piątek, 12 grudnia 2014

PO CO się męczyć?

Dzisiaj będzie trochę biblijnie :) Po pierwsze dlatego, że mam zamiar strzelić kazanie, a po drugie, będę mówił o "prawdach objawionych" ;)
Oto ja,  niczym syn marnotrawny, ze spuszczonym smutno nochalem, postanowiłem powrócić do zarzuconego onegdaj cyklu monologów uświadamiająco-ucząco-umoralniających, zebranych pod wszystko mówiącym tytułem E-dukacyja. (mizerny dorobek tejże serii można prześledzić klikając stosowny link w menu po prawej stronie mojego bloga).
Skoro o uświadamianiu i nauce będzie mowa, łatwo wydedukować, że poniższe treści skierowane będą raczej do osób nieposiadających wykształcenia medycznego i tak zwanych laików, których pojęcie oraz doświadczenie w zakresie udzielania pierwszej pomocy są nikłe lub żadne. Nie oznacza to jednak, że Koleżanki i Koledzy "po fachu" nie mają tu czego szukać. Wasze opinie, doświadczenia i pomysły, zawsze są dla mnie cennym źródłem wiedzy, wyrazem akceptacji (lub jej braku), a niekiedy inspiracją do tworzenia nowych postów.

No dobra... Jest milutko, klepiemy się po pleckach, ale teraz, jak to mówili starożytni blogerzy, przejdźmy do ad remu.

Dziś ponownie nawiążę do tematu resuscytacji krążeniowo-oddechowej, pozostawiając jednak technikę i suchy instruktaż innym podręcznikom, poradnikom, filmom i podobnym przybytkom, których w sieci jest całe mnóstwo. Gdyby komuś z Czytelników nie chciało się szukać, a miałby ochotę poczytać o algorytmie resuscytacji z lekkim przymrużeniem oka, to i ja popełniłem takowy tekst. Jest dostępny, o tutaj.
Skoro zatem nie będę pisał o technice uciśnięć klatki piersiowej i metodach wentylacji, to o czym?
O czym jeszcze można pisać, skoro znamy już kolejność działań, sposób wykonania, skoro wiemy JAK i KIEDY to zrobić?
Otóż uważam, że jest jeszcze jedno, "zaje.iście ważne" pytanie, które należy postawić, a mianowicie:  
PO CO to robić?
Jeśli ktoś z Szanownych Czytelników, właśnie w tej chwili prychnął i pomyślał: Ależ to oczywiste!, proponuję nie zrażać się pozornym banałem i czytać dalej.

* * *
Jest rok 1994. Właśnie skończył się Teleexpress. Młodziutka studentka Zosia zasiadła przed kineskopowym telewizorem, by z rumianym licem, śledzić losy bohaterów najnowszego serialu.
Po ekranie przewalają się piękne fale Pacyfiku. Na złocistej plaży stoją ludzie zgromadzeni wokół wyłowionego z wody topielca. Machają rękami i pokrzykują nerwowo. Jakaś postać odziana w czerwony kostium kąpielowy, biegnie, dzierżąc w dłoniach (mało wówczas popularną) bojkę ratunkową. Jeszcze dwa "ding-dongi" obfitego biustu i już jest przy nieprzytomnym mężczyźnie. Pochyla się, muskając jego mokrą twarz długimi kosmykami blond włosów.
- Omajgod! His not briden! (z głośników tv dobiega głos tłumacza - Matko Boska, on nie oddycha!).
- ...and noł pols! (...i nie pulsuje)
- Mycz! Mycz!! Aj nid jor help, Mycz! (Micz! Musisz mi pomóc, Micz!)
- Am kamyn! (Dochodzę!)
Biuściasta ratowniczka nie czeka na pomoc kolegi. Szybko i zmysłowo zasysa się na twarzy topielca i wykonuje długaśne wdmuchnięcia, angażując przy tym każdy centymetr swojego smukłego ciała. Następnie, energicznymi ruchami uciska klatę nieszczęśnika, aż zebrany wokół tłum jęczy z zachwytu.
- Łan, tu, fri, for... (I raz, i raz, i raz...) - Plis, dont daj! (Nie odchodź proszę!) Aj łyl not let ju daj! (Nie pozwolę ci na to!) - sapiąc te słowa, ratowniczka ponownie przysysa się do ust umrzyka, by po chwili...
- Łan, tu, fri, for...
W tej pełnej dramatu sekundzie, w kadr wbiega drugi ratownik i teraz całą przestrzeń ekranu wypełnia owłosione Yeti w czerwonych spodenkach.
- Mycz! Tenk god! (Na miłość boską, jesteś Micz!)
Yeti przez chwilę zaciska wielką łapę wokół szyi topielca.
- His det, Si Dżej. Am soły. (On nie żyje Ce Jot. Przepraszam)
- Noł! Noł! Ból-siet! (Tere-fere!) Aj łyl not giwap! (Spróbujmy jeszcze raz!)
I nagle, gdzieś po trzeciej serii "łan, tu, fri...", staje się cud. Nieruchomy dotąd topielec, zaczyna kaszleć. Wypluwa z siebie, lekko licząc, z dziesięć litrów czystej wody, po czym podnosząc się z piasku, potrząsa energicznie dłonią zachwyconej Si Dżej....
- Tenks bejb! (Dziękuję świnko!) Ju sejwd maj lajf! (Dałaś mi drugie życie!)
Ludzie na plaży klaszczą, a wskrzeszony młodzieniec pędzi w stronę boiska do siatkówki plażowej, wołając radośnie
- Giw mi e bol! Nał ic maj tern tu serw.
Wpatrzona w ekran Zosia nie słucha już tłumacza. Z ogromnymi wypiekami na buzi, intensywnie marzy:
- Też chcę być taką Si Dżej... może z mniejszymi cyckami, ale chcę mieć czerwony strój ratowniczki i takiego, włochatego Micza. No i chcę ratować ludziom życie!

