czwartek, 16 grudnia 2010

Cień żarówki

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

Komentarz Pani DeBeSt (Doktor Bez Stetoskopu) zamieszczony pod moim wczorajszym postem, przypomniał mi pewną historię przekazywaną przez pogotowiarską wiarę z pokolenia na pokolenie. Historia znana z pewnością wielu ludziom, opowiadana w setkach odmian i modyfikacji. Prawdziwe Urban Legend. Dziś moja wersja zdarzeń... :)

Historia jedenasta - Cień żarówki.

Dochodziła dwudziesta.
W akademiku, na trzecim piętrze trwała beztroska zabawa.
- Ttto najjjlepsza balangha jaką wiziałemm... - wystękał, dobrze już zrobiony Stefan i cisnął za okno pustą flaszkę po winie "Czar Pegieeru."
- A-daś! A-daś! - skandowało rozbawione towarzystwo.
Adaś z rozwianą czupryną i szeroko otwartymi oczami, przechylał zieloną butlę z winem, łapczywie łykając kolejne hausty sikacza. Wiedział, że przegrał ten wyścig ze Stefanem, ale fason trzeba trzymać do końca.
- Iiiiiii..!!! - zapiszczały radośnie, pijane studentki.
Ostatni łyk zabulgotał w gardle. Adaś beknął potężnie i pusta butelka z etykietą "Łzy Sołtysa" (malinowa odmiana "Czaru Pegieeru") wyleciała przez okno.
- I w sso się teraz bęzziemy bawiśś..? - spytał rzeczowo, gdy siarka spłynęła gdzieś w dół jego organizmu.
- Właśnie... W co? W co? - zawtórowały podchmielone dzierlatki.
Na wszystkich obecnych spływało światło socrealistycznej żarówki, nago wkręconej w smutny sufit akademickiej kwatery.

A były to czasy, kiedy w naszym, jedynie słusznym, ustroju, nie istniały wymyślne żarówki. Nikt nie słyszał o mlecznych światełkach, energooszczędnych potworach, powykręcanych kształtem niczym Picasso po działce kokainy. Nikt nie widział wulgarnych OSRAMów, bo o diodach LED już nie wspomnę.
Zwykłe, proste żarówki. Z pękatym brzuszkiem, jednolitym, uniwersalnym gwintem i szkłem przejrzystym jak dusza robotniczo-chłopskich mas. Od ludu, dla ludu. Sto watt!

- No tto w sso się bawimy..? - Adaś za wszelką cenę chciał rewanżu na konkurencie.
Stefan, przymykając z wolna oczy, wpatrywał się w stuwatową żarówkę. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że całe towarzystwo liczy na jego inicjatywę, ale w styranej alkoholem mózgownicy znikał atawistyczny pęd do dominacji nad stadem żaków. Pojawiła się natomiast silna potrzeba wynurzeń emocjonalnych, o charakterze mocno osobistym.
- A ffiecie, sze nie da się wyjąć szaróffki wsadzonej do ust..? - wystękał resztką polonistycznej elokwencji i pognał do toalety, wykonać pilny telefon do boga*
- Jak to się nnnie da..?! - obruszył się Adaś. Jego techniczny umysł ostro sprzeciwiał się twierdzeniu rywala od dzierlatek. - Ssskoro da się wsadzić, to da się i ffyjąś... Nie..?
- A-daś! A-daś! - znów skandowały zawiane dziewczyny. Tymczasem z toalety dobiegały dźwięki wyraźnie świadczące o tym, że Stefek ma problemy na łączu z międzymiastową.

Kilka minut później, gdy usatysfakcjonowany "rozmową z bogiem" Stefan wyszedł z łazienki, jego oczom ukazał się porażający widok.
Dzierlatki struchlałe tłoczyły się na tapczaniku. Przy biurku, w świetle nocnej lampki siedział skulony Adaś. Oczy miał rozwarte w niemym przestrachu, policzki dziwnie rozdymane, a z ust sterczał... gwint żarówki.
- Ty debilu! Wsadziłeś do gęby żarówkę?! - Stefan w jednej sekundzie otrzeźwiał, natychmiastowo metabolizując pozostałości po przetwórstwie owocowym.
- Hmmmzzz...! - Adaś zaprzestał już technicznych prób rozwiązania tego oralnego dylematu i ostatecznie postanowił opaść z sił.
- Nie możesz wyjąć?! Czyli... o kurwa, to jednak prawda jest! - Stefek powoli przyswajał tę anatomiczną prawidłowość. Jednocześnie w jego głowie zaczynał rysować się groźny całokształt sytuacji.
- Hmmmzzzzrrrr... - przyduszonemu Adasiowi przed oczami migały już obrazy z historii lotnictwa. Wszak studiował pilotaż na pobliskiej polibudzie. U polonistów w akademiku występował jedynie gościnnie.
- Słuchaj mnie! - stanowczo warknął Stefan i dla podkreślenia wagi swoich słów złapał Adasia za gwint żarówki.
- Oddychasz nosem! Nie panikujesz! Nie zagryzasz i nie rzygasz! Jedziemy na pogotowie!!

Chwilę później wsiadali obaj do jedynej na postoju taksówki marki Fiat 125 p, dla zmyły zwanej, dużym fiatem.
- Dzie jadziem? - uprzejmie zapytał taksówkarz.
- Na pogotowie! Szybko... jeśli można!
- A można, można... Tylko mi tam tapicerki nie zapaskudzić! A co się stało, tak w szczególności, że na pogotowie kawalerka sunie?
- Kolega wsadził do ust żarówkę... i wyjąć nie może.
- Hmmrrrzzzff... - potwierdził dramatycznie Adaś.
- Jak nie może wyjąć?! - zdziwił się taksówkarz - Co mi tu jakieś jajca odstawiacie?!
- No jak boga kocham, nie da się wyjąć! - Stefan walnął pięścią w klatę aż jęknęło.
Kierowca zjechał na pobocze i obróciwszy się ku tylnej kanapie, schwycił gwint żarówki.
- Co się nie da..? Jak weszła, to i wyjść musi..! - sapał szarpiąc się z gwintem.
- Hmmzzzrr... - Adam z oburzeniem protestował wobec takiego traktowania. Stefek postanowił wyartykułować obawy kolegi.
- Panie, daj pan spokój, bardzo pana proszę! Stłuczesz pan żarówkę, a to jedyna setka w całym akademiku. Przy czym my się do sesji uczyć będziemy?! Jedźmy na to pogotowie!
- Ech ta współczesna młodzież! - złorzeczył taksówkarz zatrzymując się z piskiem obok stacji pogotowia - Uczyć się nie chcą, pracować też nie... Żarówki ciemniaki jedzą zamiast, jak ludzie, wódkę po nocach pić..! Won mi z taryfy! I Fryderyk za kurs się należy!**

Godzinę później szczęśliwy Adam, uwolniony z okowów żarówki, pognał w spokoju puścić zaległego pawia. Tymczasem w akademiku:

- Cześć dziewczynki. Co straciłem z imprezy? - spóźniony Franek postawił na biurku siatkę z winami - Co tu tak ciemno? I gdzie są chłopacy?
- Pojechali na pogotowie. Stefek powiedział Adamowi, że nie da się wyciągnąć żarówki wsadzonej w usta, no i...
- Jak to się nie da?! Wkręcacie mnie..? Przecież jak wejdzie to i wyjść musi... Dawać jakąś żarówkę..!

