środa, 18 stycznia 2012

Chorość cz. 2

Część druga.

Złamanym truchcikiem pognałem przez korytarz.
- Doktorzeeee! Wyyyyyjaaazd! - wrzasnęła niegrzecznie "chorość" pod drzwiami lekarskiej kanciapy.
- Ku.wa, a do czeeeegoooo??!! - odpowiedziało mi równie niegrzeczne darcie zza uchylonych wrót.
- Ups... Widać Tadzik też ma dzisiaj swoją "chorość". No to będzie cyrk... - pomyślałem i całkiem "niechcący" strzeliłem kartą wyjazdową prosto przed nosem doktora...
... i po co drażniłem lwa?

Kiedy Tadzik zlazł do karetki, z nocnego nieba sypnął pierwszy tej zimy śnieg. Kierowca zaklął pod nosem coś na temat lecącego z góry, białego g...
- Doktorze, dokąd jedziemy? - warknął
- Zadupie... - doktorek wyczytał nazwę wioski, zasuwając jednocześnie swoją żarówiaście pomarańczową kurtkę pod sam nochal. Następnie umościł się na prawym boczku i wypinając w stronę drivera żarówiaście pomarańczowy tyłek, wyraźnie dał do zrozumienia, że zimowe problemy komunikacyjno-transportowe go nie interesują.
- Zadupie, Zadupie... - pomruczała równie gniewnie moja "chorość" i z impetem trzasnęła mną o fotel w ciemnym przedziale medycznym. Posłusznie zamknąłem oczy.
- Jasne! Wszyscy idźcie spać! - wrzasnął kierowca - Zostawcie mnie samego na taki kawał drogi - dodał obrażony, rozkręcając radio na cały regulator.
Zawyły sygnały. Wokół karetki błysnęły szaleńczo niebieskie płatki śniegu i pomknęliśmy w dal.

Kiedy się ocknąłem karetka, ciągle wyjąc, podskakiwała na nierównościach drogi.
- Gdzie my jesteśmy? Już chyba dojeżdżamy..? - wsadziłem głowę w małe okienko, jedyną formę łączności z szoferką. Nie zdążyłem o nic zapytać, bo w świetle reflektorów, tuż za szybą zobaczyłem bielutki bezkres świata i zieloną tablicę z napisem: "Zadupie Straszne 16".
- A co my stoimy w miejscu? - wyraziłem "uznanie" dla prędkości naszego przejazdu.
- Bardzo śmieszne... - warknął kierowca i wprowadził auto w kolejny poślizg kontrolowany. Wokół nas rosły już ośnieżone góry i pagórki.
- Ty lepiej idź i szykuj wszystkie graty! - milczący dotąd Tadzik rozwiał wszelkie wątpliwości, co do planowanej taktyki działań ratowniczych. Tymczasem karetka rozpoczęła mozolną wspinaczkę pod strome wzniesienie.

Dłuższą chwilę później sygnały zamilkły i bujanie ustało. Obładowany gratami, z trudem wsadziłem głowę w okienko.
- No na co czekamy?
- Aż się zesr... - chciał złośliwie zrymować kierowca, ale w lekarskiej obecności ugryzł się w język i dokończył - Nie wiem gdzie dalej jechać. Tu jest ostatni dom.
- No oczywiście! - obudziła się rozdrażniona "chorość" doktorka - Zawsze to samo! Siedźcie tu sobie w ciepełku, a ja pójdę poszukać drogi!
To mówiąc, Tadzik z impetem wystawił nogę poza drzwi szoferki i... zniknął w przysypanym świeżym śniegiem rowie. (a nie mówiłem, że Jonasz?)
- A niech to blady ... strzeli!!! - niosło się wśród nocnej ciszy.
- Pie.dolona wioska alpejska, ku.wa twoja mać!!!
Dobiegające z rowu przekleństwa przerwało wejście dziwnej postaci. Oto w kręgu światła pojawił się chłop owinięty w kożuch, czapę uszatą i powojenną imitację radzieckich gumofilców.
- Panowie do nas? - zapytał zlęknionym głosem.
- Do duszności... - już mniej żarówiaście pomarańczowy Tadzik gramolił się z instalacji melioracyjnej.
- Czyli do nas... Musicie skręcić, o tu, w lewo... - chłop wskazał na ostatnie zabudowanie.
- To ten dom?
- Nie, ale tam trzeba skręcić i furgon zostawić... a dalej, to już piechotą.
Kierowca zawinął zgrabnie karetką we wskazane miejsce.
- No i gdzie teraz?
- Widzicie panie to światełko w dole, pod lasem? To tam...
- O ku.wa... - stęknąłem w duchu
- O ja pie.dole... - zawtórowała moja "chorość"
- Gdzie Tadzik?! - przerwał moje wewnętrzne jęki kierowca.
Daleko przed nami, ledwie majaczyło w mroku pomarańczowe wdzianko doktora, który już pędził z prędkością lawiny w stronę światełka pod lasem.
- Hop, hooop! Doktoorzeeeee! Co mamy zabraaać?
Po chwili, zimny wiatr przyniósł odpowiedź z doliny
- Wszyyystkooooo..!

