poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Sztafeta pokoleń.

Sztafety zmiana pierwsza.
(Tak stara, że wspomnienia o niej rysują się w barwach sepii)

Wielkie płaty śniegu opadały na białą kołdrę zasp przed garażem dla karetek. Drobinki zamarzniętej wody skrzyły się w świetle latarni, puszczając zalotne oczka do samotnego desperata, który w tak mroźną noc zdecydował się wyjść na dwór.
Miałem na sobie biały, pseudo-lekarski fartuch z ordynarnym, beżowym plastrem naklejonym na kieszeni. Na tym plastrze, ręką pielęgniarki przełożonej i długopisem marki Zenith, nakreślono dumny napis "Wolontariusz". Plecy przykrywała wysłużona, pogotowiana kurtka w barwach ciemnej zieleni przeciętej naderwanymi, żółtymi taśmami odblasków. Trudy pracy w pogotowiu ratunkowym odcisnęły swoje piętno na tym sorcie służbowej odzieży. Było to szczególnie widoczne na plecach. W miejscu, gdzie dawniej tkwiła duża naszywka "Sanitariusz", teraz otwierała paszczę jaśniejsza plama dziewiczego materiału. Płatki padającego śniegu pracowicie przesłaniały te kolorystyczne kontrasty między starym a nowym, sprawiedliwie przykrywając całą powierzchnię styranej kurtki.
Raz po raz tupałem zmarzniętymi nogami. W oczekiwaniu na mojego mentora i nauczyciela ratowniczego fachu, wydeptałem już całkiem spory prostokąt lodowo-śnieżnej płaszczyzny.
- Cześć... - znajomy głos, dobiegający spoza kręgu światła, zwiastował koniec bezczynności. Zaraz otworzą się bramy ciepłego garażu i razem z Jackiem rozpoczniemy kolejną podróż w fascynujący świat pierwszej pomocy i ratownictwa.
Sanitariusz Jacek. Nikt lepiej nie potrafił przekazać swojej wiedzy i doświadczeń. Nikt też nie chciał tego robić. Kiedy inni sanitariusze, wespół z kierowcami, łoili w karciochy, Jacek się uczył. On pierwszy z całej stacji zapisał się do zupełnie nowej, nieznanej szkoły z dziwnie brzmiącym kierunkiem zawodowym "Ratownik Medyczny". Uczył się, pracował i jeszcze miał siłę edukować takich szczyli jak ja. Miał wtedy może dwadzieścia pięć lat. Ja może szesnaście.
- Cześć! - odpowiedziałem radośnie, ścierając spod nosa zamarzniętego gila - To co? Idziemy do karetki?
Zrobiłem krok w przód.
- Słuchaj Crew... - w plamie światła z latarni pojawiła się cała sylwetka starszego kolegi. Jego twarz wyrażała zakłopotanie i niepewność.
- Nie możemy dzisiaj się uczyć...
- Nie możemy? - zamrugałem nierozumnie oczami.
- Nie. Niestety...
- No to może pojutrze? Sobota, do szkoły nie muszę iść. Masz dyżur w sobotę?
- Pojutrze też nie. W ogóle już nie możemy się uczyć...
- Co..? Czemu? - musiałem chyba strasznie głupio wyglądać, bo Jacek przestał się kręcić na udeptanym śniegu. Wypuścił z płuc ogromne kłęby pary i spojrzał ponuro:
- Starszaki mnie dziś dorwali... - mówiąc to kiwnął brodą w kierunku jaśniejących okien pomieszczeń dla kierowców i sanitariuszy.
- Powiedzieli, żebym przestał niańczyć gówniarzy, bo mi spuszczą wpie.dol. Oni się boją wszystkiego co nowe, boją się was. Powiedzieli, że zabieracie im chleb... że za chwilę dyrektor im też każe was niańczyć na wyjazdach... że każe im się uczyć.
- Ale jak ja im zabieram chleb? Przecież ja tu za darmo... ja tylko chcę umieć więcej...
- Zrozum Crew... Tamto pokolenie się nie zmieni. Oni muszą odejść, a wtedy my zawalczymy o swoje. A na razie... nie chodź do dyżurki sanitariuszy. Kolegom też powiedz, żeby tam nie łazili. W karetce nikt się wami nie zajmie, nic nie pokaże, a w nocy wywalą was na korytarz i oby się na tym skończyło. Na razie przychodźcie do ambulatorium chirurgicznego. Tam też można się dużo nauczyć. No i jak będę miał jakieś notatki z moich lekcji, to ci dam do odpisania. Tylko w domu, nie tu... Trzymaj się Crew.