Około dwudziestej trzeciej z minutami, umęczony Stefan wtaszczył równie umęczonego Franka (z żarówką w gębie) do znanego już budynku pogotowia. Przycupnęli w znajomym korytarzu poczekalni, na znajomych krzesełkach, obok znajomego... taksówkarza!!!
- A co pan tu robi?! - zdziwił się Stefek.
- Mmmhhzzzrrr... - zacharczał taryfiarz, a w jego ustach zalśnił... gwint żarówki.
- Ech ta współczesna młodzież, co nie?! - wypalił wkurwiony jak sto pięćdziesiąt Stefan - Żarówki ciemniaki jedzą... Ale patrz pan, panie starszy. Pan też jakoś teraz nie świecisz... przykładem...


---------------
*telefon do boga - znana forma odosobnienia imprezowego. Osobnik klęczy na posadzce w łazience, ramionami obejmuje wielką, białą słuchawkę i głośno skanduje: O bbbbożżżeeeeeeee...! :)
** Fryderyk Szopen - widniał na banknocie o nominale 5000 zł

środa, 15 grudnia 2010

Mieć wszystko w d...

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.

 
UWAGA!!!

Tego posta ABSOLUTNIE nie powinno czytać Twoje dziecko!
Sam(a) też lepiej się zastanów, zanim popsujesz sobie apetyt

UWAGA!!!




Taki instruktor ratownictwa to ma ciężkie życie. Praca go stresuje, kursanci go stresują, dyrektor kursu lata po salach czyhając na jakiekolwiek potknięcie... I jeszcze młodych instruktorów-stażystów trzeba pilnować, bo a nuż coś zepsują i cała edukacyjna harówa pójdzie na marne.
A harówa, jak już wiemy, instruktora stresuje...
Nic więc dziwnego, że gdy ciężki dzień mija, z ulgą można usiąść w hotelowym zaciszu i przy "szklaneczce" czegoś mocniejszego, wreszcie, całkowicie legalnie mieć wszystko w...
Szklanka za szklanką, otwierają się instruktorskie umysły, płyną opowieści, snują wspomnienia... a w nich pacjenci... tacy, co też mieli wszystko w d... i nie tylko tam...

Dzielnie spisywałem wszystkie opowieści na telefonie komórkowym. Poniżej to, co udało mi się wyłowić... zanim straciłem przytomność ;)

Historia dziesiąta 
(zbiór opowiastek - owoc jednego, kursowego wieczoru).

*** Standard ***
Na izbę przyjęć trafił wystraszony pacjent, zgłaszając ciało obce w odbycie. Po krótkim wywiadzie, lekarz ustalił, że chodzi o wibrator, który żona pacjenta, w trakcie igraszek, wcisnęła zbyt głęboko w (pardąsik) tyłek męża.
Nic nowego... Nie takie rzeczy widział już ten szpital. Doktor ze stoickim spokojem zlecił zdjęcie RTG i oddał się innym służbowym czynnościom.
Jakież było jego zdziwienie, gdy wykonane zdjęcie nie uwidoczniło, tak dobrze znanych skądinąd kształtów zabawki w prostnicy pacjenta.
- Jak to..? - myślał zdumiony doktor - ...przecież zawsze tak ładnie rzutują te wszystkie "brzęczki" na kliszach, a tu ledwie jakieś smużenie widać w jelicie..?
- No, no... - dziwowały się inne doktory zawezwane na konsultację.
W końcu całą gromadą udali się na ponowny wywiad do pacjenta.
- Panie, mów pan jak na spowiedzi. Coś pan tam wsadził?
- Wibrator panie doktorze. Jak pragnę zdrowia... Taki anatomiczny kształt... i nie ja wsadziłem tylko żona...
- Duże to to było?
- Nie no... taki przeciętny rozmiar... Standardowy penis, panie doktorze...
Godzinę później, w zabiegu chirurgicznym uwidoczniono żelową zabawkę o anatomicznym kształcie prącia, długości bez mała trzydziestu centymetrów. Lekarze jeszcze długo i z zawstydzeniem rozmyślali nad przeciętnym rozmiarem standardowego penisa.

*** Warzywniak ***
Warzywa są zdrowe. Widać ta nie do końca właściwie pojęta idea przyświeca wszystkim pacjentom, którzy "instalują" sobie warzywne dary natury we własnych "siedzeniach". 
Z tego też powodu, w szpitalach nikogo już chyba nie dziwią amatorzy patisonów, kukurydzy, ogórków i innych jarzynowych uciech... Oryginalne bywają tylko tłumaczenia... Skąd to się tam wzięło?
- Z czym pan do nas trafił? - pyta lekarz pacjenta.
- Mam ziemniaka w pupie, doktorze... - odpowiada zawstydzony pacjent
- Doprawdy..? - kontynuuje niewzruszony doktor - A jakżeż on tam się znalazł?
- Przewróciłem się w sklepie warzywnym...
- Niesamowite... Chodzi pan do zieleniaka... bez spodni?

W wyniku starań dzielnych chirurgów odzyskano ziemniaka... (ku zdziwieniu, tudzież uciesze operujących) ...był obrany.

*** Corpus delicti ***
Trwa operacja.
Umordowany chirurg wyciąga z odbytu pacjenta, ciągle brzęczący wibrator. Z groźną miną podaje zabawkę pielęgniarce.
- Tylko żeby mi to nie zginęło..!

*** Pierwszy raz ***
Kolejny zabieg. Pikają monitory, syczą rury okadzaczo-zadymiaczy. Na stole feeria barw.
Zielone serwety odsłaniają  w polu operacyjnym sino-fioletowe prącie. W blasku lamp połyskuje coś jeszcze. To łożysko kulkowe, stalowa część bliżej nieokreślonego urządzenia mechanicznego, którą bezmyślny pacjent postanowił wcisnąć na własnego członka.
Jakiż cel mu przyświecał? Fetysz? Estetyka? A może nowy rodzaj napędu i minimalizacja sił tarcia? Na razie się tego nie dowiemy, gdyż pacjent chwilowo przebywa w krainie wiecznych łowów.
Nie śpią za to chirurdzy. Walczą... Próbują to z jednej, to znów z innej strony. Nie idzie tego zedrzeć.
A obrzęk narasta...
Gęstnieje atmosfera, posępnieją twarze ukryte pod maskami. W końcu zapada decyzja.
- Wołajcie pana Kazia..!
Szpitalna "złota rączka", w biegu gasi klubowego peta, zrzuca beretkę z antenką i myje zabrudzone smarami dłonie.
- Bzzzzz... bzzzzz.... - Szybkoobrotowa tarcza tnąca, w sprawnych rękach pana Kazia, raz, dwa, uwalnia umęczony narząd z okowów łożyska.
Napięcie opada, personel bije brawo, a pan Kaziu vel Władca Pierścieni, ocierając pot z czoła mówi dumnym głosem:
- Pierwszy raz operowałem..!

