środa, 7 lipca 2010

Przestępczość zorganizowana

Spośród wielu wspomnień lat "szczenięcych", chciałbym dzisiaj wyłowić taki oto obrazek:
Miałem wówczas wszystkiego raptem lat dwanaście. Stałem w długaśnej, skłębionej kolejce, a w mojej głowinie kołatała dumna myśl, że oto "skończonym dzieciuchem" już nie jestem. Z drugiej strony kiełkowało niejasne przeświadczenie, iż do "skończonej dorosłości" też mi jeszcze trochę brakuje. I tak, bijąc się z myślami, maskowałem drżenie rąk oraz niepewne spojrzenia rozsiewane wokół.
Skąd te objawy stresu u ledwie, ledwie nastolatka?
Otóż ten nastolatek (ledwie, ledwie), lada moment dokona czynu przestępczego... pójdzie na film DOZWOLONY OD LAT 15!!!
I nie będzie to zwykły wybryk nieletniego, a "prawdziwa" przestępczość zorganizowana.

- Poproszę jeden ulgowy - rzuciłem maksymalnie zniżonym głosem w ziejący otwór kasowego okienka.
Kasjerka zgrabnym ruchem oddzieliła papierową wstążkę biletu od reszty bloczka. Szczęście było tak blisko.
- Legitymację proszę! - jej podejrzliwy głos zabrzmiał jak wyrok skazujący. Świdrującym spojrzeniem wierciła dziury w moim zburaczonym licu... i nagle...
ŁUBUDUBUDU!!!
- Otwieraj! Ciotka-klotka, otwieraj! - to grupa dywersji i małego sabotażu rozpoczęła akcję dezorientacji, polegającą na waleniu w drzwi kasy.
- A co się tam do cholery dzieje?!! - wrzasnęła kasjerka i... puściła bilet.
Na to tylko czekałem. Drżącymi rękoma capnąłem upragniony skrawek papieru, rzuciłem na talerzyk pieniążki z orzełkiem bez korony (bo to dawno było) i tyle mnie pani kasjerka widziała. Grupa dywersyjna również wykonała manewr odwrotu na z góry upatrzone pozycje.
Pierwszy etap mieliśmy za sobą.
Drugi polegał na analogicznym powtórzeniu akcji, tym razem z panią bileterką.
Wmieszany w tłum piętnastoletnich "dorosłych" zbliżałem się powoli do bramki. Trzy kroki dzieliły mnie od upragnionej sali kinowej. Tłum falował i przesuwał się w gardziel ciemnych drzwi. Jeszcze dwa kroki.
Podałem papierek pani bileterce spuszczając głowę i garbiąc się ze strachu. Charakterystyczny trzask przedzieranego biletu. Jeszcze krok... Za kotarą rozległy się dźwięki Kroniki Filmowej. Pół kroku...
- Chwileczkę kawalerze! Dokąd tak szybko?!! Pokaż no legitymację szkolną!
- May-Day, May-Day..! - rozpaczliwie rozglądałem się za grupą dywersyjną, która dokładnie teraz miała rozpocząć akcję. Niestety chłopcy z małego sabotażu właśnie w tej chwili byli wyprowadzani z kina "za ucho" przez pana woźnego.
- No i co z tą legitymacją!? - groźne warknięcie bileterki przekreśliło wszelkie nadzieje.
- Nie mam... - nastąpiła pełna kapitulacja.
- A ile masz lat kawalerze?
- Dwanaście... - mruknąłem spuszczając jeszcze niżej głowę - ...i pół...
- To zapraszam za dwa lata... - trzask dartego biletu wybrzmiał odgłosem klęski - ...i pół! - dokończyła bileterka, po czym wsypała biletowe confetti do popielniczki.
A ja... oblany purpurą wstydu, powlokłem się uliczką za kinem i drżącymi rękoma wybijałem sobie z głowy przestępczość zorganizowaną. W tym samym czasie grupa dywersyjna prasowała potargane przez woźnego uszy.

* * *
Kilkanaście lat później stałem przed zupełnie innymi drzwiami, chowając w głębokich kieszeniach lekko drżące z niepewności dłonie.
- Wchodźcie, wchodźcie! Nie stójcie tak w drzwiach, bo nie wolno... - ponaglał głos z okienka w ścianie.
Mijając tablicę z napisem "Oddział psychosomatyczny" stanęliśmy w szpitalnym korytarzu. Całą grupą studentów.
Pierwsze praktyki u "niespokojnych". Co też nas tu czeka? Tyle legend i opowieści o tym miejscu krąży... (więcej o "niespokojnych" tutaj)
Dłonie drżą, a trzask elektrycznego zamka w drzwiach przeszywa plecy chłodnym dreszczem. Jak tu będzie..?

