piątek, 7 lutego 2014

Pechowiec świata purpurowy

PROLOG
- Ja to mam pecha... - pomyślałem skwaszony, wsiadając do szoferki spowitego w mroku ambulansu. Mój "pech" siedział tuż obok i piłował silnik na wysokich obrotach jałowego biegu.
- No to jazda! - kierowca zakrzyknął radośnie, po czym fantazyjnie spuścił karetę ze smyczy. Opony mieliły chwilę w miejscu, obsypując ścianę naszej stacji strugą czarnego żwiru i wreszcie pojazd skoczył w mrok niczym świniak smagnięty bacikiem gospodarza.
Tadeuszek vel "Peszek", ratownik-kierowca.

Na wspólnych dyżurach z Tadeuszkiem, pierwszą czynnością jaką wykonuję zaraz po wejściu do auta, jest zabobonny i ukradkowy znak krzyża. Następnie, z prędkością światła, zapinam pas bezpieczeństwa i dopiero potem otwieram oczy... Na chwilkę, tylko po to, by upewnić się, że jeszcze żyjemy i  znów je zamknąć.
Większą część drogi milczymy. Znaczy Tadeusz milczy, bo ja w myślach klepię różaniec, który przy każdym ostrzejszym zakręcie, przerywany jest wewnętrznym, przeraźliwie głośnym "O ku.wa, o ku.wa, o ku.waaaaa!!!"
Czasem myślę, że Tadeuszka zesłały niebiosa, za moją bezbożność i oddalenie od wspólnoty wiernych baranków. Nigdy wcześniej się tyle nie modliłem... choć uczciwie muszę przyznać, że jeśli droga do chorego jest kręta, to więcej w moich myślach jest wywrzeszczanych bluzgów, niż modłów. Widocznie jednak, roczny bilans "sacrum vs. profanum" musi wychodzić na zero, bo nadal jakoś żyjemy, a los (w postaci kierownika) ciągle gotuje mi dyżury z Tadeuszkiem.
Aby jeszcze wierniej oddać specyfikę tych jakże szalonych podróży, powiem, że niemal każdy wyjazd z Tadziem jest niczym wycieczka rollercoaster'em tuż po obiedzie.
Prawdziwym crème de la crème jego stylu jazdy jest tzw. rajd "na kartkę papieru", czyli zbliżenie pędzącej karetki do innego pojazdu na grubość rzeczonej kartki. Tadeusz musi mieć również kogoś z rodziny w kolejnictwie, bo pociągów się nie boi. Przed torami nigdy nie zwalnia, stąd też, swoistą wisienkę na torcie jego szoferowania, stanowią długodystansowe loty powietrzne na nieprofilowanych przejazdach kolejowych. W czasie jednego z takich lotów, urwałem zamontowaną nad drzwiami "cykor-łapkę" i będąc ciągle w powietrzu, gorączkowo dumałem, czy mam w stacji jakąś bieliznę na zmianę. Na szczęście, tuż po twardym lądowaniu, gdy mój tyłek z impetem plasnął w fotel, z ulgą stwierdziłem, że bieżące majty jeszcze oblecą i tylko dlatego, jak dotąd, nie zrobiłem Tadeuszkowi z jego pilotażu mega-afery.
Każda, nawet najcięższa droga musi się kiedyś skończyć. Przy czym, z Tadeuszkiem za kółkiem, nie jest to tak oczywiste. :) Dlatego pierwszym uczuciem, jakie ogarnia mnie zaraz po dotarciu na miejsce wezwania, jest niewysłowiona wdzięczność i radość życia. Ten stan nie trwa jednak długo, gdyż chwilę później, me barki przygniatają zwątpienie i depresja, wywołane myślą o drodze powrotnej.
I z taką właśnie huśtawką nastrojów, targany sprzecznymi emocjami, wędruję do Bogu ducha winnych pacjentów. Nic dziwnego, że przed obliczem potrzebującego pomocy, najczęściej staję niczym chmura gradowa, ziejąca tuzinem grzmotów i błyskawic. Tak było i tym razem.