*** Rodzinny hardcore ***
Strapiony ojciec przywiózł do szpitala swoją zwichrowaną córę, "trwale złączoną" w miłosnym uścisku z najlepszym przyjacielem człowieka - owczarkiem niemieckim.
Po zabiegu odseparowania, chirurg wyszedł na korytarz do czekającego ojca i rzekł z troską w głosie:
- Proszę zabrać zięcia... Personel się go boi...

--------------
Oj było owej, kursowej nocy, tych opowieści bez liku...
Niestety bateria w komórce mi się wyładowała, a i ja, po kolejnej szklanicy palącego trunku, niespodziewanie opadłem z sił... Czego i Wam, Mili Czytelnicy życzę...
Na zdrowie :)

czwartek, 9 grudnia 2010

O ironio!

Dzień zacząłem od przeglądania wyjazdowej dokumentacji medycznej.
Karty zlecenia wyjazdu, skierowania, opisy wykonanych procedur, rozchód leków...
- No panowie, tak nie może k...a być! - dokonałem translacji swoich obaw na język zrozumiały dla ratowników medycznych.
- Papiery niewypełnione, książka rozchodowa pusta..! A gdzie daty?! Gdzie opis wykonanych procedur?! Ludzie! Za miesiąc jeden z drugim nie będzie pamiętał jakiego pacjenta wiózł. Z czym? Co przy nim zrobił..?! Tylko czekać, aż jakaś roszczeniowa rodzinka wymyśli uraz podczas transportu i przyjdzie ze świątecznymi życzeniami odszkodowania. Papiery rzecz ważna! Co w papierach stoi, to święte i nienaruszalne! - zakończyłem wzniesionym tonem kaznodziei... Niestety rzesza moich współpracowników nie dotrwała do końca kazania. Prysnęli do karetek już na dźwięk "No panowie..." I tylko jeden odważny zakwilił zza winkla:
- Te Crew... Nie pitol tylko się zbieraj bo wyjazd macie.
Trzasnąłem drzwiami karetki złorzecząc całemu ratowniczemu nasieniu /baczność/Prywatnej Placówki Medycznej/spocznij/. Kierowca odpalił silnik, a ja zagłębiłem się w lekturze Najświętszej Karty Zlecenia Wyjazdu.
Imię i nazwisko... Adres domowy... Rozpoznanie: "Podejrzenie złamania biodra lewego". Transport w pozycji leżącej do pracowni RTG. Podpis lekarza.
- No dobra... W drogę zatem.
* * *
Pod wskazanym adresem starsza kobieta leży na tapczanie.  Prawa noga wizualnie skrócona, stopa zrotowana na zewnątrz.
- Zaraz... Prawa..? - przekrzywiłem głowę analizując strony - A doktor napisał, że lewa...
- Proszę pani..! Co boli? - obrałem najszybszą metodę lokalizacji miejsca urazu.
- Ona nie odpowie... Zaawansowany Alzheimer... - słowa opiekunki wyjaśniły uporczywy wyraz pustki na twarzy pacjentki.
Niezrażony pierwszym niepowodzeniem przystąpiłem do prowizorycznego badania fizykalnego.
- Brak niestabilności, brak trzeszczeń, brak reakcji bólowej podczas badania - zapisałem w świętej karcie wyjazdowej.
Delikatnie umieściliśmy pacjentkę w karetce. Odjazd.
Opiekunka postanowiła na śmierć zagadać kierowcę w szoferce. W tym czasie ja podpiąłem chorą pod monitor i postawiłem śliczny "ptaszek" w kolejnej rubryce wykonanych procedur.
* * *
Kilka mgnień oka później wynik badania RTG rozwiał wszelkie wątpliwości. Złamanie szyjki kości udowej PRAWEJ.
- Kurczę, a doktor napisał, że lewej...- drapałem się po zafrasowanej łepetynie - ...i jeszcze, że po badaniu pacjentkę należy odwieźć do domu... Co w papierach, to święte, ale ze złamaniem wieźć do domu..? Lipa trochę...
- Halo, doktorze... Ja w sprawie pacjentki z RTG. Pan "był*" u niej na wizycie...
- ...
- Tak. Ta ze "złamanym biodrem"...
- ...
- Tak, tylko nie lewym, a prawym...
- ...
- Doktorze ja wiem, że w dokumentach jest lewe, ale na zdjęciu jak byk prawa jest trachnięta...
- ...!
- Ja nie podważam diagnozy... Ja tylko...
- ...
- Wiem, że na mnie zawsze można liczyć. Dziękuję... Aha... pan to powiedział z przekąsem..?
- ...
- To co robimy z pacjentką?
- ...!
- Do szpitala? Jasne, ale ja nie mam papierów do szpitala. Ja mam papiery na transport do domu.
- ...!!
- Ale jak bez skierowania?! Nie przyjmą bez skierowania. Skierowanie musi być!
- ...!!!
- Dobrze. Czyli jedziemy do pana po skierowanie, a potem do szpitala... Do zobaczenia.
* * *
Nim upłynęło kolejne kilka mgnień oka już pędziliśmy karetką do szpitala. Na moich kolanach dumnie lśniło nowiutkie skierowanie, na którym, wku..wiony jak sto pięćdziesiąt, doktor wykaligrafował:
Szpital "Mniejszy" w ................., ostry dyżur ortopedyczny.

