niedziela, 5 kwietnia 2015

Oblicza szaleństwa cz.2

Poprzednia część tutaj.
---------------------------


- Słucham. Pan do kogo?
Dyżurny w granatowym mundurze pochylił się w stronę przeszklonego okienka i zagaił, kiedy niepewnie lustrowałem wzrokiem korytarz powiatowej komendy policji. Kilka siedzących na ławkach osób zerkało z ciekawością w moją stronę.
- Ja chciałbym złożyć doniesienie.
- Jakie doniesienie? - policjant uniósł brwi w lekkim zdziwieniu.
- Doniesienie w sprawie naruszenia nietykalności cielesnej podczas wykonywania obowiązków służbowych.
- Obowiązków służbowych? A kim pan jest? - policyjne brwi zjechały całkiem w dół, a cała sylwetka dyżurnego oficera wyrażała dziwięćdziesiąt kilo podejrzliwości. Za to ludzie oczekujący w korytarzu gapili się na mnie, niczym sroki w gnat.
- Jestem ratownikiem medycznym i dziś w nocy, podczas dyżuru zostałem pobity oraz znieważony przez pacjenta. Użyto wobec mnie także gróźb karalnych. Chciałbym to zgłosić.
Glina aż klapnął na fotel ze zdziwienia. Czochrał się przez chwile po łysiejącej łepetynie i w końcu wystukał krótki numer na klawiaturze telefonu.
- Przyjdź na dół, bo tu jest pan... i ten pan chce złożyć doniesienie... Nie... Mówi, że chce złożyć... Nie wiem, czy wie... Przyjdź szybko.
Policjant odłożył słuchawkę i patrząc na mnie z, jak mi się wydawało, politowaniem, warknął krótko:
- Proszę czekać i nigdzie nie odchodzić.
Po tym zdaniu zatrzasnął okienko i uznając sprawę za zakończoną, wrócił do lektury kiepsko ukrytej pod blatem gazetki.
Nie minęło nawet pięć minut a po schodach zbiegł do okienka pan w średnim wieku. Ubrany w całkowicie cywilny garnitur, z elegancko wypastowanymi butami, sprawiał pozytywne wrażenie człowieka kompetentnego, który kontroluje sytuację bez względu na okoliczności. Stanął sprężyście przy szybie dzielącej go od dyżurnego i rozglądając się po korytarzu wypalił głośno:
- Który to pan chce złożyć doniesienie o pobiciu?!
- Ja... - odpowiedziałem podchodząc dwa kroki w stronę okienka. Czułem na sobie wzrok wszystkich czekających w korytarzu. Patrzył na mnie chłopek z plikiem wymiętoszonych stresem papierów w garściach i matka z młodocianym przestępcą oczekująca na przesłuchanie. W moją stronę, jednym okiem spoglądał również zbir o twarzy, której zapuchnięte rysy przypominały pomnik walk o Łuk Kurski, no i panienka ze "scenicznym" makijażem i wątpliwą reputacją ledwie skrywaną pod minispódniczką.
- Słucham pana... - funkcjonariusz spojrzał na mnie z groźną i poirytowaną miną. Wiedziałem już, że przeszkadzam w czymś niesłychanie ważnym.
- Może przesłuchują świadków w sprawie zabójstwa Kennedy'ego, a ja tu z taką pierdołą przychodzę..? - uśmiechnąłem się z ironią i powtórzyłem tę samą kwestię, którą usłyszał wcześniej dyżurny.
- Chciałem zgłosić, że podczas dyżuru zostałem pobity i...
- Pobity przez kogo?! - przerwał mi jeszcze groźniej.
- Przez pacjenta.
- Lekarz? - zapytał spoglądając na mnie równie podejrzliwie co poprzednik.
- Oni wszyscy mają taki sam wyraz twarzy, kiedy węszą... - pomyślałem z czarnym humorem i czując, że nie będzie to łatwa rozmowa, sprostowałem:
- Nie, nie lekarz. Ratownik medyczny.
Policjant skrzywił się z niesmakiem.
- I jaki to pacjent pana pobił?
- Jak to jaki? - nie zrozumiałem pytania
- No jaki? Imię, nazwisko..?!
Niektórzy ludzie aż podnieśli tyłki z ławek.