* * *
Jeszcze miałem przed oczami małego Fiacika, który przed chwilą postanowił popełnić motoryzacyjne samobójstwo i skręcił wprost pod koła rozpędzonej karetki (z Tadeuszkiem za sterami). W uszach ciągle piszczały hamulce, a służbowe ciuchy przesiąknięte były smrodem palonej gumy. Jeszcze z pamięci nie uleciał szmat drogi i karkołomne poszukiwania właściwego adresu na końcu świata.
Wszystko to kotłowało się w mojej głowie, gdy dotarłem do "łoża boleści", na którym spoczywały całkiem żywe "zwłoki " pana w średnim wieku. Zawieszony nad łożem zegar wskazywał godzinę 02:30.
- Dobry wieczór... - zacząłem spokojnie i wprowadzając u pacjenta nutkę niepewności, dodałem - ...albo raczej już dzień dobry.
- Wolę "dobry wieczór" - odpowiedział rezolutnie pacjent. Jego pozornie spokojnej twarzy nie marszczyły paroksyzmy bólu, strachu i innych nieszczęść. Skrzętnie zanotowałem w pamięci ten fakt i natychmiast obniżyłem temperaturę konwersacji.
- Co dolega..? - zapytałem raczej chłodno.
- A duszno się robi, kręci w głowie i serce kołacze...
Zerknąłem na pacjenta spode łba i nie zauważywszy żadnych, wyraźnych objawów niestabilności krążeniowo-oddechowej, zadałem klasyczne pytanie "na wku.w", oczywiście wku.w własny.
- Od kiedy tak się robi?
- A od poniedziałku po obiedzie...
- Po obiedzie mówi pan? - (wdech, wydech) burza nadciągała nieuchronnie - O której pan zwykle jada obiad?
- Jakoś tak o trzynastej, a co?
- A nic... Tylko tak sobie myślę... (wdech, wydech) Poniedziałek, trzynasta... Proszę powiedzieć, co takiego się wydarzyło, że wezwał pan pogotowie akurat dziś, czyli w sobotę, o wpół do trzeciej w nocy?
- Ano pomyślałem sobie, że to już trochę za długo trwa... - odparł pacjent i lekko poczerwieniał.
- I dziś pan o tym pomyślał..? - wyjmując z kieszeni stetoskop, niemal czułem jak iskry błyskawic skaczą między ręką a metalowym kabłąkiem słuchawek. Jeszcze chwila i grzmotnie.
- A jak pan sobie radził przez pozostałe pięć dni?
- Starałem się nie myśleć... - twarz mężczyzny była już zbliżona kolorem do kompotu z truskawek.
Wkładałem oliwki stetoskopu w uszy.
- Teraz posłucham pańskich płuc, a potem mi pan powie, czy tylko w sobotnie noce przychodzą myśli o lekarzach, pogotowiu i stanie zdrowia?
- Jeśli mam być szczery, to w ogóle staram się nie myśleć o służbie zdrowia... - dźwięki tych słów wychodziły z wnętrza pacjenta i ze zdwojoną siłą docierały do moich, uzbrojonych w stetoskop, uszu.
- I akurat ci się musiało pomyśleć dzisiaj, na moim dyżurze z Tadeuszkiem??!! - chciałem krzyknąć ze wszystkich sił, ale zjawiska osłuchowe jakie przebiły się ponad głosem pacjenta, skutecznie zniwelowały ochotę do awantury. Zamiast tego warknąłem krótko:
- Proszę teraz cichutko, usiłuję pana zbadać!
Oprócz niewielkiego trzeszczenia w płucach, na pierwszy plan wyraźnie wybijało się szybkie bicie serca.
- Trochę za szybkie - pomyślałem - Będzie ze sto siedemdziesiąt. 
- Założymy pulsoksymetr, zmierzymy ciśnienie, zrobimy ekg... - powiedziałem ni to do siebie, ni to w próżnię, licząc, że i pacjent i stojący bezczynnie Tadeuszek, wyłapią interesujące wątki mojej wypowiedzi i zareagują w jakiś sposób. Niestety...
Kolega "Peszek", pochłonięty struganiem głupich min w stronę jeleniego łba wiszącego nad drzwiami, zdawał się pozostawać głuchy na moje delikatne zachęty do realizacji powołania zawodowego. Natomiast pacjent konsekwentnie kontynuował urwaną poprzednio wypowiedź.
- Staram się nie myśleć o służbie zdrowia, gdyż odgrywa ona w moim życiu zdecydowanie negatywną rolę.