Sztafety zmiana druga
(Już nie taka stara, barwna niczym kolory z telewizora Rubin)

Karetką zatłukło mocniej na wybojach drogi. Jarek nerwowo schwycił się szafki na leki i w tej niewygodnej pozycji kontynuował podróż w nieznane.
- Drugi wyjazd z zespołem S, to nadal debiut mojej roboty w pogotowiu... - myślał niepewnie o nowej pracy, nowych ludziach i zupełnie nowych, stresujących sytuacjach.
- Nie to co na uczelni. Tam była sielanka...
Nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania. Wizyta u kolejnego pacjenta wymagała od niego skupienia i rozważnego wykonywania poleceń eskowej pani doktor.
- Proszę zapiąć EKG, na co pan jeszcze czeka? - lekarka zniecierpliwionym głosem motywowała Jarka do wzmożonej pracy.
- Przepraszam, już robię... - wybąkał i zaczął szybko rozwijać kable kolorowych elektrod.
Kilka chwil później, defibrylator wypluwał zapis EKG, a oczom Jarka ukazała się "piękna" fala Pardeego, której obecność w wielu odprowadzeniach, zwiastowała zawał serca. Stan pacjenta zdawał się potwierdzać tę diagnozę. Mężczyzna słabł z minuty na minutę, a jego ciało pokryte było lepkim, zimnym potem.
Jarek szybkim ruchem oddarł pasek z wydrukowanym zapisem i wręczył go tkwiącej przy stole lekarce.
- No tak... Coś tu jest... - wymruczała lekko zafrasowana - Może być zawał. Zabieramy pana do szpitala powiatowego. Pan się zgadza jechać do szpitala?
Pacjent, ledwie zauważalnym ruchem, kiwnął twierdząco głową. Twarz pięćdziesięcioletniego mężczyzny przykrywał grymas bólu.
- Pani doktor, przepraszam... - Jarek cichym głosem zakłócał lekarski spokój - ...może by pana zawieźć do wojewódzkiego? Tam mają pracownię hemodynamiki, może trzeba będzie przetykać te naczynia..?
Zaskoczenie i niedowierzanie odbiło się na obojętnym dotąd obliczu doktorki, a z jej ust popłynęła sceptyczna litania
- Młody człowieku. To może być zawał, ale wcale nie musi. Ja nie jestem kardiologiem i nie potrafię na sto procent powiedzieć, a ty potrafisz? Zaryzykujesz jazdę czterdzieści kilometrów do szpitala wojewódzkiego?! I zostawisz powiat bez karetki S?! No gratuluję odwagi! Jedziemy do nas i tam niech kardiolog zadecyduje, co dalej!
- Pani doktor... - zmieszany ratownik podjął jeszcze jedną próbę rozmowy ze swoją przełożoną - ...przecież nie musimy od razu jechać te czterdzieści kilometrów. Mamy sprzęt do teletransmisji, możemy przesłać ten zapis do wojewódzkiego i oni nam za chwilę powiedzą, czy jechać na hemodynamikę...
Lekarka nie pozwoliła dokończyć w pół urwanego zdania
- Jak to mamy sprzęt do teletransmisji?!
- No cóż... - wybąkał skromnie Jarek - Ten defibrylator ma taką opcję, trzeba tylko nacisnąć o tu i...
Znów nie dokończył. Zwijający kable ratownik-kierowca nagle potknął się i próbując odzyskać równowagę ulokował własny łokieć wprost pod Jarkowymi żebrami.
- Dlaczego nikt mi dotąd nie powiedział, że te monitory potrafią wysyłać zapisy??!! - grzmiała oburzona lekarka. Jarek na bezdechu wysyłał teletransmisję, nadal czując potłuczony fragment klatki piersiowej. Kierowca zaś, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwo, poszedł do karetki szarpać się z noszami.
Kilkadziesiąt minut później, pacjent wjeżdżał do pracowni hemodynamiki z rozpoznaniem rozległego zawału z uniesieniem odcinka ST. Po kolejnych dwóch dniach, lekarze nieco spokojniej patrzyli na jego zapisy EKG.
W tym samym czasie Jarek obejmował swój trzeci pogotowiany dyżur. Ubierał właśnie czerwone ciuchy z odblaskami, kiedy do szatni weszli wszyscy ratownicy z dziennej zmiany.
- Te licencjat! Tyś taki do przodu z wiedzą? Na łeb upadłeś? Lekarzy chcesz uczyć? Szpanujesz elektroniką, w głowach im mącisz jakimś faksem czy tam transmisją... Zostaw dla siebie swoją naukę studenciku, bo doktorka teraz lata i każe nam się uczyć jak obsługiwać te defibrylatory. A nam za to nie płacą! Siedź cicho i się nie wychylaj, albo inaczej będziemy rozmawiać. Kapujesz to?!
Jarek opuszczał szatnię, przeciskając się przez ciasny tłumek "kolegów". W korytarzu goniły go jeszcze pokrzykiwania
- Nalazło gównianej młodzieży i myślą, że rozumy pojedli! Pokolenie naukowców ku.wa ich mać!