- Urwiłapka... Wojciech... - odpowiedziałem niepewnie, zastanawiając się, czy właśnie w tej chwili nie jestem wrabiany w publiczne ujawnianie danych pacjentów.
- Urwilapka?!? Ten konus?! I z takim kurduplem sobie nie możecie poradzić?! - kpina odbiła się od policyjnego korytarza i popłynęła w dal, wzbudzając uśmiech na twarzach zgromadzonych widzów.
- Wy też nie... - powiedziałem cichym głosem, nie chcąc podważać autorytetu władzy. Jednak "władza" usłyszał mój docinek, gdyż marszcząc jeszcze groźniej brwi, zapytał:
- To nasi tam byli?
- Byli.
- To czemu nie zgłosił pan na miejscu, od razu całego zajścia?! Hę?!
- Zgłosiłem, ale kazali mi przyjść rano i złożyć doniesienie...
- Już ja im dam..! Pana nazwisko..?
Rozglądając się po wszystkich, ciekawskich gębach, odpowiedziałem z lekką złością:
- Crew. Z domu Master...
Policjant zatrzepał niecierpliwie rękami. Był wyraźnie poirytowany koniecznością rozmowy ze mną.
- Będzie pan musiał zapłacić trzysta złotych.
- Trzysta złotych? A z jakiego tytułu? - tym razem moje brwi podjechały aż pod krótko przystrzyżoną czuprynę.
- Z takiego, że pan składa doniesienie z powództwa cywilnego...
- Nic podobnego.
Okienko dyżurki otworzyło się i umundurowany policjant, wystawiając łysiejącą głowę, rzucił niepewnym półgłosem:
- Heniu, pan jest ratownikiem medycznym.
- No i co z tego, że jest?! Musi zapłacić!
Przyznam, że pewny ton głosu funkcjonariusza zbił mnie nieco z tropu, ale postanowiłem nie odpuszczać.
- Jako ratownik medyczny, podczas pełnienia obowiązków służbowych podlegam ochronie przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych. No chyba, że pobici policjanci też muszą płacić trzysta złotych..?
Dyżurny wciąż tkwił wychylony z okienka.
- Heniu... ludzie patrzą... - wyszeptał zakłopotany.
Glina o imieniu Henryk, rozejrzał się mrugając nerwowo powiekami i lekko spłoszony, warknął do mnie:
- Chodź pan na górę..!
Przeskakując po trzy stopnie na raz, wyrzucił jeszcze z siebie zaczepne:
- To jest wasza wina!
Z wyjaśnianiem "naszej winy" postanowiłem poczekać aż wejdziemy w zacisze jakiegoś gabinetu, ale oficer nie odpuszczał.
- To wasza wina, że załatwiacie takie sprawy sami! - mówił wiercąc kluczem w zamku drzwi.
- A kto ma to załatwić za nas? - zapytałem siadając przed biurkiem zasypanym toną papierów.
- Zgodnie z waszą ustawą powinniście wezwać WYSPECJALIZOWANY ZESPÓŁ MEDYCZNY!
Policjant zaakcentował ostatnie słowa i spojrzał na mnie z lekkim wyrazem triumfu.
Uśmiechnąłem się mimowolnie, usiłując powstrzymać nietaktowne parsknięcie.
- O ile mówimy o tej samej ustawie, to nie przypominam sobie wzmianki o wyspecjalizowanych zespołach wożących osoby agresywne i chore psychicznie, ale jeśli pan się upiera, to zrobimy tak: Pan mi pokaże ten fragment w ustawie, a ja wtedy odstąpię od zgłoszenia. OK?
- Nie mam czasu na takie zabawy - odburknął, kolejny już raz marszcząc brwi. Po tym zdaniu schwycił słuchawkę stacjonarnego telefonu i wystukał jakiś numer.
- Cześć! Heniek z tej strony. Powiedz mi, czy jest taki zapis, że ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym?
Faktycznie, pan oficer nie miał czasu na pierdoły. Musiał ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy pisanie protokołu bądź notatki służbowej, nie jest przypadkiem próbą zawracania jego niezwykle zapracowanego tyłka. Tymczasem głos w telefonie brzęknął krótkie, nerwowe zdanie.