Dwanaście lat później w sali szkoleniowej gigantycznego przedsiębiorstwa, trwa kurs pierwszej pomocy. Instruktor Crewmaster, klęcząc przed manekinem zwanym potocznie "Łysą Anią", prowadzi zajęcia z resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Ciężko mu się skupić na przekazywanych treściach, gdyż od kilku miesięcy, niemal dzień w dzień powtarza te same słowa, w tym samym pomieszczeniu, przy tej samej "kukiełce". Tylko twarze słuchaczy codziennie są inne. Pięć tysięcy pracowników, po dwadzieścia osób, od poniedziałku do piątku. Istna fabryka edukacji.
Klęczy zatem Crew przy manekinie i dłonią pociera swe zmarszczone czoło. Wystarczy chwila dekoncentracji i trudno sobie uzmysłowić, czy tej grupie mówiło się już o głębokości ucisków, czy może to było wczoraj?
Na szczęście, dzisiejsi kursanci są wyrozumiali, grzecznie słuchają i chętnie uczestniczą w zajęciach.
- No dobrze... Powiedzmy sobie zatem o technice uciśnięć, bo o tym jeszcze nie było prawda?
- Nie było... - zgodnym chórem potwierdzają słuchacze.
- OK. Aby nasza resuscytacja była skuteczna...
Puk, puk, puk. Nieśmiałe stukanie do drzwi, znów wyrywa instruktora z ciągu prezentacji.
- Skończyłem na uciskach... - myśli i krzywiąc się z niezadowoleniem, głośno dodaje - Proszę!
W prostokącie futryny staje pani Zofia, ta sama, która dwanaście lat temu, oglądając Słoneczny Patrol, z zazdrością i zapałem marzyła o ratowaniu ludzkich istnień. Jak łatwo się domyślić, jej losy potoczyły się inaczej. Zamiast medycyny lub pielęgniarstwa, ukończyła Politechnikę i miękko wylądowała w dużej firmie z obcym kapitałem.
Oczywiście Crew o tym wszystkim nie ma pojęcia, nawet nie kojarzy imienia pani stojącej w drzwiach. Jej twarz wygląda znajomo i instruktor słusznie przypuszcza, że kobieta mogła uczestniczyć w którymś z poprzednich kursów. Wie tylko, że coś jest nie tak. Świadczą o tym blade policzki i zaciśnięte nerwowo, delikatne usta.
- Może zostawiła parasolkę? - myśli - Albo gorzej... Może zgubiła portfel?
- Czy ja mogłabym coś powiedzieć? - Zofia nieśmiało spogląda w stronę instruktora i zaciekawionej grupy.
- Oczywiście, proszę...
- Ja... ja tu byłam na szkoleniu... - W oczach kobiety skrzą się drobne łzy.
- Tak, pamiętam... - mówi coraz bardziej zaskoczony instruktor.
- Chciałam tylko powiedzieć, że... pan wtedy tak ładnie mówił o tym ratowaniu ludzi... A ja wczoraj... na ulicy... robiłam reanimację...
- Chyba resuscytację?! - wykrzykuje z grupy jakiś żartowniś - Pan nam mówił, że to się nazywa resu...
Kobieta nieznacznie odrzuca głowę w tył, jakby chciała odpędzić natręta. Szybko mrugające powieki nie są w stanie powstrzymać emocji i po policzkach płyną już pierwsze łzy.
- Ja wczoraj robiłam reanimację i... ten człowiek umarł..!
Na sali panuje absolutna cisza. Wszyscy wstrzymują oddech, nieruchomo wpatrując się w płaczącą Zofię.
- On umarł... mimo, że ja... chciałam przecież... starałam się... Ja chyba musiałam wszystko zrobić źle! - drżący, podbity emocjami głos uderza w ściany pomieszczenia i nieprzyjemnie smaga po twarzach zgromadzonych. Po chwili, kobieta, jakby zawstydzona swoim wybuchem, spuszcza głowę i kończy cicho.
