wtorek, 23 grudnia 2014

Moja mała hipotermia cz.1

Grudniowy wieczór. Za ścianą niby dodatnia temperatura, niby kropi "drobny deszczyk", ale wicher wieje tak przeraźliwie, że pisząc te słowa, niemal odczuwam jego szarpanie na plecach i ramionach. Mam wrażenie, że okno, przy którym siedzę, za chwilę wyleci razem z ramą. Szczęściem, za moimi plecami, "czuwa" rozgrzany kaloryfer, ostatni bastion obrony przed paskudnym zimnem. Dopóki dyżur spokojny, żadna siła mnie nie ruszy z mojego szańca tropików. Bo zimna, to ja nie lubię, oj nie lubię... :(

Odkąd mały Adaś, dzięki cudom polskiej służby zdrowia, umknął z łap zimnej kostuchy, ruszyła chwilowa (jak sądzę) moda na wszelkie "wiejące chłodem", medyczne tematy. Czytając dziesiątki, jeśli nie setki artykułów, wypracowań, wywiadów, których wspólnym mianownikiem była hipotermia, doznałem swoistego nawrotu wspomnień, roboczo zwanego flashback'iem. Tak oto, przypomniała mi się moja mała przygoda z "chłodem i mrozem". Co prawda, jej ciężar gatunkowy ma się nijak do epickiej reanimacji skrajnie wychłodzonego dwulatka, ale punkt styczny, w postaci niskich temperatur, jest zachowany. Dlatego, sądząc, że lepsza okazja chyba się nie trafi (bo zimy coraz cieplejsze, a pamięć coraz słabsza), postanowiłem ocalić tę historyjkę z mroków zapomnienia. Drugi flashback, może już nie nadejść, a zatem...

To był grudzień... Zaraz, zaraz... Nie. To nie mógł być grudzień... Za dużo śniegu wtedy było i mrozu... To musiał być styczeń! Tak! Styczeń... ...a może luty? Nieee, w lutym, to u nas już roztopy są. Sto procent styczeń... ee...ewentualnie sam początek lutego. Kurczę... ale o czym to ja chciałem..?
Aha!

* * *
To była zima! Ale taka prawdziwa, a nie jakaś popierdółka. W ciągu kilku godzin chłody przyszły tak okrutne, że w uśpionej stacji pogotowia niosły się złowrogie trzaski. Z początku myśleliśmy, że naszemu najstarszemu "kierowcy medycyny" reumatyzm tak strzela w kolanach, a to mróz trzaskał za oknem. Masakra.
- Ja pierdzielę, nienawidzę zimna! - zamruczałem sennie, opatulając się szczelniej śpiworem i wciskając plecy między kratki kaloryfera.
- Nic mnie stąd teraz nie ruszy... No chyba, że jakiś wyjazd, ale błagam... nie... - w myślach mamrotałem wszystkie, znane mi zaklęcia odpędzające wezwania do nagłych interwencji. Wśród modłów znalazł się również psalm o tym, że "Jeśli już jakiś wyjazd musi być, to niech jedzie eSka, a dobry Dziadek Mróz, niechaj oszczędzi biedne zespoły podstawowe".
Znużony odprawianiem szamańskich obrzędów, usnąłem w końcu sprawiedliwym snem ciepłofila.