Sztafety zmiana trzecia
(Całkiem świeża, mocno kolorowa i w cyfrowym HD)

Czerwcowe słoneczko rozpoczęło codzienną wędrówkę po naszym, powiatowym niebie i teraz całkiem śmiało zaglądało do okien pogotowianej szatni. Właśnie kończyłem ubierać służbowe, żarówiaście pomarańczowe ciuszki, kiedy do pomieszczenia wszedł "Nowy".
- Dzień dobry - nieśmiało przywitał się i z reklamówki zaczął wyciągać pomiętą, bliźniaczo do mojej oczojebną odzież.
- A dobry... - odpowiedziałem, z ciekawością obserwując nowego przybysza - Kolega nowy w pracy? - zapytałem nie mogąc utrzymać na wodzy chłopskiej ciekawości.
- Eee nie... Praktykę studencką mam w waszej stacji - odpowiedział skromnie chłopczyna i czym prędzej czmychnął do świetlicy.
Wzruszyłem ramionami i z lekkim uśmiechem na ustach, poczłapałem przejąć karetkę od nocnej zmiany.
Piętnaście minut później sumienie zagnało mnie pod drzwi świetlicy. Przed oczami miałem własne, samotne "wolontariaty" i praktyki, przesiedziane w starym fotelu na korytarzu stacji pogotowia. Te nocne "dwunastki" o chłodzie i głodzie, z błagalnym wzrokiem i stałym tekstem: "Mogę z wami jechać?".
Bezceremonialnie wkroczyłem do świetlicy i ładując się na sofę, rozpocząłem wywiad z "Nowym"
- Dzisiaj pierwszy raz?
- Nie, wczoraj byłem. Rozmawiałem z kierownikiem, podpisywałem papiery... i takie tam...
- Oho... Takie tam... - pomyślałem dobrze znając ten ton wypowiedzi - ...czyli pewnie kazali ci przybijać pieczątki na czystych blankietach kart wyjazdowych... Fascynujące zajęcie dla ratownika.
- A pokazali ci coś więcej? - zapytałem wprost - No wiesz, stację, karetki, wyposażenie?
Młody tylko pokręcił przecząco głową i z zakłopotaniem wziął do ręki pilota od TV.
- No to może chcesz coś zobaczyć? Mam dyżur dziś na podstawowej, ale do eski też możemy pójść...
- Proszę sobie nie robić kłopotu. Jeszcze wcześnie jest, pan ma pewnie mnóstwo swoich zajęć.
Widząc skrępowanie w jego spojrzeniu, postanowiłem zbastować nieco.
- Jeszcze pomyśli, że jestem jakiś ten, teges... A to raczej nie sprzyja procesom nauczania - uśmiechnąłem się do swoich myśli.
- No nic... Jak będziesz chciał coś pooglądać, to wołaj... - wstałem z sofy i ruszyłem do drzwi - A może chcesz się napić herbaty albo kawy? Kuchnia jest na końcu korytarza. Jak nie masz swoich zapasów, to mogę cię poczęstować.
- Dzięki... Mam mineralną. - odpowiedział i włączył telewizor.