- No i dobrze! - pomyślałem - Porządek musi być. A co w papierach, to święte!
- Telefon do pana... - opiekunka pacjentki podała mi swoją komórkę.
- Do mnie? - zdziwiłem się niepomiernie - A kto dzwoni?
- A syn tej pani... - wskazała palcem leżącą na noszach
Chwyciłem komórkę w dłoń, gotów na udzielanie niezbędnych informacji zdrowotnych.
- Ratownik medyczny, słucham..?
- Dzień dobry. Ja jestem synem pacjentki. Dokąd ją wieziecie?
- Do Szpitala "Mniejszego", na ortopedię.
- Oj nie możecie tam jechać. Ja mam znajomości i zaraz mamie załatwię miejsce w Szpitalu "Większym".
- Panie kochany, ja nie mogę wozić pacjentów tam gdzie rodzina sobie życzy! Ja mam dokumenty i wskazany szpital... I tam właśnie zawieziemy pacjentkę.
- Ale ja już jestem u znajomej i już załatwiam miejsce. W tej chwili wieźcie mamę do "Większego"!
- A na podstawie jakich dokumentów ją tam zawiozę?!
- A na podstawie tego, że ja panu mówię!
- A pan mi możesz mówić ile chcesz. Jedziemy do "Mniejszego"! Ja mam papiery, a co w papierach, to święte!
- Chwileczkę panie ratowniku... przekazuję telefon znajomej...
W słuchawce zadźwięczał energiczny damski głos.
- Dzień dobry. Mówi /baczność/Dyrektor Wielkiej Państwowej Placówki Medycznej/spocznij/ proszę przywieźć pacjentkę do nas.
- Ale ja mam skierowanie do...
- Nie interesuje mnie żadne bzdurne skierowanie! Przestań się pan stawiać i natychmiast wieźcie pacjentkę do nas..!
Cisza jaka nastała po tych słowach roztoczyła szerokie spektrum niewypowiedzianych konsekwencji i gróźb o charakterze służbowo-zawodowo-karierowym.
- W takim razie... jedziemy do Szpitala "Większego" - powiedziałem do kierowcy i zabrałem się do spisywania raportu z wyjazdu... 
...bo co w papierach, to święte... ;)

----------------------
* wizyta oczywiście telefoniczna.

sobota, 4 grudnia 2010

Opowieść (przed)wigilijna

Przedświąteczny czas to dla wielu "przykładnych rodzin" pora rozłąki z najbliższymi.
A to dziadek w domu zawadza i wytrzymać z nim nie można, a to na narty do Austrii by się jechać chciało, ale babka w mieszkaniu sama zostać nie może... I tak od pierwszych dni grudnia zaczyna się rodzinna spychologia i podrzucanie nestorów.
Do siostry? Nie... Był tam dziadek w zeszłe święta. Do szwagra? Szwagier sam ma kłopot z mamusią... Dom pomocy społecznej..? Za drogo i miejsc już od września brak... No to zostaje szpital...

I bujamy się z tymi dziadeczkami, babcinkami...
- Panie ratowniku, toż ona nie je od miesiąca! Jak nic do szpitala, pod kroplówkę musi!
A gdy zamkną się za nami magiczne drzwi karetki i rodzina zostanie na zewnątrz...
- Czemu pani jeść nie chce? Hmm?
- A bo nie dają, panie kochany...

Smutny dla nas ten przedświąteczny czas. Rok w rok te same historie i ciągle przywyknąć do draństwa nie mogę.
Dziś jednak było nieco inaczej... ale po kolei.

Opowieść (przed)wigilijna - historia z dwoma waria(n)tami zakończenia

Wieczorną porą wgapiam się w ekran telewizora. Smukłe siatkareczki skaczą za piłką, sędzia gwiżdże przejęty swoją rolą, tłumy szaleją... a mi się oczy same zamykają. Weekend, koniec pracy. Koniec śniegu, mrozu i zimnej karetki.
- Ach jak dobrze... - mruczy mój płat czołowy
- Dobrze, dobrze, dobrze... - wtórują przysadka, szyszynka i robak
- Zzzzz... chrrrr... - dodają sennie nagłośnia i podniebienie miękkie.
- A dupa! Nie pośpicie! - dziko wrzasnęły nadnercza i wyrzuciły potężną dawkę adrenaliny.

- Telefon dzwoni! - pomyślałem zrywając się na równe nogi - K...a, służbowy telefon! - z całej siły wyhukałem nogą o kant stoliczka.
- Dupa, dupa, dupa! - wrzeszczały nadnercza. Na wyświetlaczu telefonu widniały cztery złowrogie litery: SZEF
- Dobry wieczór panie Crew... Sprawę mam pilną i bardzo specjalną.
- Tak? - udałem zainteresowanie - O nie..! - jęknęły moje wszystkie płaty.
- Właśnie zadzwonił do mnie Bardzo Ważny Ktoś i poprosił o transport chorej mamusi. Pan rozumie jakie to dla mnie Bardzo Ważne..?
- Nigdzie nie jedziesz. Masz weekend!!! Heloooł!!! - Darły się struktury kresomózgowia
-Ależ oczywiście szefie - wyrecytowałem formułkę - Do którego szpitala zatem mamy zawieźć szanowną mamusię Bardzo Ważnego Ktosia?
- Nie DO szpitala tylko Z...
- Ojej... - zdziwiłem się niepomiernie.
- Masz pan tu numer do Ktosia i załatwcie to na cacy. Bardzo mi zależy!
- Jasna sprawa, szefie. Zrobi się.
- Cykor! Konformista! Pantof...
- Zamknąć się i robić co wam kazał! - Wrzasnął po żołniersku zdrowy rozsądek (który nie wiem jaką część mózgowia zasiedla) i uciszył całe pofałdowane towarzystwo.

"Chwilę" później mknęliśmy z partnerem (w sensie - kierowcą) przez noc i śniegi, goniąc co koń mechaniczny wyskoczy do szpitala, po szanowną mamusię Bardzo Ważnego Ktosia.
- Pani Polewa* - wyczytałem z papierów - I patrzaj... Taki ważny Ktoś, a pogotowie nie chciało mu zabrać rodzicielki do domku. Mają tupet chłopaki... A my, prywatni, wszystko weźmiemy. He he... Zwłaszcza jak Ważny Ktoś poprosi...
- Panie spraw żeby choć była lekka - zanosiłem błagania w ciemne niebo - Tak do siedemdziesięciu kilo... Plis...
Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos gaszonego silnika.
- Jesteśmy? No to czekaj tu, a ja idę na zwiady. - mruknąłem do partnera (w sensie - kierowcy) i polazłem na Izbę Przyjęć, dumnie zwaną SORem.

- Dobry wieczór. Po panią Polewę przyjechaliśmy. Mamy zabrać do domu...
- Dobry wieczór - ziewnął lekarz dyżurny.
- A jaki tam dobry... - odziewnęła towarzyszka-pielęgniarka. - Po kogo przyjechaliście? Jak nazwisko?
- Polewa. Ponoć czeka od dziesiątej rano.
- A ja tam nie wiem od której... - mruknęła piguła - Ja od siódmej mam zmianę... Dziewiętnastej znaczy się. - dodała elokwentnie i uniosła łaskawie swe zgrabne jestestwo ponad siedzisko fotela.
- Tam se leży, w badalniku... - wskazała ręką - A nosze jakieś macie? Bo ona sama nie pójdzie...
- Mamy - odpowiedziałem - Chciałem tylko zobaczyć co i jak z pacjentką, a potem skoczę po nosze i mojego partnera... W sensie - kierowcę.
- Pójdę lepiej z panem... - jestestwo piguły wypłynęło przed ladę rejestracji i ruszyło w korytarz - ...jeszcze coś tam popsujecie...
 