- Aha... no, no... rozumiem, nie masz czasu, a kiedy będziesz miał?
Znów coś szczeknęło w słuchawce, tym razem na wyższych rejestrach.
- Dobra, dobra, to przepraszam... Zadzwonię sobie do mecenaska.
Wierciłem się na twardym krześle, kiedy policjant kończył połączenie i wybierał kolejny numer.
- Niech pan lepiej zapyta, czy ratownik medyczny podlega ochronie dla funkcjonariuszy publicznych... - podpowiedziałem - ...Bo, że nie jestem funkcjonariuszem, to ja dobrze wiem.
Zignorował moją szczerą chęć pomocy i kiwając długopisem na wszystkie strony, czekał na swego rozmówcę.
- No dzień dobry mecenasie..! - niemal dotknął czołem do blatu, witając osobę z drugiego końca kabla. - Henryk z powiatowej. Tak, kłaniam się... Mecenasie, takie pytanko mam, jeśli oczywiście nie przeszkadzam... Czy ratownik medyczny jest funkcjonariuszem publicznym? Aha! Nie jest?! No wiedziałem!
Twarz mu się rozpromieniła, kiedy bijąc pokłony kończył rozmowę.
- To dziękuję serdecznie i uszanowanie dla małżonki.
Z rozmachem strzelił słuchawką na widełki, a szeroki banan owocowo ozdobił jego usta.
- Tak jak mówiłem, nie jest pan funkcjonariuszem!
Tu zrobił teatralną pauzę i pochylił się nad stosem papierów zerkając badawczo w moim kierunku.
- Wiem. Sam panu podpowiadałem, ale podlegam ochronie, jak każdy funkcjonariusz...
- Jasne, jasne... - przerwał mi z lekceważeniem w głosie - ...trzysta złotych!
- Słucham?
- No trzysta złotych za zgłoszenie, jeśli mamy coś pisać...
- Za nic! - pomyślałem i z poczuciem palącej niesprawiedliwości zainicjowałem proces podrywania pośladków z krzesła. W tej samej chwili, stacjonarny telefon ponownie rozdzwonił się na biurku.
- Tak? - Heniu wyprężył się nad aparatem i wertował stronice wielkiej księgi w czerwonych okładkach.
- Na której stronie mecenasie? Rozumiem... mam. Hmm... no tak... dziękuję. Padam do nóżek małżonki.
Tym razem delikatnie odkładał słuchawkę, a uśmiech z twarzy uleciał precz, niczym poranna mgła.
- Pan siada! Przyjmę to zgłoszenie bez opłaty. Faktycznie pan podlega ochronie... Na stronie 221 to jest zapisane.
Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć, a oficer miał już "sporządzone" pół protokołu. Zadawał krótkie pytania i kompletnie nie uwzględniał moich odpowiedzi. Brzmiało to trochę jak zabawa w głuchy telefon z przebiciami na łączach.
- Gdzie doszło do incydentu?
- Mniej więcej w połowie drogi między miejscem zamieszkania pacjenta, a miasteczkiem powiato...
- Tuż po wyjeździe z posesji, doszło do napaści... - policjant pisał zdania, których ja nie wypowiadałem.
- Pacjent bez pozwolenia wstał... Po-zwo-le-nia wstał... - język piszącego, co chwila wysuwał się nad dolną wargę, znacząc w ten sposób intelektualny trud i zmaganie z literaturą "faktu".
- Wstał z nosz... - przerwał pisanie i głośno dumał. - Z nosz, czy z noszów?
- Z noszy. - powiedziałem przewalając oczami.
- Jak z noszy..? To jakoś po rusku brzmi! - spojrzał na mnie podejrzliwie.
- To niech pan pisze "z nosz". - wzruszyłem ramionami, myśląc o paranoi i dowcipach z branży.
Kiedy funkcjonariusz uporał się już z zawiłościami nazewnictwa elementów stanowiących wyposażenie ambulansu, przystąpił do przepisywania mojej dokumentacji medycznej z badania i obdukcji wykonanej jeszcze nocą, tuż po całej awanturze. Tym razem pisanie poszło niemal gładko. Co prawda, zamiast "uszkodzonych przyczepów mięśnia", panu policjantowi wyszły "uszkodzone przeszczepy mięśnia", ale w obliczu całego tekstu, był to drobiazg nie mający żadnego znaczenia w toku sprawy.