TIRU-RIRU! TIRU-RIRU!!! - pager, pozostawiony na stoliku, darł się przeraźliwie, wyrywając mnie ze snu.
Skoczyliśmy z kolegą Jurkiem na równe nogi. Ciemność absolutna. Pod zaspanymi powiekami mignęła szyderczo roześmiana twarz Dziadka Mroza i już nogi same, wyuczone powtarzalnością dyżurów, niosły do dyspozytorni po kartę wyjazdu.
- Piąta trzydzieści... - zerknąłem na zegar i zasłoniłem usta, chroniąc dyspozytorkę przed ziewającym pożarciem - ...ludzie to litości nie mają...
Znów nikt nas nie kocha, nikt się nie rozczula. Taka robota.
Jeszcze tylko kurtka na rozgrzane snem plecy, czapka na rozczochraną, skołowaną łepetynę i naprzód, w mrok przedświtu.
- Jezzzz...zu..zu.. jak zimno! - jęknąłem, dotykając tyłkiem fotela w szoferce.
- No... - burknął kierowca Jurek, a z jego ust wyleciał obłok pary, którego nie powstydziłaby się najlepsza z dziewiętnastowiecznych lokomotyw.
- Dżizzz... zzasss... - biadoliłem dalej, terepiąc się jak rozklekotana pralka Frania - Daww... ajj jakieś oggg...rzewanie!
- No... - Jurek znów buchnął parą i pochylił się, by rękawem kurtki zetrzeć malutkie gwiazdki, które natychmiast wykwitły na szybie tuż przed nim.
Skręcając z drogi krajowej, jechaliśmy chwilę w milczeniu. Reflektory karetki rozcinały mrok i dziewiczą biel śniegu. Delikatna, niczym nie skażona warstewka puchu przykrywała jezdnię, dając złudne wrażenie przytulności.
Tłukło mnie z zimna. Każdy mój mięsień drżał i tańczył "la-kuka-raczę", a zęby dzwoniły "lambadę" i "la lunę" na dwa głosy.
- Oj... oj... - czując anemiczne powiewy ciepła z otworów wentylacji, chciwie podstawiałem ręce pod kratki. Ledwie letnie powietrze obmywało palce i wpadając do rękawów służbowego polara, wzbudzało przyjemny dreszcz na plecach.
- Nienawidzę zimna! - wreszcie wydukałem z siebie pierwsze tego ranka, w miarę płynnie brzmiące zdanie.
- No... - odpowiedział całkiem płynnie kierowca i dodał brawurowo:
- Ciesz się, że wezwanie do domu jest.
- To fakt...- pomyślałem z szacunkiem, a przed oczami mignęły zeszłotygodniowe obrazki z gonitwy po lesie za "niespokojnym" Kaziem.
- To dobrze, że w domu, a nie jaki wypadek na drodze, albo reanimacja na torach... Ludziska teraz w domach napalone mają jak w saunie, upał... I tylko potem człowiek taki zapocony wylatuje do karetki... i jeszcze dźwiga pacjenta. 
Zerknąłem po raz nie wiadomo który do karty, aby upewnić się o konieczności przeniesienia pacjentki. Treść wezwania nie pozostawiała złudzeń: "Bełkotliwa mowa, drętwienie ręki i nogi"
- Będzie dźwiganko... i pot z pleców kapiący do tyłka. Potem na pewno długa droga przez podwórko, oczywiście zawieje i zamiecie, wiatr pod kurtkę... A wilk czyha!
Na szczęście tak mam, że każdą moją gonitwę czarnych myśli, przerywa ten moment, kiedy karetka dojeżdża do miejsca wezwania. Kiedy trzeba wysiąść, zabrać graty i po prostu iść. Wtedy już się nie duma w kategoriach "olaboga". Rozedrgane neurony przestawiają się na zadaniowość i jakoś to leci.
Tak było i teraz. Po zbadaniu i zabezpieczeniu pacjentki, zapadła decyzja o sprawnym transporcie do karetki, a następnie podróży do szpitala powiatowego.
Wykonanie pierwszej części zadania przebiegło całkiem sympatycznie. Pacjentkę bezpiecznie umieściliśmy w karecie, a poziom wysiłku fizycznego nie był zbyt wysoki, o czym świadczyła suchość mojej szpary pośladkowej (tu pragnę wyjaśnić, że chodzi o brak potu poniżej pleców... żeby ktoś nie myślał o głupotach).
W karetce ciepełko, suchełko, światełko. Pani tylko raz zwymiotowała, na szczęście w zapobiegliwie przygotowany woreczek.
- No to ruszamy.
Przełożyłem worek do drugiej ręki, rzucając szybkie spojrzenie na zegarek. Była szósta dwadzieścia.
- Nie jest źle. Akurat dowieziemy panią do szpitala, napiszę papiery i będzie koniec dyżuru...
Ach, jak to słusznie mawiali mędrcy, żeby nie chwalić dnia przed zachodem słońca... Okazuje się, że przed wschodem też nie.
A słońce właśnie wschodziło, rozpromieniając niemal bezchmurne niebo bursztynowym blaskiem. Coraz większa łuna biła w szary horyzont, aż wreszcie, płaski pasek pól, rozdarła świecąca "moneta". Gigantyczny, złoty pieniądz właśnie wyłaniał się z pularesu.
Wyjeżdżaliśmy na drogę. Jaskrawa biel śniegu zaczynała razić oczy i kłuć miliardem iskierek.  Śnieżynki świeciły i mrugały zalotnie, jakby chciały nas rozbawić lub odciągnąć od poważnej pracy.
- Coś pięknego... - myślałem, zerkając w małe okienko - Białe pola, biała droga otulona dziewiczą pierzynką puszystego... nie... zaraz... coś tu jest inaczej...
Droga nie przypominała tej, która przed świtem prowadziła nas jasną wstęgą, prosto pod zadany adres. Teraz wyglądała trochę jak rozjechana panienka w futerku ze śladami bieżnika "Dębicy" na plecach.
Dziewiczy śnieg rozorały pierwsze, spieszące do pracy samochody. Ich koła brutalnie wyryły w puchu dwie szkliste bruzdy, połyskujące teraz niczym szyny kolejki.
- Żywy lód... - warknął szofer i natychmiast zredukował prędkość jazdy do poziomu "spacerowej".
- Masakra! - referował na bieżąco - Pod śniegiem jest totalna szklanka! Jak myśmy w tamtą stronę zajechali?! Cud!
Faktycznie. Odsłoniętą miejscami jezdnię pokrywała idealnie gładka, błyszcząca skorupa. Zupełnie, jakby ktoś na asfalt wylał szkło.
- Cholera jasna... istne pole minowe! - Jurek emocjonował się coraz bardziej, a tempo przejazdu spadło do "prędkości żałosnej".
- No to na siódmą już na pewno nie zajedziemy. Punktualną zmianę diabli wzięli i na rogach ponieśli... Albo raczej na łyżwach! - pomyślałem i natychmiast ponownie przestawiłem neurony na zadaniowość.
- Pacjentka! Zbadaj. Sprawdź. Popraw co trzeba. O drodze nie myśl...
To był dobry pomysł, skupić się na robocie. Zwłaszcza, że każdy, nawet najlżejszy ślizg kół, wywoływał lekkie poty pod moją służbową koszulką. - A pocić się nie chcesz... bo wilk czyha!
Zająłem się powtórnym badaniem. O dziwo, w tych jakże trudnych warunkach, stan chorej nieco się poprawił. Po drugiej serii wymiotów, zaczęła odzyskiwać władzę w porażonej ręce, co manifestowała usiłując rozetrzeć zawartość zapaskudzonej torebki na własnej twarzy. Nie mogłem pozwolić na ten wyszukany makijaż.
- Może to jakieś przejściowe niedokrwienie? - dumałem wyciągając pęk papierowych serwetek.
Tymczasem u pani, dynamicznie następowała poprawa. Aparat mowy również usprawnił się do tego stopnia, że niema dotąd pacjentka wysepleniła w końcu:
- Strafnie tu gorąsso...
- To prawda. - przyznałem skwapliwie, znów czując znienawidzony pot na plecach. Manewrując papierowym ręcznikiem wokół twarzy chorej, drugą ręką wyłączyłem dmuchawę ogrzewania.
- No to zaraz będzie przyjemny chłodek... - sapnąłem. Nawet nie przypuszczałem, jak wybiórczo prorocze okażą się moje słowa.