Zakończenie - wariant pierwszy

- O to ta będzie... -  Stanęliśmy nad łóżkiem i drobnym ciałkiem śpiącej babcinki.
- Dzień dobry... - zacząłem budzić kobiecinę - Wstajemy... Do domku pojedziemy.
- Hy..? - pacjentka zawiesiła na mnie nic nierozumiejące spojrzenie i po chwili zamknęła oczy.
- No to idę po wsparcie - szepnąłem do pielęgniarki. Ta wykazała nagłe zainteresowanie tematem
- To gdzie ją zawieziecie? Do domu pomocy społecznej?
- Nie... Do domu... takiego prawdziwego... z własnym łóżkiem, choinką i Bardzo Ważną Rodzinką.
- Ho ho... - Zdziwiła się siostrzyczka i wręczyła mi plik papierów.
- No pewnie, że "ho ho" - zapatrzyłem się w jestestwo pielęgniarki - My byle kogo nie wozimy o takiej porze. - Wsadziłem dokumentację pod pachę i ruszyłem po partnera (w sensie - wiadomo).

Dwadzieścia minut później, nasza karetka zatrzymała się przed wielką hacjendą z gigantycznym, kostkowanym podjazdem.
- No proszę... Taka babciusia i taka chawira... - myślałem naciskając dzwonek domofonu.
- Ding - dong...
- Dobry wieczór. Przywieźliśmy pacjentkę...
- Jaką pacjentkę..? - zaskwierczał domofon.
- No mamusię na święta ze szpitala... przywieźliśmy...
- Czyją mamusię..? - zdenerwował się głos
- Och przepraszam... Może to babcia... jest..?
- Babcia?! Co to za głupie żarty?!?
- Ależ jakie żarty? Jesteśmy z Prywatnej Placówki Medycznej i mieliśmy przywieźć tu mamusię... znaczy pacjentkę...
- Ale moja mamusia już jest w domu! A babcia nie żyje..!

Rozpaczliwie chciałem wszystko wyjaśnić. Potwierdzić adres, opowiedzieć o Bardzo Ważnym Ktosiu i jego szanownej, chorej mamusi... Nie zdążyłem...
- Ehm, ehm... - kierowca odsunął mnie od głośniczka - Przepraszam najmocniej, a nie chcielibyście państwo na święta nowej babci? Co się będziemy bujać z powrotem, po nocy do szpitala?
- O rzesz w mordę kopany!!! - domofon zabulgotał wścieklizną
- Otwieram bramę! Za nią są dwa rottweilery!! A JAK WAM BĘDZIE MAŁO TO WEZWĘ OCHRONĘ OSIEDLA!!!
Dalsze groźby zginęły w trzasku zamykanych drzwi karetki. Darliśmy z osiedla wyjąc sygnałami. Po chwili, kierowca driftując w zaśnieżonym zakręcie wycedził przez zęby
- To ja wezmę babcię na wigilię... A ty na sylwestra...

Zakończenie - wariant drugi (prawdziwy)

- O to ta będzie... -  Stanęliśmy nad łóżkiem i drobnym ciałkiem śpiącej babcinki.
- Dzień dobry... - zacząłem budzić kobiecinę - Wstajemy... Do domku pojedziemy.
- Hy..? - pacjentka zawiesiła na mnie nic nierozumiejące spojrzenie i po chwili zamknęła oczy.
- No to idę po wsparcie - szepnąłem do pielęgniarki. Ta wykazała nagłe zainteresowanie tematem
- To gdzie ją zawieziecie? Do domu pomocy społecznej?
- Nie... Do domu... takiego prawdziwego... z własnym łóżkiem, choinką i Bardzo Ważną Rodzinką.
- Ho ho... - Zdziwiła się siostrzyczka i wręczyła mi plik papierów.
- No pewnie, że "ho ho" - zapatrzyłem się w dokumentację medyczną pacjentki - My byle kogo nie wozimy o takiej po... Chwileczkę... ale to nie są dokumenty tej pani!
- Jak to NIE TEJ PANI?! - zezłościła się pielęgniarka
- No tu jest inne nazwisko. Ta pani nazywa się Polewa, a papiery są na Popija. To nie te papiery... No chyba że... - straszliwa myśl przebiegła mi przez mózgownicę
- Chyba, że co? - wyjąkała speszona piguła
- Chyba, że to nie ta pacjentka..!
- Co pan opowiadasz?! - siostra zaczęła tarmosić kobietę - Halo, halo! Jak się pani nazywa?!
- Hy... - odsapnęła babcia i zamknęła oczy.
- Ja to zaraz sprawdzę w książce przyjęć... Popija, Polewa... zwariować można... Doktorze..! Jak się nazywa ta pacjentka w badalniku?
- Popija.
- O jezu! A Polewa?
- Polewa..? Pojechała pół godziny temu z pogotowiem.
- Do domu..?
- Tak... pomocy społecznej.
- O Jezu słodziutki... Panowie... - piguła spojrzała na mnie błagalnym wzrokiem - weźmiecie panią Popiję?
- Ale jak to panią Popiję? - broniłem się nieśmiało.
- No weźmiecie Popiję do DPSu i odbierzecie Polewę... co..?
- Ale mieliśmy brać tylko Polewę...
- Oj Popija, Polewa... Co za różnica?! - warknęła pielęgniarka.

No tego już było za wiele jak na styraną psychikę ratownika.

- Pani kochaniutka... Co za różnica..? Żeby popić to trzeba polać, a żeby polać to trzeba mieć weekend! DOBRANOC!

--------------------
* Pani Popija - nazwisko tradycyjnie zmyślone. Zresztą... Popija, polewa... co za różnica? ;)