- Chciałam tylko powiedzieć, że już nigdy tego nie będę robić... Już nigdy nie pomogę... Przepraszam.
W następnej sekundzie futryna drzwi zieje pustką. Dojrzała Zofia i marzycielka Zosia sprzed kilkunastu lat, znikają bezpowrotnie w perspektywie korytarza. W ciszy, jaka nadal panuje, słychać tylko szybkie kroki na schodach.
* * *
To był mój najgorszy i zarazem najlepszy kurs w tej firmie. Tamtego dnia, stojąca w drzwiach pani Zofia (bo takie imię Jej nadałem w wyobraźni) przyniosła mi nauczkę i pewną mądrość na dalsze lata instruktorskiej pracy:
Ucząc innych, nie rób "przygody" z resuscytacji.
We współczesnym świecie, pędzącym za sukcesem i atrakcyjnością, niezwykle kusząca jest myśl o takiej "bezstresowej" formie przekazywania wiedzy.
- Podejdź, pouciskaj manekina, powiedz, że wzywasz pogotowie... A kiedy już twój pacjent "ożyje",  dostaniesz ciepłe brawka, instruktor poklepie cię po plecach i na koniec wręczy certyfikat. Od tej pory będziesz bohaterem.
To się pięknie zgrywa ze światem filmów, seriali i głupawych historyjek, w których topielec po trzydziestu minutach resuscytacji otwiera oczy i idzie grać w siatkówkę plażową, wojsko wstaje mimo podziurawionych kulami ciał, agenci tajnych służb z powodzeniem "defibrylują" się prądem z nocnej lampki, a chirurdzy podbierają świętemu Piotrowi z raju, najbardziej beznadziejne przypadki... i to nie na stole operacyjnym, ale w samolocie, w dżungli lub zagruzowanym miejscu katastrofy budowlanej.
Świetne obrazki, przygoda, adrenalina, duma... i tylko jeden element psuje wszystko. Realia. Realia, które niestety są brutalnie odmienne od tego, co widzimy na małych i dużych ekranach... ale laik o tym nie wie.
Człowiek bez "medycznych" doświadczeń, najczęściej bezkrytycznie chłonie obraz i nawet nie przypuszcza, jak bardzo scenarzysta wraz z reżyserem robią go w wała.
- Bo w filmie ma być widowiskowo, atrakcyjnie i z sukcesem! I kto by tam słuchał konsultanta do spraw medycznych? Bohater musi przeżyć, lub uratować innego bohatera. Widz musi być zadowolony, a poziom absurdu nie gra roli!
I faktycznie, statystyczny widz jest zadowolony, pozytywnie zbudowany, ba... czasem nawet zmotywowany do podobnych działań! Ma pewne oczekiwania względem siebie i otoczenia. (Ileż to razy w pogotowiu słyszeliśmy od świadków zdarzenia, że źle coś robimy, bo na filmie było inaczej? Kiedyś nawet, jeden pan usiłował mi wyrwać łyżki od defibrylatora, zmuszając mnie bym "strzelił" asystolię... bo widział w serialu!)
I właśnie taki "zadowolony widz" wychodzi z kina, spotyka na swej drodze kogoś potrzebującego pomocy i w tych najcięższych przypadkach, zderza się z brutalną rzeczywistością. Zupełnie jak pani Zofia.
- To jednak niektórzy ludzie umrą, bez względu na to, co zrobimy..?
Niestety tak. I biorąc pod uwagę statystyki, będzie ich znacznie więcej, niż tych "uratowanych".