Najpierw obchód z lekarzami.
Parter:
Spokój... Tylko jeden pacjent uparcie twierdzi, że mu się z zębów leje szpik kostny. Reszta chorych nie zgłasza żadnych zastrzeżeń.
Pierwsze piętro: 
Nikt nie krzyczy, nikt nie rzuca ciężkimi przedmiotami. Lekkimi zresztą też nie. Emocje nam opadają, tylko w mojej głowie telepie się myśl niespokojna:
- Czyżby świat zwariował? W jednej sali pani geografka z mojej podstawówki, w drugiej kolega z poprzedniej pracy, w trzeciej znajoma znajomej... A wszyscy tacy nieobecni, senni i "zaczarowani". Smutne...
Drugie piętro:
Pacjenci snują się pomiędzy pokojami. Wieje nudą.
- Pani doktor... Może byśmy mogli już sobie pójść? Widzieliśmy wszystko, w dzienniczkach praktyk opiszemy, nauczymy się z sylabusów... Pozwoli pani wcześniej skończyć..?
Pozwoliła.
- Zmykajcie. Tylko na egzamin mi się przygotować porządnie!
- Tak jest, pani doktor! - szurnęły grzecznie nogi - Do widzenia.
Szczęknął elektryczny zamek w drzwiach na parterze. Liczna grupa studentów powoli opuszczała smutne mury dzieląc się wrażeniami z ostatnich godzin.

- Chwileczkę, a wy dokąd!?! - głos z okienka w ścianie zmroził nas w pół kroku
- My? Skończyliśmy praktyki. Pani doktor nas puściła do domu...
Pielęgniarz groźnie wychylił się zza szyby.
- Nie was się pytam. Tych pomiędzy... Dokąd ta wycieczka?!
- Donikąd... już wracamy... - padło zrezygnowane hasło i zgrabny rządek, trzymających się za rączki pacjentów wykonał w tył zwrot. Wracali na oddział jak słoniki w cyrku. Trąba - ogonek - trąba - ogonek...
A mi przed oczami błysnęły "szczenięce lata", kino, którego już nie ma i przestępczość zorganizowana :)
Świat zwariował...

wtorek, 6 lipca 2010

Wielki comeback

Osiem lat kazałem "IM" na siebie czekać. W końcu wróciłem... Jak syn marnotrawny, jak poseł, jak tata z mickiewiczowskiej ballady.
A "ONE" stały niewzruszone, jakby "ICH" zupełnie nie obchodził mój wielki comeback.
Bieszczadzkie połoniny...

Jakoś przełknąłem gorycz chłodnego  powitania i z ciekawością patrzałem jak "nowe idzie". A "nowe" przyszło na całego.
Nowe, obce twarze w schroniskach - nie ma już komu powiedzieć "Witaj znów" na szlaku.
Nowa (nie)świadomość turystów - w Chatce Puchatka wisi kartka z napisem: "Proszę nie pytać o lodówkę!".
Nowa jakość bieszczadzkich smaków i specjałów - placek po bieszczadzku serwują przyjezdnym z torebki Knorra, czy innej świni(!), a słynny naleśnik spod Małej Rawki, to już tylko nędzna imitacja dawnej kulinarnej legendy.
I wreszcie nowa, wszechobecna, iście europejska cena... ech...

Tylko "ONE" pozostały jak dawniej... Bieszczadzkie połoniny.
Stoją jakby trochę nieobecne i z góry patrzą na "nowe" w dolinach.
I wiecie co?
W zupełności mi to wystarcza.
Niech sobie będą takie wyniosłe i niewzruszone. Niech kuszą swoim pięknem rano i straszą burzą popołudniu. Niech przyciągają jak magnes i prowokują do "ostatniego" wysiłku przed szczytem. Takie je pamiętam od zawsze, do takich właśnie wracam...
                                                             ...i nigdy się nie zawiodłem!


Co jeszcze nowego po wyjeździe? Zupełnie dotąd nieznany, zespół ZBCC.*
Oj starość, panie Crew... Zakwasiory mam takie, że na pięćdziesiąt litrów barszczu starczy. Tuzin chlebów można wyprodukować i jeszcze z tonę ogórków ukisić.
Może będą lepsze od tych bieszczadzkich "przysmaków"? ;)


--------------------
* Zajebisty Ból Całego Ciała.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Water Grunwald czyli kajak polo.

Z racji nadchodzących urlopów - opowieść wakacyjna. Baaardzo długa, nawet jak na moje możliwości :)
Tylko dla wytrwałych.