Godzinę później zaburczały pagery, oznajmiając wyjazd zespołu P. Przechodząc wzdłuż korytarza, wsadziłem głowę w drzwi świetlicy. Młody nadal siedział skromnie wbity w kąt sofy. W tv leciały jakieś wiadomości.
- Mamy wezwanie do próby samobójczej, chcesz jechać z nami?
Miałem wrażenie jakby lekko zadrżał. Popatrzył na mnie spłoszonym wzrokiem i zapytał
- A to z lekarzem wyjazd jest?
- Nie, podstawówka jedzie... Wolisz z lekarzem? Spoko.
Na większą dyskusję nie było czasu, bo już kolega z zespołu ciągnął mnie za kamizelkę.
- Jasne... Co to za frajda, jechać do wariata i użerać się z nim przez całą drogę... - pakując się do karetki, myślałem o niechęci "Nowego".
- A może ma przykazane praktyki tylko na S?

Mijały kolejne godziny dyżuru. Dosłownie przed chwilą, dyspozytorka wystrzeliła eskę do nieprzytomnego. Targałem właśnie na świetlicę mój "obiad" wydarty z gardła mikrofalówki.
- W końcu jedzenie z telewizorem, to najzdrowsza rzecz, jaką można sobie zafundować w tej stacji... - pomyślałem z przekąsem i mlasnąłem do dymiącego na talerzu bigosu.
- Smacznego... - w drzwiach świetlicy powitał mnie studencki głos.
- Dzięki... - odpowiedziałem trochę zaskoczony - Nie pojechałeś z eską?
- Nie... - spuścił wzrok do jakiegoś kryminału, który zdawał się czytać.
- Nie zabrali cię... - bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- No... Znaczy nie przyszli po mnie, nie wołali, to się nie pchałem.
- I tak siedzisz tu od siódmej rano?
- No... Ale mam telewizor, książkę... Spoko.
- A obiad masz? - zadając to pytanie, szacowałem wzrokiem kopiatość mojego bigosu i możliwość podziału porcji.
- Zjadłem pączka. Nie jestem głodny...
- Serio? Najadasz się jednym pączkiem? - uśmiechnąłem się z niedowierzaniem i zatopiłem widelec w potrawie. Nie zdążyłem jednak załadować pierwszej raty posiłku do własnych, głodnych ust, gdy znów zajęczał paskudny pager.
Truchtając przez korytarz, zawołałem do"Nowego".
- Mamy wyjazd do wypadku samochodowego. Eski jeszcze nie ma, pakuj się z nami!
Byłem pewny, że takim wyjazdem nie pogardzi. Tymczasem on, nawet nie ruszył się z sofy. Jego mina zdawała się mówić coś jakby:
- Weź głupi zboczeńcu, daj mi spokój i nie nudź.
Zamiast tego, głośno zapytał
- A czy pan kierownik będzie jeszcze dziś w stacji?
- Dzisiaj jest sobota, kierownika nie ma...
- A... To może ja bym mógł iść już do domu zamiast tu tkwić?
Wzruszyłem ramionami i jak każdy głupi zboczeniec, poleciałem realizować wyjazd.
Kiedy wróciłem, "młodego pokolenia przyszłych ratowników" już nie było. Pozostał tylko włączony tv, wygniecione miejsce w kącie sofy i jakiś niesmak nad bigosem.

Sztafety zmiana czwarta
(Ledwie wczorajsza, w trójwymiarze i hologramie)