- Naprawdę..? - Udałem zdziwionego, szarpiąc się z pęczkiem splątanych kabli do EKG - I właśnie dziś, postanowił pan, dać nam szansę poprawy? O jakże miło!
- Przez moją wrodzoną ironię, kiedyś mnie z roboty wywalą... - pomyślałem i z niepokojem zerkałem na pacjenta, którego twarz spowił kolor głęboko wytrawnej, winnej czerwieni.
- Gorzej się pan czuje? - wydukałem podejrzliwie
- A co? Mam pysk czerwony..? - zapytał pacjent masując policzek dłonią.
- Troszeczkę... - skłamałem, gdyż oblicze zwane pyskiem, aktualnie przypominało głęboki talerz czerwonego barszczu, do którego ktoś wrzucił dwa białka oczu, tak dla jaj.
- Zawsze tak mam, jak się znerwuję!
- A po co się denerwować?! - zacząłem mentorskim tonem - Sobota jest, trzeba spać, a nie rozmyślać po nocy i nerwy psuć.
- Powód do nerwów to mam ja! - dokończyłem w myślach, jednocześnie szarpiąc Tadeuszka, który znudzony martwym jeleniem, zajął się namiętnym głaskaniem wypchanej wiewiórki.
- Rozplącz mi te kable, bo mnie zaraz jasny szlag trafi! - wysyczałem w ucho nowego miłośnika martwej natury i wróciłem do konwersacji z pacjentem.
- Czym się pan tak denerwuje, co?
- A wszystkim... Nie lubię was, tych karetek, szpitali...
- Nikt nas nie lubi, wie pan? A wszyscy nas chcą. - uśmiechnąłem się cierpko.
- Ale ja was nie lubię specjalnie. Pecha mam do was!
- Pecha? Człowieku, co ty możesz o pechu wiedzieć..? - pomyślałem patrząc jak "Peszek", obrażony moim brutalnym oderwaniem go od przyrody, leniwie klei elektrody na pacjencie.
- Rączki wzdłuż siebie i nie ruszać ani paluszkiem..! - burknął, łypiąc tęsknym wzrokiem w stronę rudych preparatów z kitą. 
- Proszę powiedzieć, na co pan choruje?
- A na co ja nie choruję? Tam są wszystkie dokumenty... - właściciel buraczanej twarzy skinął ręką w stronę stolika, czym natychmiast naraził się Tadeuszkowi.
- Jak mówiłem, że ani paluszkiem nie ruszać, to ręką tym bardziej nie!
Zerknąłem na blat i widząc trzy teczki wypchane papierzyskami, zapytałem:
- Która to teczka?
- Wszystkie... - odparł pacjent półgębkiem.
- No panie..! - syknął Tadzio, kręcąc gałami od monitora - Ani ręką, ani paluszkiem, ani buzią! - i po tej reprymendzie, spojrzał na mnie z wyrzutem, zdając się myśleć: "Ty mi to specjalnie robisz!?"
Podczas, gdy mój pomagier szarpał się z EKG, ja uznałem, że przebrnięcie przez medyczne archiwum będzie procesem, który może potrwać do śniadania. Kiedy w mojej dłoni wylądował ciepły pasek z wydrukiem pracy serca, miałem już gotowy plan działania.
- Pojedziemy do szpitala. Po drodze mi pan opowie coś więcej o tych chorobach. Zgoda?
- No nie wiem... - wydukał niepewnie pacjent i znów poczerwieniał.
- Jak to? Chce mi pan powiedzieć, że wzywał pogotowie  o wpół do trzeciej w nocy, aby się nie zgodzić na przejazd do szpitala?!? - gradowa chmura wracała z niebezpiecznym pomrukiem.
- W sumie, to żona się uparła...
- Tadeusz..? Tadeusz! - podniosłem nieco głos, widząc jak kolega lubieżnym wzrokiem ogarnia myśliwski sztucer wiszący na ścianie.
- Tadeusz, proszę cię, idź, przyturlaj nosze, a ja jeszcze pana pobadam.
"Peszek" z dziwnym błyskiem w oczach, poczłapał w stronę karetki, tymczasem pacjent słabo oponował.
- Panie ja się boję...
- Nie ma czego. Dorosły człowiek, jak pragnę zdrowia. Przecież pana w tym szpitalu nie zjedzą!
- No nie wiem... Pecha mam, mówiłem już... Dawno temu, jak mnie karetka brała, na podwórzu my byli... w noszach się coś urwało. Panie, żebyś pan widział jak żem leciał w dół... - pacjent, błądząc nieobecnym wzrokiem po suficie, tarł dłonią burgundowe czoło.
