środa, 2 kwietnia 2014

Aprilis Prima Sort vol.1

Pierwszy dzień kwietnia mijał bez echa. Żadnej mega-zgrywy, żadnej draki, ani nawet malusiego dowcipu. Nuuuuuda i geriatria panie Crew. O moim kategorycznym przejściu w wiek starczo-dorosły świadczył fakt, że w tym jakże kultowym dniu "Primego Aprilisa", nie miałem kompletnie weny na dżołki z bliźnich.
Ani weny, ani ochoty... Co więcej, ja po prostu (o zgrozo) zapomniałem o tym święcie głuptaków i zgrywusów.
Naprawdę mało brakowało, a przez własną demencję, dopuściłbym się profanacji z powodu braku celebracji tak uroczystego dnia.
Na szczęście zawsze są ludzie, na których można liczyć... vivat pacjenci!

* * *
- Czółko. Co tam ciekawego? - obejmując nocny dyżur, szablonowo przywitałem się z kolegami dziennej zmiany, którzy już od kilkunastu minut "stali w blokach", gotowi do beztroskiego opuszczenia budynku pogotowia.
- A nic... Nigdzie nie byliśmy, aż dupska nam ścierpły od siedzenia. W karecie masz wszystko. Nara! - wysapali jednym tchem i tyle ich widziałem.
- Lepiej idź sprawdź... - stęknął kierowca, walcząc z nogawką wściekle pomarańczowych portek - Dzisiaj Prima Aprilis, nie wiadomo, co oni tam w aucie wymodzili.
- A co mogli wymodzić..? - pomyślałem bez przekonania, ubierając służbowy polar - Najwyżej zamienić butlę z tlenem na hel... - dokończyłem i natychmiast zrobiło mi się żal, że nie wpadłem na ten autorski pomysł wcześniej. Wykreowana w wyobraźni scenka stałego pacjenta-hipochondryka, z maską tlenową na twarzy, mówiącego głosem wiewiórki z kreskówki, zmusiła kąciki moich ust do mimowolnego ruchu w stronę uszu.
- Głupku! To są poważne sprawy! - stetryczała wersja Crewmastera wzięła górę nad kawalarzem. Zakończyłem sznurowanie taktycznych buciorów i zmęczonym krokiem starca, powlokłem się w stronę wyjścia. Nie zdążyłem jednak dojść do drzwi, gdy w dyspozytorni rozdzwonił się telefon, a minutę później...
- Eska do wyjazduuuu!!! - darła się dyspozytorka - Pacjent zasłabł przy telefonie, nie mogłam się z nim już dogadać. Jedźcie!
Aby podkreślić wagę swoich słów, szefowa wyrzutni wręczyła mi wydruk z adresem i z całych sił wypchnęła na korytarz
- Tylko szybko! - rzuciła i na powrót zatonęła w zawiłościach "M jak Miłość".

Trzymając w zębach kartę wyjazdową usiłowałem zapiąć pas bezpieczeństwa. Na próżno. Kierowca zaaferowany treścią wezwania, deptał na przemian gaz i hamulec, w końcu z piskiem złożył karetkę w ostry zakręt. W wyniku tej ewolucji, moja twarz, równie fantazyjnie, co serdecznie, przywitała się z szafką na leki.
- Kurfa mać! - klnąc, masowałem zdrętwiałą wargę, drugą dłonią zaś usiłowałem rozprostować papierową harmonijkę, która jeszcze przed chwilą była dumną kartą wyjazdową formatu A4.
- Zwolnij trochę, bo się zerzygam... - zagroził w szoferce doktor Rybiński i na potwierdzenie tych słów, beknął solidnie. W powietrzu rozszedł się "zapach" śledzia w octowej zalewie.
- Czyli kolacyjka była? - mruknął kierowca i całym ciężarem ciała stanął na hamulcu - No to dojechaliśmy.