- Co masz? - zapytał SORowy lekarz, wyciągając mi z rąk kartę Medycznych Czynności Ratunkowych
- Dziecko, dziewięć lat. Tępy uraz brzucha po wywrotce na rowerze. Przytomne, wydolne oddechowo i krążeniowo...
W trakcie przekazywania małego pacjenta, jego matka nerwowo przestępowała z nogi na nogę, opierając się o uchwyt noszy, na których nieruchomo leżało dziecko.
- Chłopca zwiozłem z powiatu, bo u nas nie ma chirurgii dziecięcej... - kontynuowałem raport.
Moją relację przerwał wjazd kolejnej karetki, z której dwójka młodych ratowników zaczęła wyłuskiwać jakiegoś staruszka. Ta skomplikowana operacja nie szła po ich myśli, gdyż pacjent chwiał się na nogach i miał wyraźną ochotę, by natychmiast upaść z wysokości przedziału medycznego. Na szczęście silne ramiona dwóch "zuchów" nie pozwoliły panu na wywrotkę i wieczne odpoczywanie. Schwycili dziadka pod ramiona i powłócząc jego nogami, rozpoczęli dumną paradę przez SOR. Właśnie nas mijali, gdy lekarz dyżurny zatrzymał korowód jednym, krótkim hasłem:
- No co jest?!
- A nic... - niefrasobliwie odparł ratownik, w którym natychmiast rozpoznałem "Nowego" praktykanta sprzed dwóch, czy trzech lat.
- ...chyba udar jakiś ma, bo bełkocze i nie ustoi sam na nogach.
- To może byście tak pana posadzili? Na wózku, na ten przykład! - doktorek okazał niewielkie zgorszenie ratowniczymi manierami. Panowie płynnie zmienili kierunek marszu i pociągnęli staruszka w stronę zaparkowanych wózków. Tymczasem moją uwagę przykuła matka małego pacjenta, która w tej chwili kucała obok noszy, wspierając dłoń na szpitalnej podłodze.
- Źle się pani czuje? - zapytałem obserwując blade policzki i sinawe usta
- Trochę mi słabo... Przepraszam.
- Pani sobie usiądzie tu... - popchnąłem inwalidzki wózek i odchyliłem podnóżki.
- Dziękuję panu. Trochę mi niedobrze, to chyba z nerwów...
Tuż za jej plecami, pod ścianą znajdował się dystrybutor z mineralną. Sięgnąłem po kubeczek i nalałem odrobinę zimnej wody.
- Proszę się napić i nie stresować. Z synem przecież jest wszystko w porządku.
W trakcie tych zabiegów, do rejestracyjnej lady wrócili "młodzi-gniewni", którzy zdążyli już "sprzedać" swojego pacjenta. Gawędzili teraz z SORowym pielęgniarzem i z zainteresowaniem przyglądali się moim poczynaniom.
Aby jeszcze bardziej uspokoić matkę, podszedłem do noszy, na których leżał mały pacjent i spokojnym tonem zapytałem:
- No i jak tam młody człowieku? Mniej cię brzuch boli, czy tak samo?
- Trochę mniej... - odpowiedział chłopiec ze zbolałą, ale przytomną miną.
- No widzi pani? Syn daje radę...
I wtedy zobaczyłem płynące znad lady, dwa szydercze spojrzenia.
- Oho... - powiedział "Nowy" i chytry uśmieszek przemknął mu po twarzy - Ktoś tu się naoglądał seriali rodem z Leśnej Góry...
Uśmieszki zakwitły na twarzach pozostałych zgromadzonych, a ja poczułem, że gotują mi się wnętrzności.
- Za to niektórym najwyraźniej przydałoby się pooglądać trochę tych seriali! Może by się czegokolwiek nauczyli?! Nawet ze "Słonecznego Patrolu" mieliby jakiś pożytek!
Usta same składały się, by głośno wypowiedzieć wrzące myśli. Nabierałem powietrza w płuca i nagle dotarło do mnie, że nie ma już do kogo ani po co mówić... że stojący przy ladzie "Nowi" pognali gdzieś w pokoleniowej ewolucji. Czy aby nie zmylili kierunków?

Po wyścigu...
 
W mojej zawodowej sztafecie widziałem ekipę starych sanitariuszy, widziałem też biegnących w drugiej zmianie, pierwszych ratowników medycznych. Ja i podobni do mnie, byliśmy zmianą trzecią... Biegliśmy, kurczowo ściskając w dłoniach pałeczkę własnych pomysłów oraz innowacji. I właśnie wczoraj, uświadomiłem sobie, że oto przegoniła nas sztafeta młodych "Nowych". Zostawili nas w tyle, zupełnie niezainteresowani przejęciem pałeczki. Nie chcieli ani wyrywać "władzy" ani robić porządków po swojemu. Dziwne...
Albo oni biegną "na łatwiznę", albo to ja cały czas gnałem w jakiejś zupełnie innej konkurencji..?
Tak czy inaczej, chyba najwyższa pora wytracić prędkość... i spacerkiem robić swoje.

-------------------
P.S. Być może część Czytelników "z branży", po raz kolejny zechce mi zwrócić uwagę, że "s.am we własne, zawodowe gniazdo". Proszę mi wierzyć, moimi postami nie robię większego "nieporządku" niż jest w rzeczywistości.
Po prostu piszę, co widzę. Mówię jak jest... Prawie jak Kolonko... Max... Mariusz...