sobota, 25 września 2010

Bóg kocha zabawę cz.3

W poświacie szarego świtu zamajaczył kształt SS wracającego z rekonesansu.
- Mamy szczęście. - wycharczał strząsając deszcz z paramedycznej kurtki - Bezpieczniki są na ścianie naszego domku. Jedyny minus, że po jego zewnętrznej stronie.
- Wobec tego, nie pozostaje nam nic jak tylko rozpocząć testy obciążenia sieci elektrycznej - zawyrokowałem.
W tej beznadziejnej sytuacji wizja kilkunastu minut jakiegokolwiek zajęcia napawała mnie szczerym entuzjazmem.
Raźno przystąpiliśmy do prób i po jakimś czasie mieliśmy skonfigurowane większość urządzeń elektrycznych. Z każdą chwilą "lista nastawów i ustawień" zwiększała się o kolejne pozycje.
1. Oświetlenie wnętrza + farelka na drugim poziomie ogrzewania = obciążenie dopuszczalne.
2. Farelka + czajnik = przeciążenie i brak zasilania.
3. Suszarka do włosów (wiadomo czyja własność) i ładowarka do telefonu komórkowego pracowały stabilnie, ale już używanie "górnego" światła  podczas suszenia równało się ponownej wycieczce za domek w celu włączenia bezpieczników.
Po godzinie eksperymentów laboratorium doświadczalne opracowało Zestawienie Funkcjonowania Urządzeń Wysokiego i Średniego Napięcia w Warunkach Urągających. Dokument ratyfikowaliśmy własnymi podpisami, a następnie płynnie przeszliśmy do kolejnego punktu spotkania, jakim było uroczyste suszenie przemoczonych na deszczu kurtek i spodni. Niestety porządek uroczystości zakłóciła kolejna, niespodziewana awaria prądu.
Wytężając wzrok błyskawicznie przeanalizowałem wszystkie parametry z naszego Zestawienia.
- Co jest do jasnej cholery?! Przecież mieścimy się w normie poboru. Uruchomiliśmy tylko farelkę więc skąd ta awaria?!!?
Ptaszyna wychyliła głowę poza drzwi naszego domku.
- Ktoś włączył światło w kiblu... - wykrzyknęła odkrywczo - znaczy się w toalecie... dwa budynki dalej!
- Jezuniu... - pomyślałem zrezygnowany - ...czyli wszelkie konfiguracje możemy sobie wsadzić... na tym ośrodku prąd jest jak NOKIA - connecting people!*
Zgrabnym ruchem długopisu przekreśliłem nasz dokument, a na nowej kartce papieru napisałem:
LISTA DYŻURÓW PRZY KORKACH (bezpiecznikach)
Z owej listy wynikało jasno, że w przypadku nieoczekiwanych awarii sieci elektrycznej, mój dyżur na wstawanie, ubieranie się i wycieczkę za domek wypada gdzieś w godzinach wczesno-rannych.
Dokument powtórnie ratyfikowaliśmy i na tym sprawa bezpieczeństwa energetycznego została zamknięta.

W obliczu ponownej bezczynności i nudy oraz przerw w dostawach energii elektrycznej (światło w "kiblu" i te sprawy), udaliśmy się na oglądanie wewnętrznych stron własnych powiek. Kołysani deszczem i śpiewem wyznawców, usnęliśmy owinięci w śpiwory niczym "małe", brzydkie kokony, które niebawem zmienią się w piękne motyle, by wreszcie wyfrunąć za bramy tego ośrodka dla "wierzących inaczej".
* * *
Miałem cudny sen, w którym była już niedziela i wracaliśmy do domu, do firmy i naszych "normalnych" pacjentów. Nawet do mojego "normalnego" szefa tęskniłem w tym śnie błogim i spokojnym.
Z majaczeń wyrwał mnie odgłos pukania.
- Dzień dobry. - W drzwiach stała trójka ludzi. Starszy pan i dwie kobiety ubrane z "lekka" na hinduską modłę.
 - Nazywam się Włodzimierz Natchniony** i jestem tu szefem.
- Dzień dobry... - wyjąkała Ptaszyna - Proszę wejść. Nie stójcie państwo na deszczu.
Trójka dziwnych gości z namaszczeniem zdjęła buty w progu i boso wmaszerowali do naszej rezydencji.
- To moja małżonka Nadzieja Natchniona, z domu Oświecona - przedstawiał panie nasz "nowy szef"
- ...i moja córka Ucieczka Grzesznych-Natchniona.
- Przyszliśmy sprawdzić czy macie wszystko, czy nic wam nie potrzeba? Mamy nadzieję, że już się u nas zadomowiliście... - ciepłym głosem spytała Nadzieja Natchniona z domu Oświecona
- I chcieliśmy też zaprosić was na śniadanie... - wtórowała mamie Ucieczka -...ale widzę, że jeszcze śpicie... - dokończyła z żalem.
- Tak... odsypiamy... - samotnie walczyła Ptaszyna (ja i SS przezornie ani drgnęliśmy pod naszymi śpiworami, udając kamienny sen) - ...Wiecie państwo jak to jest. Całą noc w karetce. Zmęczeni byliśmy...
- Ach czymże jest zmęczenie i sen wobec zbliżającej się wieczności! - Natchniony zagrzmiał tonem kaznodziei - Niebawem czeka nas koniec świata! Przebiegunowanie!! Katastrofa!!! - podnosił głos i machał palcem wskazującym - Ale nie wszyscy będą mogli wejść do czwartego wymiaru! Powiadam wam, że nie wszyscy tam wejdą!! Ten ośrodek jest jak Arka Noego, jak okręt podwodny w bezkresie utopii, jak czubek góry, którego nie zaleją wody końca naszych czasów! Na szczęście guru nas zbawi, natchnie nas! I was też... - palec Natchnionego wskazywał to na Ptaszynę, to znów na nasze łóżka. - Dla reszty nie ma nadziei, nie ma ucieczki dla grzesznych i nieoświeconych albowiem powiadam wam...
- Oj Władziu! Skończ już z tym końcem świata..! - przerwała zniecierpliwiona Nadzieja Natchniona z domu Oświecona
- Właśnie tato! Skończ! - włączyła się Ucieczka Grzesznych-Natchniona - A wy przyjdźcie na śniadanie jak już się panowie medycy obudzą... O ile jeszcze się nie obudzili przy tym pohukiwaniu taty - dodała podejrzliwie patrząc w stronę naszych pryczy.
Chwilę później cała trójka obuła się w progu i wyszła, zostawiając nas w stanie skrajnego osłupienia.
Za ścianą monotonny śpiew "o ma na sziwa jeee..." zmienił się w bardziej znane "hare kriszna hare rama...", by po kilku minutach przerodzić się w... "pan jest pasterzem mooooim, niczego mi nie braaaknieee..."
I ta zmienność repertuaru, niczym wokalno-religijny obuch, sprowadziła nas ostatecznie do stanu mentalnej nieprzytomności.
W umysłowej drętwocie i teologicznym skostnieniu, pora śniadania minęła bezpowrotnie... Trwaliśmy tak, w głodnym bezruchu...