W ciepłej izbie chatki pod lasem, na zburzonym posłaniu, leżała ledwie przytomna pacjentka. Przez całą drogę w dół modliłem się, żeby to była jakaś drobna ptaszyna, wróbelek lub najwyżej sikoreczka... Niestety. Sto dziesięć kilo twardej rzeczywistości strzeliło mnie w twarz i pozbawiło wszelkich nadziei. Zresztą nie tylko mnie. Kierowca na zmianę bladł, to znów czerwieniał na policzkach, a Tadzik przystawiając stetoskop do pleców duszącej się kobiety, huczał i grzmiał na domowników. Jednocześnie pomiędzy te bluzgi zręcznie wplatał komendy i zlecenia dla nas.
- Od kiedy pani ma takie duszności? No mówiłem przecież żeby podać tlen! Cooo?! Przygotuj leki...Od dwóch dni? To teraz, załóż wkłucie, wzywacie karetkę, w nocy?! Kto będzie, zmierz ciśnienie, teraz panią i saturację dźwigał pod tą górę?! I cukier jeszcze!!

Poszła już druga seria leków, po których nic się nie zmieniło. Pacjentka wydawała z siebie wszystkie możliwe dźwięki świadczące o patologii w układzie oddechowym. EKG też wyszło niezbyt ładne. Na domiar złego, kończył się tlen w przenośnym zestawie, a Tadzik był coraz bardziej podenerwowany. Ze dwa razy już posyłał kierowcę do karetki po kolejne akcesoria, a ja po wielokroć chowałem i wyciągałem z plecaka różne, "bardzo teraz potrzebne" i "już niepotrzebne" sprzęty.
Po dwudziestu minutach naszej akcji, izba wyglądała jak po rewizji gestapo. Pootwierane torby i plecaki, strzykawki, fiolki po lekach, papiery z opakowań, błoto naniesione przez latającego tam i z powrotem kierowcę, a po tym wszystkim jeszcze baraszkował mały kotek.
Sytuacja stawała się poważna i patowa jednocześnie. Dłużej czekać już nie było na co, ale gonić prawie pięćset metrów po śniegu, ostro pod górę, z takim obciążeniem..? Długa droga. Jednocześnie narażenie pacjentki w tym stanie na działanie zimnego powietrza mogło spowodować, że dalszy marsz do karetki będzie już zbyteczny.
Tadzik, mając to wszystko na uwadze, spinał się i kombinował kolejne koktajle. Wyglądał trochę jak wkurzony druid Panoramix warzący tajemny eliksir. Oliwy do ognia dolewała jeszcze córka pacjentki, która nieustannie artykułowała jakieś pretensje pod naszym adresem. W końcu przebrała się miarka.
Wściekły doktorek wziął spienioną córkę na bok i wyłożył jej całą litanię: o ciężkim stanie pacjentki, o zbyt późnym wezwaniu i o tym, że prawdopodobnie za chwilę trzeba będzie reanimować. Dla podkreślenia wagi swojej wypowiedzi, rzucił komendę w moją stronę:
- Proszę przygotować intubację..!
Jako, że w tym momencie, w drzwiach stanął zziajany kierowca, który po raz trzeci przyniósł coś z karetki, Tadzik spojrzał na niego groźnie i warknął:
- A ty, co tak stoisz?! Leć na górę po respirator!
- Po res... respirator?? - oczy kierowcy zrobiły się szerokie, a usta wygięły w smutną podkówkę. Odwrócił się na pięcie i pognał pod górę, po raz czwarty. Współczułem mu serdecznie, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że za moment, na moich plecach wyląduje spora część tego, co naznosił.

Nadeszła wreszcie ta chwila, kiedy zapakowaliśmy pacjentkę na nosze. Obok niej poukładaliśmy wszystkie nasze toboły, których już nie dało się ubrać na plecy. Wyglądaliśmy trochę jak wyprawa Amundsena na biegun... Tylko ktoś nam husky od sań podpitolił, więc Tadzik nie uznając sprzeciwu wpiął w zaprzęg rodzinę chorej.
Jeszcze tylko w wąskim korytarzu, ktoś przycisnął plączącego się pod nogami kotka i tak, żegnani żałosnym miauczeniem, wyruszyliśmy w noc.
Szedłem z przodu, przy lewym uchwycie noszy. Muszę przyznać, że w życiu nie miałem takich problemów z dźwiganiem. Buty ślizgały się na śniegu. Po kilku krokach palce prawej dłoni same otwierały się pod naporem ciężaru zgromadzonego na noszach. Próbowałem ratować sytuację lewą ręką, ale wtedy musiałbym iść bokiem do stoku. Po paru rozpaczliwych próbach i niebezpiecznych ślizgach, opracowałem najlepszą pozycję. Przesunąłem się nieco w przód i za plecami, mocno schwyciłem drążek oburącz. Słabą stroną tego rozwiązania był sam uchwyt, czyli tak zwana rączka noszy, która w tym ułożeniu umiejscowiła się dokładnie na wysokości i w bezpośrednim kontakcie ze środkiem mojej pupy.
I weź teraz człowieku spróbuj zwolnić tempo marszu...
Szedłem pod górkę głośno sapiąc i ciesząc się, że w tych ciemnościach inni tragarze nie widzą mojego małego "akceleratorka odtylcowego".

