyś się kończy i nadchodzi taka godzina, gdy zaczynamy się nieśmiało zastanawiać: Czy to już można iść sprzątać karetkę?
Oczywiście nikt nie śmie głośno wypowiadać tej kwestii, bo złośliwy los ma wyostrzony słuch i zawsze w ostatniej chwili podrzuci jakiś wyjazd. Istnieje nawet specjalne prawo Murphiego mówiące o tym, iż: "Kiedy wezwanie przychodzi dwie minuty przed zmianą, twój zmiennik będzie mijał cię w odległości 1 bloku od stacji. Będzie się śmiał i kiwał ci ręką."
Tak było i teraz.
- Eska wyjazd do bólu w klatce piersiowej.
- No i się zesrało! -Strzeliłem mopem o podłogę i zerknąłem na zegarek. Była osiemnasta pięćdziesiąt.
Piżmak wsiadając do karetki próbował pocieszać załogę.
- Pewnie znów jakaś pierdoła. To blisko jest. Raz dwa załatwimy i do domku.
No i po co on to mówił głośno?
Na miejscu zastaliśmy "piękny" rozległy zawał serca z głębokim wstrząsem. Pacjent był bardzo kiepski. Wreszcie prawdziwa robota dla eski, toteż zwijaliśmy się jak w ukropie. W powietrzu "fruwały" ampułki, strzykawki, elektrody i tysiąc innych gadżetów. Do szpitala wojewódzkiego poszła teletransmisja z zapisu ekg, a chwilę później mieliśmy odpowiedź: "Wieźcie do nas".
Co było robić? Ruszyliśmy w drogę do dużego miasta.
Mam wrażenie, że nikt z nas wtedy nie pomyślał o złośliwej konieczności pozostania na dyżurze. Mieliśmy zbyt dużo pracy, aby dumać o bzdurach. Nawet doktor Piżmak ani stęknął.
Bardzo chcieliśmy dowieźć pacjenta żywego i udało nam się ten "wyższy cel" osiągnąć dosłownie w ostatniej chwili.  Łatwo nie było, bo mimo naszych usilnych działań, stan chorego dynamicznie się pogarszał. Do szpitala wjechał już nieprzytomny. Przeżył...
No nie powiem, satysfakcja jest :)

A potem to już tylko dłuższy powrót do małego miasteczka. Sprzątanie karetki, której wnętrze wyglądało jak po przejściu tsunami. Jeszcze uzupełnić leki, sprzęt, wypisać tonę papierów i zamknąć dokumentację z całego dnia. W domu byłem o 22.30. Ot boska praca w zespole eS.
* * *
Tak to zazwyczaj bywa, że osiąganie wyższych celów zajmuje nam niestety znacznie więcej czasu i energii. Wszak im wyżej szczyt, tym więcej się trzeba nałazić...
...ale za to potem jakże wysoko można trzymać dumną i spracowaną d.pę! :)

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

HA! :-)
nika

Zmija37 pisze...

Świetnie się czyta, więc będę zaglądać częściej. Nie jestem związana ze światem medycznym, ale sympatyzuję :) Pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

Crew, jesteś mistrzem . :)

granato pisze...

Satysfakcja gwarantowana :)))
Pozdrawiam

meredith pisze...

Crew, jak to dobrze, że jesteś!
opowiadania z boskiej eSki są jak zwykle boskie ^^
mer

Anonimowy pisze...

dzięki Ci o Crew za wpis ;)
już się nie mogłam doczekać

Absarokee

Anonimowy pisze...

Chapeau bas:)
Pozdrawiam gorąco

Anonimowy pisze...

uśmiałam się do łez :)
niech żyje "złota godzina" mówi mój kolega godzinę przed końcem dyżuru :)
Pozdrawiam

dekoder pisze...

Ja może zrobię mały Offtop, ale jest szansa ujrzeć nagranie w Twoim wykonaniu Awionetki lub Wina ?
pzdr.