Wykopałem kiedyś z sieci graficzkę zestawiającą ilość skutecznych i nieskutecznych resuscytacji, przedstawionych w różnych serialach telewizyjnych. Spójrzmy zatem:


Nie wiem, kto jest autorem tego zestawienia i na ile rzetelnie podszedł do swej pracy. Wiem tylko, że dół grafiki, czyli "rzeczywistość", w pełni pokrywa się z moim doświadczeniami.
Ale cóż znaczę ja i moje doświadczenia? Malutkie robaczki w gigantycznej machinie medycyny... Spróbujmy, tak dla przykładu, poszperać odrobinę głębiej. Aby się mocno nie wysilać, do współpracy zaprośmy Google i strzał na "chybił-trafił":

Wytyczne Resuscytacji 2010 - przeżycie do wypisu ze szpitala po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia wynosi (w zależności od źródeł i ośrodków badań) od 8,4% do 10,7%.

Jelenia Góra (dane ogólne 2009 r.) - przeżywalność po epizodzie nagłego zatrzymania krążenia do wypisu ze szpitala wyniosła 6%.

Szczecin (dość dokładne badanie z roku 2002) - powrót spontanicznego krążenia poza szpitalem uzyskano u 30,7% pacjentów, z czego pobyt w szpitalu przeżyło 10%. Przekładając procenty na liczbę pacjentów, można napisać, że z 209 pacjentów, u których wystąpiło nagłe zatrzymanie krążenia, żywych wypisano ze szpitala 21 osób.
(Nie ma sensu szukać dalej. Wszędzie znajdziemy podobne statystyki).

I to tyle w temacie filmowych happy end'ów.
Znam młodych ratowników-wolontariuszy, którzy czytając pierwszy raz opracowania na temat skuteczności resuscytacji krążeniowo-oddechowej, czuli się jak nieletni miłośnicy potraw mięsnych, oglądający skrwawione ochłapy na rzeźnickim stole:
- To z tego się robi nasze ulubione schabowe? Fuuu..! Do ust tego więcej nie wezmę!
Zupełnie jak smutno zdziwiona Zosia po nieudanej resuscytacji: "nigdy więcej nie pomogę..."
Tak właśnie wygląda zderzenie wyobrażeń, filmowych opowieści i działalności instruktorów "przygody" z szarą rzeczywistością.
Dlaczego ta "kolizja" bywa tak bolesna? Bo spora część osób, przystępuje do ratowania z konkretnym założeniem:
- Ma otworzyć oczy, wstać (miło by było, jakby podziękował) i żyć długo i szczęśliwie!
- Ale najczęściej nie wstanie...
- Ale na filmie wstał!
- Ależ, to tylko film...
- A na kursie, też wstał!!

Ano właśnie. Zdarza się tu i ówdzie, że to właśnie my, instruktorzy, nieświadomie "produkujemy" kursantów z potencjalnym "syndromem pani Zofii", ani trochę nieprzygotowanych na to, co może ich spotkać.
Czasem to kwestia braku doświadczenia, czasem doboru nieodpowiednich słów: "Nie bądź obojętny! Podejdź, pouciskaj klatkę, uratuj go!"
Niekiedy bywa też tak, że powiemy o kilka zdań za mało.
Za mało?!? Czy to oznacza, że mamy obrzydzać, szokować i zniechęcać słuchaczy kursów pierwszej pomocy?
Absolutnie NIE!
Nawet ta paskudna gadka o umieraniu, procentach i krwistym mięchu, nie jest potrzebna. Wystarczy jedno, konkretne wyjaśnienie:
PO CO podejmujemy resuscytację?
A wyjaśniać możemy w kilku płaszczyznach:

1. W płaszczyźnie "pseudo-pato-fizjologicznej"
Podejmując uciśnięcia klatki piersiowej, wytwarzasz w jej wnętrzu oraz w naczyniach krwionośnych, ciśnienie, dzięki któremu nieruchoma dotąd krew, jako nośnik tlenu, może docierać do istotnych życiowo narządów. W ten sposób opóźniasz i/lub zmniejszasz nieodwracalne efekty obumierania niedotlenionych tkanek, ze szczególnym uwzględnieniem najbardziej wrażliwego na niedobory tlenu MÓZGU.