CIĄG DALSZY NASTĄPI

------------------------
* Post nie jest sponsorowany przez Nokię [...ale jeszcze może być... jestem gotów na negocjacje cenowe ;P ]
** Personalia oczywiście fikcyjne [ ...jak i połowa tego "sprawozdania" ;) ]

poniedziałek, 20 września 2010

Bóg kocha zabawę cz.2

Poprzednia część tutaj.
* * *
Para powolutku spełzała z moich okularów odsłaniając ciemne wnętrze kempingowej chatki.
Syn Szefa nadal tkwił w bezruchu kryjąc twarz w dłoniach. Ratowniczka Ptaszyna zatopiła się w obserwacjach wilgotnej mgiełki ulatującej z każdym jej oddechem. Spojrzałem na zegarek.
- Piąta dwadzieścia. Środa. Ranek... Ja pierdziu... co ja tu robię?! Co my tu będziemy robić do niedzieli??! - Ogarnęła mnie czarna rozpacz.
O ma na sziwa jeee... Śpiew i łomot bębnów przenikał przez cienkie tekturowe ścianki i nieustannie wibrował pod sklepieniem chatki. Spojrzałem przez okno na tonący w deszczu ośrodek, na las wyłaniający się z szarości poranka. Ale deprecha.
- Trzeba się czymś zająć - pomyślałem - koniecznie znaleźć sobie coś do roboty. Inaczej zwariujemy tu! - w myślach układałem plan zajęć terapeutycznych - Zaczniemy od ogrzewania tego tekturowego apartamentu. Potem jakaś gorąca herbata, kawa. Posprzątamy tu trochę, ogarniemy tę pustkę, zmajstrujemy ambulatorium polowe i czas jakoś zleci...
Piętnaście (!!!) minut później było po robocie. Przyniosłem farelkę z karetki i włączyłem ciepły nadmuch, poukładałem nasz skromny dobytek, poprzestawiałem graty z kąta w kąt. Jeszcze raz zerknąłem na cyferblacik zegarka i popadłem w melancholijną zadumę.
- Cooo?!? k...mać! Piąta trzydzieści pięć?! Piętnaście pieprzonych minut dopiero?! Ja p... Co ten ich guru jakiś czasowstrzymywacz włączył??! - ręce mi opadły do samej ziemi.
Z hangaru przestały płynąć chóralne śpiewy. Bębny umilkły, za to zaczął do nas dobiegać rytmiczny dźwięk stękania i jęku, który żywo przypominał... hm... miłosną ekstazę o regularnej fazie wznoszenia i opadania. Jęczący za ścianą to przyspieszali, to znów zwalniali tempo. Obłęd jakiś*
- Może pójdziesz po wodę na herbatę? - wyznaczyłem Ptaszynę na ochotnika do tej samobójczej misji, bowiem zadanie przejścia obok hangaru po brzegi wypełnionego jęczącymi ludźmi wymagało osoby bezkrytycznie pozytywnie nastawionej do życia. Takiej, która wchodząc w ogromną psią kupę powie z uśmiechem "Ojej, ale ubaw..." i wlezie w tę kupę drugą nogą. Ratownik medyczny Ptaszyna idealnie pasowała do profilu psychologicznego kamikaze. Schwyciła elektryczny czajnik i raźnym krokiem pomaszerowała w jęczącą, mokrą szarość świtu.
Ani ja, ani nieruchomo tkwiący na łóżku Syn Szefa nie byliśmy w stanie wypełnić tej misji. Staraliśmy się za to wypełnić przestrzeń jakąś konwersacją w celu zagłuszenia wyrzutów sumienia i stękań dobiegających zza ściany.
- Ech... westchnął SS (SzefaSyn) i drgnął na pryczy.
- Ech... podjąłem ochoczo wątek dyskusji.
-Ech, ech, ech... - wtórowali z hangaru wyznawcy Nie-Wiadomo-Czego.
- Nie obraź się - zagaiłem do SS przekrzykując szczytowanie za ścianą - ale musiałeś chyba nieźle ojcu podpaść, że cię tu zesłał..?
- No właśnie nie wiem, co go napadło. Próbowałem perswadować. Nic z tego... "Masz jechać i koniec!" - jęknął rozżalony - A ja nawet formalnie jeszcze lekarzem nie jestem.
Po tych słowach latorośl /baczność/ Dyrektora Placówki Medycznej /spocznij/ zaczęła zdzierać z polarowej bluzy odblaskowe plakietki z napisem "LEKARZ".
- No ładnie! - pomyślałem - To zostaliśmy bez lekarza, w samym środku leśnej głuszy. Niech święte Nie-Wiadomo-Co ma nas w swojej opiece!
Cokolwiek by jednak nie rzec, muszę przyznać, że tym wyznaniem i gestem zdzierania plakietek młody prawie-lekarz bardzo mi zaimponował. Znam wielu, którzy na jego miejscu już by otwierali gabinety, latali ze szczerozłotym stetoskopem na szyi i "leczyli" własne ego plakietką z "lek." przed nazwiskiem. A ten proszę, skromniutki, cichutki i plakietki zdziera aż wióry lecą. Szacun :)

Nasz "burzliwy dyskurs" przerwało nagłe wtargnięcie Ptaszyny. W czajniczku obiecująco chlupała woda, co świadczyło o powodzeniu misji.
- Ojej, ale ubaw! - zaćwierkała uśmiechnięta
- A co..? Wlazłaś w kupę..? - zapytałem wiedziony podświadomą projekcją profilu psychologicznego ratowniczki
- Nieee... - odparła niepewnie oglądając podeszwy - ...ale z bliska oni jeszcze bardziej tam jęczą i stękają. Masakra jakaś! Ale ubaw! - dojrzały banan nie schodził jej z twarzy.
Wymieniliśmy z SS znaczące spojrzenia.
- Zwariowała..! Albo już ją zaczarowali..! - Zgroza wyzierała z naszych ponurych fizis.
- Prędko! Herbata, kawa..! - pomyślałem w panice - Cokolwiek na podniesienie morale zespołu medycznego! Spirytus, skinsept z karetki... Cokolwiek!
Niezwykle krótką chwilunię później grzaliśmy dłonie w ciepłych podmuchach farelki. Brudny klosz sufitowej lampy smagał wnętrze domku beżowym światłem. Zrobiło się jakby przytulniej, mniej strasznie...
- Włączam czajnik. Kto co pije? - spytała Ptaszyna rutynowym tonem stewardessy.
- Kawę... - wystękał rozmarzonym głosem SS
- Herbatkę malinową - zawtórowałem z głośnym mlaskiem języka
- Robi się! - Odpowiedziała bananowa Ptaszyna wciskając guziczek na czajniku.
I nagle wszystkim pociemniało przed oczami. Wokół zapadły egipskie... szarości. Światło zgasło, farelka umilkła. Słychać było tylko deszcz i... a jakże... jęki wyznawców.
- Wywaliło korki k...mać! - podsumował rzeczowo SS
- No pewnie... - pomyślałem, a poziom mojego wewnętrznego wkurwu osiągnął apogeum - Farelka, światło, czajnik... Nie za dużo luksusu w tym cholernym Grand Hotelu?! To teraz będziemy iskry krzesać, ognisko rozpalać, latać na golasa i stękać jak ci w hangarze!!!
- Ojej, ale ubaw... - wyszeptała ratowniczka.
W panujących szarościach nie widziałem banana na jej twarzy, ale mogłem się założyć, że ON TAM BYŁ!!!