Widząc, że protokół zaczyna obejmować poniesione przeze mnie straty, wyjąłem z kieszeni resztki mojego zniszczonego telefonu i usypałem je w zgrabną kupkę na biurku.
- Jeszcze to... - powiedziałem, patrząc na zdziwionego Henia.
- A co to jest?
- To moja komórka była. Została zniszczona w trakcie szamotaniny z pacjentem. Niestety telefon nie był tani i...
- Tu nic mu nie zrobimy... - pochylający się nad kupką złomu policjant, odskoczył gwałtownie i machając przecząco rękami, tłumaczył z werwą.
- Nic mu nie zrobimy, ponieważ nie zarzucimy mu umyślności. On nie wiedział, że pan ma telefon.
- Naprawdę? - uśmiechnąłem się kwaśno z niedowierzaniem.
- No poważnie panu mówię. Jakby on panu wyrwał ten telefon i je.nął nim o ziemię, to wtedy tak, ale kiedy on się szamotał, jego celem nie było zniszczenie mienia. Tu można go cywilnie dojechać. Króciutkie pisemko pan pisze do naszego sądu i załatwione.
- Taaa... - mruknąłem, myśląc o połączeniu słów "sąd" z określeniami "króciutko" i "załatwione".
- No to jestem w plecy za telefon... Aż strach pomyśleć, że Wojtuś mógł rozwalić defibrylator, albo inne drogie urządzenie, za które podpisywałem w pracy odpowiedzialność majątkową.
Tymczasem  oficer skończył protokół, odwrócił w moją stronę monitor i rzucił krótko:
- Proszę przeczytać, czy ma pan jakieś uwagi.
Po niecałej minucie, ponownie popchnął ekran, tak że mogłem już tylko oglądać okrągłe logo producenta elektroniki użytkowej.
- Czyli wszystko ok? Podpisy i parafki tu i tu, jeszcze tutaj i w tym miejscu.
Podpisywałem, niczym automat do ksero, zrezygnowany i trochę zły na całość zdarzeń ostatnich kilkunastu godzin. Najbardziej jednak byłem zły na siebie.
- Zachciało mi się walczyć z systemem i szalonym Urwiłapką. Teraz boli mnie ręka od szarpaniny z wariatem i du.a od ślęczenia na komendzie...
Wychodząc z gabinetu, byłem przekonany, że policjant tylko czeka aż zamkną się za mną drzwi i natychmiast cały protokół spuści w kiblu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w progu usłyszałem:
- Niech pan zaczeka... Powiem panu szczerze, że bardzo ciężko będzie coś gościowi zrobić. Ma papiery...
- Zdaję sobie sprawę... - odrzekłem smutno.
Nie chciało mi się już tłumaczyć Heniowi, że nie dyszę zamiarem osobistej zemsty i nawet rozbity telefon jakoś odżałuję, że chodzi mi w zasadzie tylko o ukrócenie tych kretyńskich zabaw w "kotka i myszkę", trwających przecież już kilka lat. Mój ton głosu musiał chyba "wzruszyć" oficera, gdyż zamrugał oczami i uważnie składając kartki protokołu, powiedział ściszonym tonem:
- Niech mi pan powie, kto tam był z naszych ludzi?
- Nie wiem. Niestety nie znam wszystkich okolicznych funkcjonariuszy.
- Ja sobie z nimi pogadam. Powszechnie wiadomo, że jak Urwiłapka dostanie kilka "gum" na dupę, to jest spokój przez dwa miesiące... A jeśli mogę coś panu doradzić na przyszłość... - tu glina jeszcze bardziej ściszył głos i kontynuował:
- Czasem w karetce trzeba zgasić światło i...
- I co? - zapytałem nie mogąc się doczekać zakończenia wywodu.
- I zrobić swoje. - powiedział wyrywny Henryk, machając wymownie zwiniętą pięścią przed własną twarzą.