2. W płaszczyźnie "handlowej" (nie lubię tej płaszczyzny, ale do niektórych dociera)
Wykonując resuscytację, "kupujesz" poszkodowanemu odrobinę czasu. Czasu potrzebnego na dojazd karetki, na ewentualną defibrylację, na podanie właściwych leków, czy choćby na tak modne ostatnio wyprowadzenie z hipotermii... Kupujesz mu kilka dodatkowych chwil na ostateczną deklarację. Ceną jest twoja fatyga, a końcowy wynik niestety NIE ZAWSZE jest adekwatny do trudu, jaki włożyłeś w "zakupy".

3. W płaszczyźnie "technicznej, brutalnie realnej"
Jako świadek nagłego zatrzymania krążenia, uciskający klatkę piersiową pacjenta, jesteś jednym z trybów machiny wprawionej w ruch po to, by ratować (nie "U"ratować). Nawet jeśli każdy z tych trybów zadziała perfekcyjnie, nadal nie masz gwarancji, że leżący u twych kolan człowiek przeżyje. O tym decyduje wiele czynników, takich jak czas (który już upłynął), przyczyna zatrzymania krążenia, stan pacjenta przez epizodem, stan jego ogólnego zdrowia i inne.
Nie wszystkich uda się uratować, tylko część odzyska własną, spontaniczną pracę serca, niemal nikt nie otworzy oczu i nie wstanie, tuż po kilkuminutowym uciskaniu klatki piersiowej. I z tym musisz się liczyć.

I wreszcie
4. W płaszczyźnie "hazardowo-filozoficznej"
Podejmując trud resuscytacji, dajesz komuś SZANSĘ. Tylko tyle i AŻ tyle. Szansę, której bez ciebie na pewno by nie miał. Być może ty i szereg innych osób, sprawicie, że to właśnie ten pacjent będzie jednym z niewielu ocalonych. Może nawet jedynym z całej, smutnej statystyki. A przecież nawet dla jednego WARTO PRÓBOWAĆ, bo ponoć, kto ratuje jedno życie, ratuje świat... jeśli nie swój, to z pewnością czyjś. Cały świat.


P.S. I nie łam się! Po prostu uciskaj mocno i szybko, bo wtedy zmniejszasz hazard, a zwiększasz szanse ;)
Amen.

10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Dobry wpis.

Anonimowy pisze...

Nie dziwię się Pani Zosi. Nie z powodu serialowych wizji, ale dlatego, że sama przeżyłam coś podobnego. I pamiętam to uczucie, kiedy facet umarł - praktycznie mi na rękach. A ja potem długo jeszcze zastanawiałam się, czy postapiłam właściwie prowadząc masaż serca :( czy mu nie zaszkodziłam.

cre(w)master pisze...

Jeśli pacjent ma zatrzymanie krążenia i podejmujemy uciskanie klatki piersiowej, to z logicznego punktu widzenia, nie możemy mu bardziej zaszkodzić. Wszelkie powikłania typu złamane żebra, wyłamany mostek, uszkodzenia odcinka szyjnego kręgosłupa itp. są BŁAHE w porównaniu do umierania z powodu zatrzymania krążenia. To jakby porównywać katar do nowotworu płuc...
Uciskając klatkę, możemy ewentualnie tylko pomóc tym biedakom.

A jeśli mamy wątpliwości, czy pacjent "żyje", czy nie? Czy oddycha?
Nie bójmy się podejmować resuscytacji! Lepiej się pomylić w dobrej wierze [już po pierwszym ucisku pacjent daje znać, że to pomyłka :)], niż odstąpić od resuscytacji z powodu niepewności i tym samym zabrać komuś ostatnią szansę!

Głowa do góry!

Heretyczka;] pisze...

no to ja mam więcej szczęścia niż rozumu i zmieściłam się w tych 9-12% co wrócili.. co więcej wróciłam sama...

Pielęgniarka w PL pisze...