CIĄG DALSZY NASTĄPI
--------------
* Dopiero w godzinach popołudniowych "obłęd" został wyjaśniony, a nasze podejrzenia co do "zbiorowych niecnych praktyk" rozwiały się w obliczu wizualizacji ćwiczeń oddechowych. Na własne oczy zobaczyliśmy jak sto pięćdziesiąt osób ćwiczy oddech. Na własne uszy porównaliśmy dźwięki z porannymi. Zgodność została potwierdzona. Kosmate myśli uleciały precz :)

sobota, 18 września 2010

Bóg kocha zabawę cz.1

"Spoglądaj na życie jak na grę, jak na zabawę. Ty jesteś Bogiem i wiesz o tym. Ja jestem Bogiem i wiem to. Więc się pobawmy [...] Nie będziesz sobie zawracał głowy zyskiem materialnym, duchowym czy jakimkolwiek. Nie ma nic do zyskania, ani też nic do stracenia. Tym, co robisz, nie możesz się Bogu ani przypodobać, ani go obrazić [...] Przyszedłeś na ten świat by odetchnąć, zabawić się, poobserwować, zobaczyć, co tu się dzieje. Żyjąc na tym świecie, żyj uważnie, bądź czujny i obserwuj wszystko, co się tu rozgrywa. Przednia zabawa [...] Bóg kocha zabawę."
Sri Sri Ravi Shankar*

"Przez kilka wrześniowych dni patrzyłem na życie jak na grę i zabawę. Żyłem uważnie, byłem czujny, obserwowałem. Nie czułem się Bogiem i nie czułem Boga w Guru Ravim, ale cóż ja maluczki, niewierny i nieoświecony mogę poczuć..? Jedno wiem na pewno. "Zabawa" faktycznie była przednia ;)"
Cre(w)master**

Przywilejem, prawem i obowiązkiem każdego szefa jest zarządzać swoimi pracownikami. Z tegoż przywileju skwapliwie korzysta również mój szef /baczność/ Dyrektor Placówki Medycznej /spocznij/, przekuwając słowa swoje w prawo. A zaprawdę powiadam Wam, prawo przez szefa nakazane, najświętszym obowiązkiem pracownika się staje - i bez gadania!
* * *
- Panie Crew. Mam pewne zobowiązania, które muszę wypełnić. Weźmiecie zatem karetkę, najlepszą jaką tylko mamy. Weźmiecie personel medyczny w postaci ratowniczki medycznej. Weźmiecie wreszcie syna mego pierworodnego (świeżo po studiach lekarskich a świeżo przed stażem) i pojedziecie w siną dal jako obsługa medyczna imprezy podejrzanej i niepewnej etycznie. Tylko się tam pilnujcie! Na indoktrynacje bądźcie odporni, na wiarę pogańską wyczuleni... i syna mi nie zatraćcie! Odmaszerować, w imię ojca i syna...!
* * *
W ten oto sposób, wrześniowym wczesnym porankiem, "najlepsza" firmowa karetka zatrzymała się w głębokim lesie przed zamkniętą na głucho bramą ośrodka. Za tym ogrodzeniem miał roztaczać się świat sekty jakowejś "podejrzanej i niepewnej etycznie", wyznawców Nie-Wiadomo-Czego, czcicieli wielkiego guru - przywódcy i nauczyciela. Aż strach było patrzeć poprzez mgłę i deszcz na te zabudowania tonące w półmroku dżdżystego poranka.
- Diabli wiedzą co wyskoczy z tych domków... - mruknął niepewnie Syn Szefa, poprawiając się w fotelu pasażera.
- Oj tak... - pomyślałem - ...a ponadto diabli wiedzą jak my tu wytrzymamy cztery dni i noce, trzysta kilometrów od domu, w tym zimnie, deszczu, z wyznawcami i ich guru, z synem szefa i "najlepszą" karetką, która tylko czeka żeby się zepsuć.
Wszystko to przemknęło przez moją głowę lecz skwapliwie nie zostało zamienione w dźwięki artykułowane. Zamiast tego postanowiłem wypowiedzieć jakąś sentencję krzepiącą i podnoszącą zespół na duchu.
- Mam nadzieję, że nie myślą o żadnym końcu świata i rytualnym, zbiorowym sepuku... Ich sześciuset, nas troje. Nie obrobilibyśmy wszystkiego ;)
Nie zdążyłem zaobserwować jak wzrasta morale zespołu medycznego, gdyż w tej właśnie chwili z mgły i mroku wyłonił się zarys pana ochroniarza.
- Tam... - mruknął zarys i wskazał kierunek naszego przemieszczania. - Tam pod domek - dokończył nieufnie i poszedł przodem.

Kilka minut później przekazano nam naszą czterodniową kwaterę. Mały domek kempingowy o tekturowych ścianach, tak cienkich, że najmniejszy upadek na nie skończyłby się powiększeniem przestrzeni mieszkalnej o odkryty taras widokowy. Wewnątrz obecne i zauważalne były trzy łóżka, intensywny zapach kadzidła, wilgoć i szczeliny konstrukcyjne zdolne wpuścić do środka leśnego zwierza pokroju rysia lub wyrośniętego kota.
- Nie jest tak źle... Tylko zimno trochę... - wyjąkała wiecznie pozytywna Ratowniczka.
Syn Szefa w milczeniu usiadł na łóżku i zatopił twarz w dłoniach.
Z dużego hangaru tuż obok popłynęły zbiorowe dźwięki układające się w monotonne O ma na sziwa jeeee... Chwilę później zawtórował im rytmiczny łomot bębnów i tam-tamów.
- O kurwa... - westchnąłem filozoficznie, a moje okulary natychmiast zaparowały.
-...ale będzie zabawa...

CIĄG DALSZY NASTĄPI

----------------------
* Sri Sri Ravi Shankar - Założyciel i guru Fundacji Art of Living. Człowiek bez wątpienia nietuzinkowy i kontrowersyjny, czczony i uwielbiany przez swoich uczniów oraz "wyznawców". Więcej o nim i jego fundacji można znaleźć w necie, a także w dalszych częściach mojej historii :)
** Cre(w)master - Autor niniejszego, zapuszczonego nieco bloga. Przebrzydły laik i ateista. Nieoświecony poganin, granatem wyrwany ze świata szkiełka i oka. Skazany na czterodniowe wygnanie i przebywanie w środowisku przesyconym wiarą, radością oraz nieznaną duchowością, wciąż nie mogąc wyjść z osłupienia, postanowił spisać swoje przeżycia i obserwacje, bacząc przy tym, aby nadmierne szyderstwo i subiektywne osądy nie biły zanadto oświeconych czytelników po oczach.