Crew z Leśnej Góry ;)

18 komentarzy:

Zielona pisze...

Niestety, moje obserwacje "nowego" pokolenia są podobne. Mało tego, spotkałam się kiedyś z propozycją "załatwienia" praktyk na pogotowiu czyt. podbicia pieczątki odbycia od niedoszłego ratownika! Nie wiem, w którą stronę to zmierza i smutne to strasznie. Oczywiście są nadal młodzi gniewni napaleni i naumiani, ale ta druga grupa poraża tumiwisizmem...

mamut pisze...

Czytam z perspektywy tej drugiej strony i odczuwam prawie nabożny lęk przed wezwaniem karetki kto przyjedzie? Jest śmiesznie do momentu kiedy zacznie być strasznie.
Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

cała prawda! przeszedłem ścieżkę ratowniczą od sanitariusza do ratownika po studium ratownika po licencjacie i na każdym etapie spotykałem się z podobnymi zachowaniami współpracowników czy praktykantów itp(oczywiście zdarzały i zdarzają się pozytywne wyjątki) przynajmniej żyję w ciekawych ratowniczych czasach bo na przestrzeni 25 lat naprawdę w ratownictwie dużo się zmieniło
Pozdrawiam

seba pisze...

Trochę, a nawet rzekłbym dużo w tym prawdy.
Dziś "młody" przychodzi, o nic nie pyta, on wszystko wie.
Jedno pytanie pomocnicze w stylu "ile elektrod trza podpiąć by zrobić 12 odprowadzeniowe EKG" i już wiesz że dalej nie warto pytać.
Zastanawiam się, gdzie te roczniki którym się chciało?
Bo przecież nie ma głupich pytań...
18 lat bycia ratownikiem medycznym, mnie tego nauczyło.

Kolejna zmiana pisze...

Bardzo dobry tekst, ale uogólniasz trochę. Prawdą jest, że niewielu studentów chce się czegoś nauczyć - nie wiem, czy wynika to bardziej ze strachu, czy lenistwa.
Aczkolwiek działa to też w drugą stronę - nie wielu ratowników chce im wiedzę przekazać.
Na drugim roku studiów spędziłem rok na SORze jako wolontariusz i chyba więcej było osób, którym przeszkadzała obecność wolontariuszy - co ciekawe najbardziej przychylni byli lekarze ( nie wypełniałem papierków ), pozwalali nam na prawdę na wiele. Aktualnie jeżdżę w Pogotowiu ( dyżurując zdecydowanie więcej, niż wymaga ode mnie uczelnia ), tam niestety też zdarzają się dyżury gdzie czuje się jak intruz, jak osoba która jest konkurencją, a nie przyszłym kolegą z pracy.
Ja mam o tyle dobrą sytuację, że w zawodzie mam sporo kolegów, którzy pomagają mi i bardzo wiele mnie uczą ( sanitariuszy, ratowników, lekarzy ), ale moi koledzy ze studiów w tak korzystnej sytuacji nie są. Bardzo często trafiają na dyżur do tego 4 pokolenia i czas praktyk spędzają na piciu kawy, bajerowaniu pielęgniarek na SORach i spaniu.
P.S Fajnie, że znowu zacząłeś pisać częściej ;)

Anonimowy pisze...

Po moich znajomych ze studiów widzę, że zdecydowana większość z nich idzie na łatwiznę, zamiast wykorzystać ten czas na zdobywanie podstawowych umiejętności oraz wiedzy.
Jednocześnie nad czym ubolewam, to za mała ilość godzin praktyk, które często są olewane przez studentów kierunku Ratownictwo medyczne. Wystarczy, że raz przyjdą i mają zaliczone. Albo przychodzą na nie tylko po to by pokręcić się po SORze.
Przykład: Byłam na wolontariacie, kiedy kolega z pogotowia przywiózł mężczyznę z urazem uda lewego, w sali do której go wwiózł było kilku studentów, którzy natychmiast z niej wyszli.
Dzięki temu miałam pacjenta tylko dla siebie. :) Bardziej zmartwiło mnie to, że koledzy studenci w ogóle nie zapytali się, czy coś pomóc.
W moim pokoleniu zdarza się kilku takich narwańców, którzy chcą się czegoś nauczyć, godzinami siedzą na wolontariatach.
Nigdy nie uważałam tych godzin oraz nieprzespanych nocy za zmarnowane, ponieważ zawsze się mogę czegoś nowego nauczyć i dowiedzieć jak będzie wyglądała moja przyszła praca ( o ile zostanę zatrudniona ), a czasami zgarnąć opiernicz za tak zwane "za nic".