Dokładnie, zgadzam się z każdym słowem. Niestety statystyki uważam za mało przychylne. Ogólnie często jest tak, że ktoś dzięki reanimacji na miejscu zdarzenia dojedzie żywy do szpitala, a potem klops. Pracuję na oddziale neurologicznym w sali intensywnego nadzoru (do tej pory byłam zatrudniona jako rat med, a teraz pielęgniarka)i muszę powiedzieć, że nam rzadko kiedy udaje się uratować pacjenta. Zwykle dlatego, że moi pacjenci, którzy są reanimowani, mają zwykle ciężkie, nie rokujące na wyzdrowienie wylewy. Jest to strasznie demotywujące. Na studiach, gdy była jeszcze taką Zosią, wydawało mi się, że ratownictwo medyczne to coś pięknego. Nie to, że jest inaczej, ale rzeczywistość jednak wygląda inaczej. Nie dość, że pacjenci często umierają mimo reanimacji, to jeszcze dochodzi cała gama innych rzeczy, których nie ma na filmach.

cre(w)master pisze...

Heretyczko, nie gniewaj się, ale zawsze chciałem zapytać, tylko nigdy nie miałem okazji... Jest tam coś "po drugiej stronie"?

Anonimowy pisze...

Prowadziłam RKO na swoim tacie. Nie przeżył. Przez wiele miesięcy wypominałam sobie błędy, które być może popełniłam w tamtym momencie...
Ale wiary w sens pomagania nie straciłam i jeśli wytrwam, to za ok 3 lata powiem o sobie, że jestę lekarzę :)

Lila pisze...

Ciepły letni dzień, świeżo "wyświęcona" adeptka wydziału lekarskiego szanującej się medycznej uczelni szykuje się do przejścia przez jezdnię i nagle.... ŁUP - na moich oczach wylatuje w powietrze ciało faceta co też chciał przejść, z drugiej strony jezdni. Mocno przywalił.

Poczułam siłę przeznaczenia - mój pierwszy pacjent. Rozejrzałam się bystro, aby na tym przejściu bez świateł nie fruwać jako pacjent numer dwa, i dobiegłam do gościa. Jakiś przytomny kierowca zatrzymał się przed nami i rozświetlił jak choinka awaryjnymi i co tam Bozia dała, chroniąc mnie i pacjenta, nie musiałam nawet wysyłać z trójkątem. Odwracam pacjenta - jeszcze oddycha, patrzą na głowę i... odstąpiłam od reanimacji.

Trzymałam go po prostu za rękę i drugą rękę trzymałam na policzku, bo nic innego nie było do roboty. A głowie: 6 lat medycyny! Aktualna wiedza! Lekarz na miejscu! Nawet jakbyśmy byli w szpitalu, nawet jakbyśmy byli na stole operacyjnym, to cała współczesna wiedza mu nie pomoże I ON UMRZE JASNA CHOLERA I NIC NIE MOGĘ ZROBIĆ, tylko trzymać za rękę, PO CO MI TE STUDIA!!!! SĄ NIC NIE WARTE...

Zmarł.
Uczucie bezsilności zostało na długo.

Parę lat później wstrzymali ruch metra. Podeszłam do kordonu porządkowego i spytałam czy jest potrzebny lekarz. Podprowadzili mnie do pacjenta. Tu też jedyne co miałam do roboty to stwierdzić zgon (metro duże jest i ciężkie...). A młody facet... Tym razem jakoś szybciej poszło, po prostu część życia i wybranego zawodu. Mogę z tym żyć. Ale chwilę trwało nim to w sobie "oswoiłam".

Może kiedyś uda mi się kogoś "ożywić".

Mirosława pisze...

Niestety nie wszystkich można uratować. Rzeczywistość bywa straszna.

Nomad_FH pisze...

"A czasem powie za mało" - wspominałem w którymś z poprzednich komentarzy (heh dawno mnie tu nie było - nadrabiam "w tył" czyli od najnowszych - miałem świetnego instruktora - ratownika na kursie pierwszej pomocy (kat A), nie owijał w bawełnę, nie było słodkich słówek i obietnic.
Przy ćwiczeniu ściągania kasku - częściej się słyszało "właśnie go zabiłeś/mogłeś zabić" niż "brawo uratowałeś go" (nie tego się nie słyszało, tylko "teraz dobrze").
Dużo, bardzo dużo było o bezpieczeństwie własnym. O eksplodujących poduszkach, które załatwiają domorosłych "speców ratownictwa", którzy wbrew temu co im radzi operator 112 "muszą wyciągnąć zaklinowanego poszkodowanego". I po przyjeździe załoga karetki zamiast jednego - ma dwóch poszkodowanych z czego "przypadkowy ratownik" znacznie ciężej (przypadek z zeszłego roku).
Ale to jak sam piszesz - powoduje, że człowiek późniejsze niepowodzenie może jednak trochę mniej psychicznie przeżywać.