* * *
W mediach trwają dyskusje nad tym, czy ratownik medyczny powinien używać gazu w samoobronie? A może zamiast gazu, lepszy będzie paralizator? O jakiej mocy? I co na to prawo..?
Debatują, radzą, cytują ustawy,  a to takie proste...
Wystarczy zgasić światło w karetce i... dup, dup, dup!
- Recommended by Powiatowa Komenda Policji w...

---------------------------
Opisywane zdarzenia są "absolutną" fikcją literacką i nie mogą być powodem jakichkolwiek zadrażnień pomiędzy przedstawicielami "walczących w pierwszej linii frontu" służb oraz instytucji.
Niemniej jednak, Bracia i Siostry Ratownicy, zanim kiedyś zdecydujecie się zgłosić formalnie Wasze krzywdy i żale powstałe na styku pacjent-świadkowie-personel, dobrze się przygotujcie i pomyślcie, czy nie prościej na całą sprawę spuścić mrok... zgaszonego w karetce światła. 
A najlepiej będzie, jak nie pozwolicie, żeby Wam świr zwiał z NOSZ ;)

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Crew !
Tyle czekalem i doczekalem sie dalszej czesci :) Nie od dzis w antypolicyjnym polswiatku ktazy legenda ze instytucja ta gasi czasem swiatlo. Ile w tym prawdy-nie wiem. Nie mialem okazji oberwac pieszczotliwie zwana "lolą" czy innym tworem. Niemniej jednak,gaz dziala rewelacyjnie. Jako maly chlopiec strzelilem takim w pokoju w powietrze, bo jeszcze nie wiedzialem co to jest. I chyba nie ma co debatowac,Wy Ratownicy jestescie grupa wysokiego ryzyka i wedlug mnie powinniscie miec mozliwosc sie bronic. Chociazby gazem, bo za piesci z ofiary mozna stac sie oprawca... Zycze Ci Wesolych Swiat-w koncu jeszcze niedziela ! :)

cre(w)master pisze...

Dziękuję Anonimie za życzenia i oczywiście odwzajemniam "Najlepszości" :)

Z gazem jest trochę tak, że w pomieszczeniach zamkniętych, a zwłaszcza w karetce, staje się on "bronią masowego rażenia"... a skoro o rażeniu już mowa, to wolałbym jednak paralizatorek. Nie za duży, taki w sam raz, żeby jednym bzyknięciem skutecznie oderwać od siebie napastnika i sprawić, że zdrętwiały język uniemożliwi mu pyskowanie na kilka godzin. Oj marzenia :)

p_ pisze...

No przecie odpowiednio ustawiony defi ma lepszą skuteczność i jest pod ręką.
p.

Anonimowy pisze...

Paralizator tez dobra sprawa :) Ale chyba uzycie zalecane byloby po zapoznaniu sie z ulotka od Powiatowej Komendy ;) Wczoraj w telewizji widzialem ze gdzies tam uszkodzili ambulans. Kiedy ktos startuje z lapami no to... A tak ? Grac w "rzutki" strzykawkami z relanium ?

Spes pisze...

..noszy.....nosz...?
...a może jak to w naszym przypadku było w "sprawie fleta"....zamienione po długim mysleniu na " w sprawie instrumentu muzycznego o nazwie flet"...
Trudna jest polska języka.....
Wytrwałości w pracy!!

Anonimowy pisze...

Logiczne postępowanie: pacjent leży na noszach, więc jak zgasisz światło to zaśnie i będzie spokój. ;)