Heretyczka;] pisze...

jak do tej pory ekipy karetek z którymi miałam do czynienia może nie były "z leśnej góry" ale też nie było źle, znacznie gorzej na sorze.. gdzie piguła z lubością znęcała się nade mną , zrywając kolejne żyły próbując z uporem maniaka założyć wenflon 2 razy większy niż żyła .. ot, takie drobiazgi..

Anonimowy pisze...

Niestety jako przedstawiciel nowego pokolenia "przyszłych ratowników" muszę Ci przyznać rację. Zdecydowana większość moich znajomych ze studiów robi wszystko co możliwe żeby tylko "odbębnić" praktyki, a kiedy wspominam o swoich wolontariatach patrzą na mnie jak na wariata. Całe szczęście że starsi koledzy pracujący na podstacji w której obecnie mam praktyki nie stracili nadziei i zawsze chętnie mi wszystko wytłumaczą i pozwolą się czegoś nowego nauczyć.

Niestety nie zmienia to faktu że jest mi zwyczajnie wstyd za "nowe pokolenie przyszłych ratowników".

Anonimowy pisze...

Zgadzam się w pełnej rozciągłości z artykułem. Pracuję i w pogotowiu i w SOR. Do oddziału trafiają do nas praktykanci. Jeśli jestem na dyżurze w sor i "mam" praktykantów" zawsze staram się stawiać im jakieś wymagania, koledzy mi mówią, ze wymagam za dużo, ale moim zdaniem zawód do którego się przygotowują nie polega na przekładaniu papierów z jednego końca biurka na drugi i po prostu muszą coś wynieść z praktyk. Jest jeden warunek, który taki praktykant musi spełnić aby dowiedzieć się czegokolwiek ode mnie, musi CHCIEĆ. Ja muszę zobaczyć że klient wykazuje chęci do nauki, ma prawo się bać przed swoim pierwszym wkłuciem, ma prawo pytać o wszystko (zawsze na początku dyżuru informuję grupę, ze mają 11 godzin na zadawanie pytań mi, ostatnia - dwunasta godzina jest na pytania dla mnie). Już po pierwszym ich dyżurze zostaje mi do "nauki" niewielki odsetek grupy praktykantów, bo jak mówiłam żeby się czegoś dowiedzieć muszą wykazać inicjatywę i chęci do nauki i pracy. Kto nie spełni tego warunku jest przeze mnie ignorowany, ale ten który pokaże mi że mu zależy zobaczy naprawdę dużo. Może nie jest to najbardziej pedagogiczne podejście do tematu, ale nie mam ochoty marnować swoich sił, czasu i wiedzy na wciskanie jej na siłę komuś kto tego nie chce. Dla jasności pracuję jako ratownik medyczny, mam 10 lat doświadczenia zawodowego i nikt nie płaci mi za "opiekę" nad praktykantami w sor.

Unknown pisze...

jak wszędzie są ludzie i ludzie- tylko potem karetkę strach wezwać....

Anonimowy pisze...