- Ta blizna na głowie, to od tego? - zapytałem z lekkim współczuciem.
- A nie... to od psa...
- Pies pana pogryzł?
- Nieeee... żony pies mnie nie ruszy. Wlazł mi pod nogi, jak szedłem karmić świnie, wie pan, żona kocha zwierzęta. Spadłem wtedy ze schodów... Od tamtego czasu mam takie utraty przytomności.
- Miewa pan utraty przytomności?
- Czasem... i zawroty głowy z drgawkami.
- Tym bardziej powinien się pan przebadać w szpitalu. Niech pan teraz zamknie oczy, wyciągnie przed siebie ręce i palcem dotknie do nosa... A prawej ręki nie da rady więcej wyciągnąć?
- Nie. Mam taki przykurcz... od tego... - pacjent podwinął rękaw i demonstrował sporą bliznę na przedramieniu.
- Postrzałowa? - zapytałem popatrując na szramę i sztucer.
- A gdzie tam, panie. Od sopla.
- Przepraszam, od czego..?
- Od sopla, z dachu... Jak żem wyszedł ze szpitala, po tym upadku, co na noszach... Zima to była, stanąłem przy wiacie, żeby zapalić, no i sopel spadł z dachu... Prosto w rękę. Ścięgna poszły, nerwy poszły. W tył zwrot żem zrobił i na izbę przyjęć.
- To faktycznie, pan ma pecha.
- Ano mam, mówiłem przecież... Kiedyś znowu, duchota mnie złapała, bo ja mam astmę, wie pan..?
- Tak..? - mruknąłem zaskoczony i sięgnąłem z powrotem po teczki z papierami.
- No mam... więc ta duchota, jak złapała, to żona mnie buch w auto i do szpitala. Na izbie przyjęć, leżałem ja i jeszcze jeden chłop. Ja po prawej z duchotą, on po lewej z wrzodami, czy tam kolką. Pielęgniarka se pomyliła strony... No i ja dostałem kroplówkę na wrzody, on na duchotę. Jak moja ślubna wróciła po godzinie, to ja rzygałem jak kot i dalej mnie dusiło, a tamtego ratowali z zapaści.
- To straszne... - wymamrotałem, patrząc na pacjenta coraz bardziej przerażonym wzrokiem.
- Panie, to jeszcze nic! Po tym rzyganiu, to parę miesięcy mnie bolała głowa. W końcu żona mówi: "Idź stary, zrób se prześwietlenie!". Zrobiłem... Wyszło, że mam coś w zatokach. Myślę sobie: "Pojadę do szpitala wojskowego, tam doktory-żołnierze, to wiedzą jak w prawo zwrot, w lewo zwrot robić. Stron nie pomylą". I co? I przyszedł taki wojskowy konował, popatrzył na moje prześwietlenie odwrotnie... na lewą stronę znaczy się i mi zrobili punkcję nie tej zatoki!!!
- Nooo, to już chyba pan zmyśla...
- Ja zmyślam? Patrz pan w te papiery! Tam wszystko jest! Mało z tego... Będzie trzy miesiące temu, żona pocztę odebrała. List z miasta wojewódzkiego, zaproszenie do prywatnej kliniki na nieodpłatne badanie jelita...
- Kolonoskopię?
- O to, to... Żona mnie wysłała "Jedź stary, wiek masz odpowiedni, to ci się należy darmowe zaglądanie do kichy". Nie bardzo chciałem, ale żona namawiała. Prywatne gabinety, to i lekarze, musi, nauczeni inaczej. Że niby lepsze wszystko... Zażyczyłem sobie badanie ze spaniem, bo skoro za darmo, to po co mam oglądać co mi tam w du.ę pchają! O przepraszam...
- Nic nie szkodzi. I wyszło coś?
- A nie wiem, bo jak się obudziłem, to znów mnie gdzieś karetką na sygnale wieźli. Okazało się, że mi na tym spaniu, doktor dziurę w kichach zrobił i zaraz następną operację miałem! Tyle, że już w państwowym szpitalu. Czy oni mi tam znów, co źle nie pozaszywali? Nie wiem... No i jak ja mam się nie bać służby zdrowia?!?
- Rzeczywiście... - patrzyłem spłoszony na pacjenta, a w głowie przerabiałem wszystkie zabobonne gesty, mające odpędzić zły los
- Żeś pan jeszcze, przy swoim szczęściu, nic złego nie zmajstrował z tym karabinem, to się dziwię.
- A to nie moje..! Daj pan spokój!
- Nie pana?
- Nawet nie ruszam! To żony. Ona poluje. Ma instynkt... a ja pecha...