- Panowie, sprawa jest delikatna... - siwowłosa staruszka bezradnie rozkładała pomarszczone ręce.
- Proszę prowadzić do chorego! - wciąż blady Rybiński usiłował ominąć stojącą w drzwiach ganku babcię.
- No tak doktorze, ale tu nie ma chorego. Jest tylko mój mąż.
- Ale zasłabł..? - dopytywał się lekarz
- A skąd!
- No to co mu jest?
- A nic. Stary cap twierdzi, że go chcę otruć tabletkami i herbatą. Złapał za telefon i zadzwonił po was. I jeszcze mi teraz nie chce oddać słuchawki.
- Nieee... To chyba jakiś żart jest..? - Rybiński wyglądał niczym szczupak pragnący rzucić się na siwą płotkę - Pani mnie przepuści!
Wtargnęliśmy do wnętrza domu, taszcząc spory, eskowy dobytek.
- Co się panu dzieje?! - ryknął doktorek ziejąc śledziem wprost w twarz dziadka.
- Nifl... - wyseplenił główny sprawca zamieszania
- Cooo??!
- No niflfl...
- Chce pan jakiejś pomocy?!
- Nie fssse - coraz bardziej rozzłoszczony dziadek kręcił przecząco głową
- Ja nic nie rozumiem - równie poirytowany Rybiński tupał nogą rytm jakiegoś marsza - I czemu pan tak sepleni?!
- Faflaflylem fle flelfato uflta..!
- Cooooo???!!!
Zamiast odpowiedzi, dziadek wycelował oskarżycielski paluch w swoją małżonkę.
- Poparzył se pysk herbatą... - wyjaśniła babcia, usiłując wyrwać telefon spod niedoszłego pacjenta - ...i mówi, że to moja wina!
- Pytam ostatni raz! - wrzasnął Ryba - Potrzebuje pan jakiejś pomocy medycznej?!
- Nieflll..! - kategorycznie zaprzeczenie okraszone zostało sporą kroplą śliny, która przemknęła tuż obok rozzłoszczonej twarzy Rybińskiego i zniknęła gdzieś w perspektywie pokoju.
- Pan tu podpisze... - zrezygnowany doktor wyciągnął z moich rąk pomiętą harmonijkę dokumentacji wyjazdowej i podetknął pod nos dziadka.
- I proszę nam więcej nie robić takiego Prima Aprilis! To jest pogotowie, a nie poradnia małżeńska "Brylantowe Gody"!

Tarabaniliśmy się z gratami do karetki.
- Eska wolna w miejscu wezwania. Pacjent nie wyraził zgody na udzielenie pomocy! - zakrzyknął do mikrofonu kierowca i pojazd ruszył w stronę stacji pogotowia.
- Eska zaczekajcie. Mam dla was wyjazd! Nieprzytomny na chodniku. Podaję adres...
- Fuck! - westchnąłem wykonując automatyczny siad z jednoczesnym zapięciem pasa. Dwie minuty później byliśmy na miejscu.
Poukładaliśmy sprzęt na kupce obok karetki. Łazimy, szukamy... Ciemno się już zrobiło, a pacjenta ani widu, ani słychu... Wku.wiony jak sto pięćdziesiąt Ryba, wypatrzył jakąś parkę migdalącą się na ławeczce nieopodal. Bezpardonowo wkroczył w ich intymną przestrzeń, pogadał, pogroził palcem, wrócił i napisał w karcie:
"Z zeznań świadków wynika, iż nieprzytomny, na dźwięk sygnałów karetki, poderwał się z chodnika i niespiesznym krokiem, zbiegł z miejsca zdarzenia."
- Eska wolna w miejscu wezwania. Brak pacjenta na miejscu zdarzenia! - zameldował kierowca i wszyscy zastygliśmy w niemym oczekiwaniu na to, co odpowie nam magiczne, radiowe pudełko. Istniało spore ryzyko, że zaraz znienawidzony głos dyspozytorki wyśle nas na kolejną eskapadę. Tymczasem radio milczało.
- Zespół "S" wraca do bazy... - szofer nieśmiało dorzucił w sitko mikrofonu i ruszył powolutku, jakby wiózł porcelanową zastawę z dziewiętnastego wieku.