Ja, niestety mam bardzo podobne odczucia co do słuchaczy kierunków medycznych policealnych na których wykładam. Asystent osoby niepełnosprawnej, asystent osoby starszej, opiekun osoby starszej, opiekun medyczny, opiekun medyczny w DPS, opiekunka środowiskowa i czort wie co jeszcze . A nie wystarczyłoby - opiekun medyczny i opiekun medyczny w DPS. Może wtedy było by jakoś łatwiej to ogarnąć i wyłuskać tych, którzy naprawdę się do tych zawodów nadają i chcą się tymi ludźmi opiekować i pomagać, a nie patrzeć dziwnym wzrokiem na manekina w łóżku na pracowni
a potem z obrzydzeniem wręcz na zanieczyszczonego pacjenta w trakcie praktyk. Może też nie usłyszałabym od słuchaczki, której odrzuciłam prace semestralną typu kopiuj wklej, że ona nie ma czasu na takie pierdoły jak pisanie prac. Za chwile zabraknie pielęgniarek a panie opiekunki po prostu ………………. Jak również o Paniach ze studiów pielęgniarskich tych dziennych jak i zaocznych,(ale tych zaraz po ogólniakach), które mam na praktykach to niestety nie mam dobrego zdania, po prostu ogarnia mnie przerażenie, kto się nami w razie potrzeby zajmie, te Panie mają w głowie tylko kierownicze posady a pielęgnacja pacjenta to dla nich jakaś abstrakcja.
No to teraz coś bardziej z twojego podwórka. Czy naprawdę kiedy wzywam karetkę do któregoś
z moich pacjentów (to chorzy we własnych domach), to za każdym razem, no może prawie za każdym razem, muszę się bronić przed udawadnianiem mi przez młodych i bardzo młodych ratowników ,że to on jest tu władcą. Koledzy po raz enty apeluje - powinniśmy sobie pomagać, wspierać jakoś uzupełniać a nie traktować jak wrogów. Jesteśmy po tej samej stronie barykady .Chyba się nie mylę tak sadząc ?? SZAMANKA

M. pisze...

Chciałbym też zauważyć, że czasami można się trochę zniechęcić zostając po raz kolejny za darmo zjechany, bo się czegoś nie wie, albo o coś pyta (szczególnie jeśli chodzi o tzw. umiejętności praktyczne). Będąc jako student lekarskiego na różnych praktykach m.in. na SORze, się to dosyć często zdarzało. I niestety przodowała w tym żeńska część tzw. personelu średniego. Wiem, że uogólniam i może jest to dla kogoś krzywdzące, ale takie są moje (i nie tylko) odczucia. Oczywiście też, zdarzały się wyjątki, szczególnie na oddziałach zabiegowych i salach operacyjnych :)

k pisze...

przykre ale niestety prawdziwe, w ratownictwie rządzi bylejakość i dopóki nikt nie będzie rzetelnie sprawdzał poziomu wiedzy nic się z tym nie zrobi jedyne co by mogło to uzdrowić to coś na kształt amerykańskich licencji ale u nas to nie przejdzie bo połowa by wyleciała z pracy

Anonimowy pisze...

Połowa wyleciała by z pracy? Myślę że śmiało można optować za 60%. Pracuję jako ratownik na powiatowym SOR-rze i należę do tej grupy która"zamiatała" latami wolontariackie nocki po rejonowych izbach przyjęć.Pogarda "starych" wyjadaczy jak i niektórych nowych kolegów do wiedzy (niestety przoduje tu pogotowie) i rzetelności w uprawianiu naszego zawodu - jest przerażająca.Szkoda zresztą gadać.Zakończę jednak optymistycznie. Zdarzają się zespoły "P" na których chłopaki (zwłaszcza te z roczników 70-tych i pierwszej połowy 80-tych) są po prostu mistrzami świata w tym co robią. Pozdrawiam. Marek Sulanowski

Anonimowy pisze...

Niestety, muszę zgodzić się z tym, że "młodym" w większości się po prostu nie chce. I to nie tylko w waszym fachu, nie chce im się w ogóle. Nieliczne przypadki młodych ludzi, którzy poświęcają swój czas na robienie czegokolwiek (mam tu na myśli zaangażowanie ogólnie rozumiane jako społeczne), czego robić nie muszą, są tak rzadkie, że prawie się ich nie zauważa. Mam do czynienia z dziećmi i młodzieżą, naprawdę trudno jest ich zachęcić do czegokolwiek... Rodzice też nie stawiają im prawie żadnych wymagań, to skąd mają wiedzieć, że życie to nie tylko łatwe i "bezbolesne" prześlizgiwanie się, że raczej często trzeba się trochę postarać....
Pozdrawiam i trzymam kciuki, życząc spokojnych dyżurów
Jadzia

Anna pisze...

Smutna prawda...

Anonimowy pisze...

Dziwne... pracuję w Policji, a mógłbym napisać niemal identyczny tekst o mojej firmie ;)

Nomad_FH pisze...

Niestety - ale mam dziwne wrażenie (obserwując przychodzących praktykantów i młody narybek) w zupełnie innej nie mundurowej branży, że jakbym widział siebie piszącego te słowa.
Nikomu się nic nie chce, zero ambicji, zero głodu wiedzy.
Najlepiej, żeby się od nich odp...lić i dać im spokój.