Jakim cudem dotarliśmy na górę? Nie wiem.
W karetce był już pełen komfort. Sapiąc wydawaliśmy sobie nawzajem polecenia, których nikt nie rozumiał, ale każdy wypełniał. Tylko pacjentka w pewnej chwili głośno i wyraźnie zakomunikowała, że leki zaczynają działać.
- Siku...
- Co tam..? - sapnął Tadzik
- Siku chcę...
- A to dobrze - ucieszył się - Śmiało można sikać na nosze!
Sądząc po "zapachu", który wypełnił karetkę, pacjentka polecenie lekarza spełniła z nawiązką.
Droga do szpitala ciągnęła się w nieskończoność, ale dzięki temu na izbę mogliśmy wjechać już na uspokojonych oddechach własnych.  Mimo wszelkich przeciwności losu, pogody i odległości do pokonania, udało nam się dowieźć kobitę w jednym, ciągle oddychającym "kawałku". Doktor z dumą poszedł zameldować o tym ordynatorowi OIOMu, a ja z największą radością delektowałem się małomiasteczkową, czystą atmosferą, jakże inną od zaduchu naszej karetki.

Po przekazaniu pacjentki, staliśmy przy ambulansie na szpitalnym podjeździe. Złe samopoczucie uszło gdzieś precz, popędzane pochwałą zadowolonego Tadzika.
- Dobra robota chłopcy! Już myślałem, że będziemy reanimować, ale nie... Dobra robota! - powtórzył raz jeszcze i pomasował się po plecach
- A wiecie..? - zwierzyłem się zespołowi -...tak się dzisiaj dziwnie czułem, ale już mi ta cała "chorość" przeszła. Teraz, to mnie już tylko normalnie, regularnie kręgosłup napier.ala.
- Mnie też - przytaknął łagodnie kierowca
- I mnie... - wyszczerzył się życzliwie Tadzik, klepiąc szofera w ramię - Chodź, pójdziemy na fajkę, a ty... - doktor uśmiechnął się do mnie jeszcze szerzej -...zmyj z noszy tą kupę... Bo nie palisz.

Koniec.

11 komentarzy:

Jaskółka pisze...

Całe szczęście , że w całym kawałku, bo umieranie ze śmiechy na raty mogłoby mi poważnie zaszkodzić. Jesteś wielki !!!!!!!

Anonimowy pisze...

jest i część druga!
Crew, jesteś wielki!

mer

Szyszynka pisze...

dziękujemy pięknie za część drugą ;) Ech, jak ja dobrze znam to uczucie "chorości"...

erjota pisze...

CO do tej intubacji to zastanawiałem się czy ów Tadzik chce intubować pacjentkę czy tego kierowcę po tym maratonie :))

Z zasłuchanych (nie potwierdzam autentyczności) opowieści na SORze:
Lekarz jedzie do pacjenta. Mieszkanie na 5 piętrze. Windy brak. Lekarz w kwiecie wieku, BMI nieco za duży. Wchodzi do mieszkania i mówi: nitrogliceryna - raz dla pacjenta i raz dla mnie :]

Anonimowy pisze...

dziękujemy!

tak jakoś z tym bieganiem to mi się 'Góralka' kabaretu Tey skojarzyła

a na 'chorość' najlepiej się pouczyć ;P
muszę sobie to jakoś wmówić bo 'chorość' jest i nauka też jest ;]


Absarokee

seba pisze...

Zajebiste. Oczekuję kolejnego kawałka.

Anonimowy pisze...

Twoich wpisów nie zrozumie się w pełni dopóki samemu nie pojeździ się w zespole.
Pozdrowienia od wschodniopolskiej eSki! :)

Anek pisze...

Boskie!!!
Więcej takich proszę!!!

Anonimowy pisze...

Najlepsze jest to, że na pewno każdy z nas spotkał na swojej zawodowej drodze takiego "Tadzika" :)
Dzięki temu historie są mega uniwersalne :)
Ciekawe, czy Twoje opowiadania krążą już jako te z cyku: "a u nas na stacji...". Tak jak z tym taksówkarzem i żarówką. Każdy miał tą historię "u siebie" :P

nieirytujmnie pisze...

Dziekuje!

I czy nie mozna tak bylo od razu, w calosci?

Anonimowy pisze...

Super historia na dobranoc :) i ze szczęśliwym zakończeniem... Eh.. gdzie te czasy jak dupa przymarzała do siedzenia :p