Kilka chwil później parkowaliśmy pod stacją. Gasiłem światło w przedziale medycznym. Rybiński, gramoląc się z szoferki, mlaskał już do swych napoczętych śledzi.
- Zespół "S" w bazie! - kierowca strzelił mikrofonem na widełki uchwytu i wystawił nogę poza próg.
- Eska, macie kolejny wyjazd! - radio plunęło jadem. Mógłbym przysiąc, że w głosie kierowniczki wyrzutni słychać było dziką satysfakcję.
- By to wędkarski ch.j strzelił!!! - Rybiński wskoczył do kabiny i huknął drzwiami z takim impetem, że pokrzywił boczne lusterka po obu stronach auta. A szyderczy (jak nam się zdawało) głos podawał koordynaty wezwania.
- Nieprzytomny, leczony na cukrzycę. Adres...

Tym razem dojazd zajął nieco więcej czasu. Po kilkunastu minutach wpadliśmy na wioskę wyjąc i błyskając. Jeszcze przy głównej drodze zgarnęliśmy żonę nieszczęśnika, która usiłowała prowadzić kierowcę, myląc notorycznie "lewo" z "prawo".
- Co tam się stało? - dopytywał Rybiński trzymając się "cykorłapki" i podskakując w rytm wybojów.
- Nie wiem! Mąż dzwonił do mnie z domu i mówił, że go słabi, że zaraz padnie...
Zrozpaczona połowica diabetyka, w celu lepszej konwersacji z lekarzem, wsadziła w okienko szoferki całą głowę i kawałek ramienia. W przedziale medycznym pozostał większy fragment jej korpusu, zakończony gigantyczną częścią ciała, stanowiącą "własność prywatną" pana męża. "Prywatna własność", na nierównościach drogi, kiwała mi się tuż przed nosem, o dziwo, bezbłędnie wskazując kierunki prawe i lewe.
- Bleee... -  doznawszy porażenia ośrodka smaku i estetyki, postanowiłem natychmiast zająć oczy czymś pożytecznym. Ryzykując kolejne powitanie twarzy z szafką, wstałem z siedziska i zacząłem zdejmować defibrylator z uchwytu.
Kilka dzikich podskoków karetki i byliśmy na miejscu. Metodą "podaj cegłę", sprawnie wydobywaliśmy cały sprzęt niezbędny do ratowania nieprzytomnych cukrzyków, tymczasem żona dobijała się już do drzwi chałupy.
Dołączyliśmy do niej, kiedy kończyła trzecią serię "ŁUP, ŁUP ŁUP!" okraszoną pilnym wezwaniem do poddania: "Kazek ku.wa otwieraj!"
Czwartej serii już nie zdążyła wykonać, gdyż nagle wrota rozchyliły się i w świetle sieni stanął chudy chłopek w majtach i koszulce na szelkach. W ugiętej dłoni trzymał nadgryzioną kanapeczkę z białym serkiem i pomidorkiem.
- Gdzie ten nieprzytomny?! - huknął Rybiński i próbował wsadzić głowę poza futrynę.
- Jaki nieprzytomny..? Kim panowie są?! - wydukał przestraszony chudzielec.
- No to on miał być..! - zająknęła się żona i poczerwieniała - Kazik!!! Mówiłeś, że cię słabi!!! I mówiłeś, że zaraz padniesz!!!
- Mówiłem, że padnę... jak czegoś nie zechlam, ty durna babo!!! - malutki pomidorek zakołysał się gniewnie na szczycie kanapeczki.
- Czyli pan nie potrzebuje pomocy? - doktorek zaprzestał prób wciśnięcia się do domu.
- A dajcie mi spokój!
- To jest skandal! Pan podpisze, że odmawia udzielenia pomocy..!
- A idź pan w ch.j! - właściciel pomidorka oraz kanapeczki zrobił zgrabny wykrok w tył, po czym z całą mocą rypnął drzwiami wprost przed dokumentem i zdumionym obliczem lekarza.
Po raz kolejny tego wieczoru, zrezygnowany Rybiński wyciągał rękę z kartą wyjazdową i długopisem
- Pani podpisze, że pan nie chciał podpisać...
Pakowaliśmy graty do karetki, poganiani rykiem kotłującej się pod zamkniętymi drzwiami małżonki.
- Kazek!!! Ty debilu!!! Cholero jedna, otwieraj!!! Ja cię zamorduję!!!
- Chodźmy stąd. - mruczał spłoszony kierowca - Za chwilę przyjedzie tu "podstawowa" do pobicia.
- Albo znowu my... - pomyślałem - ...do uduszenia pomidorkiem!