BUMS! - Turlane przez "Peszka" nosze, głucho stuknęły w pokojowe drzwi. Wpatrzeni w wiszący na ścianie sztucer, instynktownie podskoczyliśmy z pacjentem w górę, on na łóżku, ja na krześle. Tymczasem drewniane skrzydło wejścia, poddając się naoliwionym zawiasom i prawom fizyki, z impetem pomknęło w stronę ściany. W pustej przestrzeni futryny pojawił się zarys Tadeuszka, a rozpędzone drzwi kończyły swój bieg, hamując gwałtownie na półeczce z myśliwskimi trofeami.
Mosiężna statuetka niedźwiedzia złowrogo zabujała się tuż nad głową pacjenta. Lewo, prawo, lewo, prawo... i... stanęła.
- Tadeusz... Słuchaj mnie uważnie. - zdawało mi się, że te słowa wypowiadam niemal szeptem - ...teraz bardzo ostrożnie weźmiemy pana na noszach do karetki, a potem pojedziesz najwyżej dwadzieścia na godzinę do szpitala... Jasne?
- Jasne, jasne... - powiedział obrażony Tadeuszek i posyłając ostatnie, tęskne spojrzenie w stronę sztywnej wiewiórki, jeszcze raz huknął noszami w drzwi.

EPILOG
- Oj, no to oprócz pecha, ma pan tych chorób sporo... - zagaiłem do pacjenta, odkładając ostatnią teczkę na półkę w karetce.
- A no mam... - chory skinął głową i nerwowo ściskał barierki przy noszach. Samochodem lekko bujało na nierównościach drogi.
- I muszę panu jeszcze powiedzieć, że po tej ostatniej operacji, to mi często nogi puchną... Ale są takie jak banie.
- No to trzeba też o tym powiedzieć lekarzowi w szpitalu.
- Nic mu już nie powiem. Załatwiłem sobie Furosemid i jak mi łydki spuchną, to połykam kilka razy dziennie.
- Naprawdę..? - spytałem zaskoczony - Kilka razy dziennie? I sika pan potem?
- Jak pompa strażacka! I opuchlizna schodzi. - zdawało mi się, że w głosie pacjenta przebija lekka nuta dumy.
- A wie pan, że przy tym można sobie...
- Wiem, wiem. Czytałem... - przerwał pacjent - ...można sobie wypłukać, te, no... elektrolity, czy jakoś tak. Ale ja nie jestem głupi! Żona mi zorganizowała potas w tabletkach i jem. W trzy dni cały słoik zjadłem!
- Jest pan naprawdę wyedukowanym pacjentem... - westchnąłem, zerkając jeszcze raz na EKG napadowego częstoskurczu z wąskimi zespołami QRS.

------------------
Morał z tej bajeczki jest trojaki:
1. Szanuj "Peszka" swego, możesz mieć gorszego.
2. Od żony z instynktem, bieżaj daleko a żwawo.
3. Wywiad medyczny, to POTĘGA jest i basta!

Zbieżność postaci ze światem realnym jest (dziwnie, ale jednak) przypadkowa!

4 komentarze:

Heretyczka;] pisze...

tiaaa, ja z kolei w aptece miałam pacjenta który zdecydowanie odmawiał "frusomidu" bo mu po tym prostata rośnie i sika jak głupi.. ale maści na spuchnięte nogi to na cysterny kazał se sprowadzać...
Jak nie w jedną , to w drugą :/

gregnawalizkach pisze...

Cholera, człowiek stary a głupi, należało odstawić herbatkę przed czytaniem, a tak mam teraz monitor do czyszczenia :P ten Twój peszek to chyba jakieś fluidy rozsiewa dookoła, nikt się nie uchowa :P Tekst jak zawsze zajebisty :)

Anonimowy pisze...

Sympatyczny ten Tadeuszek :)ale jechać karetką to bym z nim nie chciała.
Kasia - RTG

Oliwia pisze...

Genialnie piszesz. Podziwiam serio.