Karetka majestatycznie parła naprzód. Humory dopisywały.
Wypełniałem na kolanach kartę medycznych czynności ratunkowych, pacjentka zabawiała się coraz sprawniejszą ręką, co chwila zdzierając z palca pulsoksymetr. Nawet kierowca, mimo trudnej jazdy, zdobył się na żartobliwą uwagę:
- Hej, popatrz tam! - zawołał, wskazując nieokreślony cel przed sobą - Ktoś sobie z rana chciał pojechać na skróty. He, he.
Wsadziwszy głowę w okienko szoferki, powiodłem spojrzeniem wzdłuż ręki drajwera. Rzeczywiście. Jaśniejsza biel przysypanej drogi, wyraźnie skręcała, wpadając w ostry lewoskręt, tymczasem pojedyncze ślady kół przed nami wiodły konsekwentnie "na wprost" i urywały się nagle przy szarej bruździe mniejszej dróżki.
Mijały sekundy, karetka jechała. Na twarzy kierowcy wciąż jeszcze kwitł uśmieszek, ale w naszych mózgownicach trwały intensywne obliczenia logiczno-techniczne. Coś tu nie grało.
I nagle, nim jeszcze dotarło do nas, na co patrzymy, na końcu urwanego śladu, tuż ponad szarą bruzdą śniegu, zamajaczył kształt sterczącego w górę koła. Słońce oświetlało kawałek felgi i nieruchomej opony, układając cienie na pobliskim śniegu w sposób absolutnie pozbawiony realizmu i geometrii.
- Po co ktoś wkopywał oponę w śnieg na dróżce..? - kombinowałem na logikę, wciąż odbierając wyraźne sygnały od podświadomości: "Uważaj, mówię ci uważaj!"
Minęła kolejna sekunda. Jadąca wzdłuż drogi karetka, wymusiła na nas lekką zmianę perspektywy i niemal w tej samej chwili, spadło olśnienie. Pracujący na wysokich obrotach mózg, dorysował w przestrzennej wyobraźni, brakujące elementy.
- To nie jest wkopana opona... - pomyślałem, a z ust wypłynęło urywane zdanie:
- Tam jest samochód...
- Leży... - uzupełnił szofer i złapał oburącz kierownicę.
- A ta szara bruzda, to nie krawędź dróżki, tylko rów... - dokończył mój mózg, mając już komplet danych terenowych.

C. D. N.

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Oesu o_O I co, i co?
nika

cre(w)master pisze...

Może jutro będzie dalszy ciąg... :)

gregnawalizkach pisze...

lud domaga sié ciagu dalszego :)

Anonimowy pisze...

Chcemy dokończenia opowieści o samochodzie w rowie :D

cre(w)master pisze...

Proszę o jeszcze trochę cierpliwości. Świąteczne dyżury nie są dobre do pisania bloga :(

Anonimowy pisze...

Nie czytałam wszystkiego, tylko ostatnią opowieść ... Tak sobie myślę, że nie macie rutynowej pracy, codziennie coś nowego, codziennie stres i adrenalina ... A ludzie czasami (lub częściej niż czasami) pewnie nie powiedzą "dziękuję"... Na pewno wiele trzeba wybaczyć, ludzie w ekstremalnych sytuacjach różnie reagują ... Pozdrawiam Ania, również z południowo - wsch. części kraju:)

Kasia pisze...

creeeeew a gdzie ciag dalszyyy!!!