Do stacji wróciliśmy na paluszkach, cichcem przemykając pod drzwiami dyspozytorni.
- Później dasz jej papiery... - wyszeptał lekarz, wskazując oczami jaskinię lwa - ...a teraz chodź do kuchni.
Kroiłem pachnący, pyszny chlebek uważając by zbyt głośno nie strzelić nożem o deskę. Woda w czajniku zaczęła radośnie bulgotać. Przy stoliku Rybiński z miłością nadziewał na widelec kawał cieknącego octem śledzia. Właśnie z zadowoleniem przymknął oczy i rozdziawił gębę, by jęzorem powitać ten regionalny owoc morza... lecz nie dla psa kiełbasa...
- Eska wyyyyjaaaazd!!! - rozdarła się na cały korytarz dyspozytorka - Co, myśleliście, że was nie widziałam?
Wyprowadzony z równowagi doktorek, strzelił widelcem o stół, aż śledzik poszybował w górę i po krótkim locie, odcisnął swe śmierdzące piętno na szybie kuchennego okna.
- Dość już tego!!! - wrzeszczał Ryba kropiąc octową zalewą szare kafle podłogi - Chciałbym ku.wa zjeść rybę!!! W spokoju!!! Mogę?!?
- Zje doktor, jak wróci... - powiedziała ze stoickim luzem dyspozytorka - A tymczasem, pan na was czeka w parku, na ławce. Z bólem w klatce.

C.D.N.


--------------
Tradycyjnie już zapewnię, że opisane powyżej przygody są absolutnie zmyślone. Choć i tak nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy w takie zbiegi okoliczności i sploty porąbanych zdarzeń ;)

4 komentarze:

Monika Wiktoria pisze...

Pal licho, że zmyślone - dalej z uśmiechem na dziobie czytam :D

Ambre pisze...

Czy Pan pisze również o innych fragmentach rzeczywistości, czy ogranicza się tylko do okołoratunkowego świata?

cre(w)master pisze...

Niestety albo stety Droga Pani, moja płytka wyobraźnia nie sięga poza "okołoratunkowy" świat. Zresztą, jak się siedzi w robocie po kilkadziesiąt godzin, to robota staje się całym światem :) (i już sam nie wiem, czy ta ikonka buźki ma być uśmiechnięta, czy wręcz przeciwnie...)

Ambre pisze...

Ktoś, kto mówi o posiadaniu płytkiej wyobraźni, na pewno nie jest jej właścicielem. Tak mówi główna sentencja życia.
Co do pisania innego niż tu królujące... Gdyby się jednak coś zmieniło w temacie, byłabym zobowiązana za info.

PS. Źle, jak robota staje się całym światem. Zazwyczaj kończy się to tak, że człowiek próbuje czytać między wierszami, tylko nie może wykombinować, gdzie są wiersze.

:)