Kto, choć raz, zaznał "rozkoszy" spędzania wakacji na obozie harcerskim, prawdopodobnie będzie dobrze znał klimat tej opowieści.
Uroki życia "poza domem" i z dala od opiekuńczych ramion rodziców można opisywać wieloma barwnymi zdaniami.
Pierwsza noc pod namiotem, albo wręcz, pod gołym niebem. Pierwsza burza na polanie. Struganie ziemniaków dla dwustu głodnych gąb. Pierwsza nocna warta i pierwsza obozowa miłość...
Nie w tym jednak rzecz, bym tu poruszał wszystkie tematy obozowych przeżyć. Kto był, ten wie, kto nie był, niech jedzie ;) (albo żałuje). Dziś chciałbym wspomnieć o jednym z wielu elementów wakacyjnego kolorytu - o TUBYLCACH.

Tubylec - Osobnik lokalny, zazwyczaj płci męskiej, w wieku młodzieńczym. Żyje wyłącznie stadnie. Okres największej aktywności osiąga w czasie wakacji. Swoją obecność zaznacza zawsze na terenie najbliższego obozu, kolonii lub innego skupiska przyjezdnej młodzieży. 
Zwyczaje tubylców różnią się w poszczególnych regionach kraju i osiągają sporą rozpiętość zachowań. Od zwykłego gapienia się i pogwizdywania na nasze (!) harcerki, aż po nocne kradzieże, czy bijatyki.

Chyba każdy obozowy weteran może podać przykłady tubylczych zachowań i sposoby rozwiązywania takich problemów. W swoim harcerskim życiu przerabiałem wiele wariantów. Od łagodnych perswazji i negocjacji, aż po rozwiązania siłowe. Różnie na tym wychodziliśmy. Czasem z tarczą, czasem na tarczy. Goniąc intruzów lub lecząc siniaki pod oczami.
Jeden z moich instruktorów "sprzedał" mi kiedyś patent na tubylców, mówiąc:
- Crew, jeśli ich jest więcej i chcą was sprać, jeśli nie wiesz już co robić... Zaproponuj im MECZ.

I faktycznie. Mecz w "cokolwiek" rozwiązywał niejeden konflikt "zbrojny".
Agresja, niekontrolowane emocje i młodzieńcza energia, ukierunkowane na zmagania sportowe, przekształcały się w całkiem niezłe i w miarę bezkrwawe widowiska. A rozgrywki: Obozowi vs Tubylcy, uchroniły niejednego z nas od stłuczenia na kwaśne jabłko, ograbienia i wstydu.
Graliśmy zatem z tubylcami w co się tylko dało. W piłkę nożną, w siatkówkę, w kosza a nawet w boule, ale nigdy, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, nie przypuszczałem, że "zagram" kiedyś w diabelski wynalazek - KAJAK POLO... i to jako tubylec.
Los to jednak przewrotna bestia jest i to dosłownie przewrotna, ale po kolei:
* * *
Prawie dwumiesięczny pobyt w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym na mazurach, uprawniał nas, instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy, do używania zaszczytnego miana "tubylcy". Prawdziwych, rasowych tubylców nie było. Ośrodek położony na leśnym cyplu, mocno wcinającym się w spore jezioro, stanowił doskonałą linię obronną przed lokalną młodzieżą. Po prostu nikomu nie chciało się pływać, albo drałować kilkanaście kilometrów wzdłuż linii brzegowej, by sprać "paru" harcerzy. Mieliśmy więc spokój.
Dni i tygodnie mijały szybko. Zmieniały się turnusy i ludzie wokół nas. Odjechali świeżo upieczeni ratownicy, a na ich miejsce już pakowali się nurkowie, Kończył się kondycyjny obóz sportowy, a ich "jeszcze ciepłe" wyrka zajmowali następni młodzi ludzie. Aż któregoś ranka na ośrodku pojawili się zawodnicy kajak polo.
Pełniąc tubylcze obowiązki, urządzaliśmy podśmiechujki z ludzików, które całymi dniami pływały w śmiesznych kajaczkach, próbując wrzucać piłkę do dwóch koszy zacumowanych na małych platformach.
Funkcja szyderstwa włączała nam się z każdym treningiem młodych zawodników.
- Jak można non-stop machać tymi wiosełkami, zabierając sobie wzajem piłkę? Kogo to rajcuje?
- Hej dziewczynko! Uważaj, nie wypadnij z tej łupinki, bo zmoczysz sobie pupkę! Ha ha ha...
Na efekty takiego zachowania nie trzeba było długo czekać. Jedno, drugie spięcie między naszymi a "łobcemi" i w końcu stało się. Tylko MECZ mógł rozwiązać konflikty.
-... ale żadna tam siatkówka, czy piłka nożna. Skoro to takie śmieszne i prostackie, zagracie z nami mecz w kajak polo!
- Phi... Co to dla nas. - Dodawaliśmy sobie otuchy - I po co nam jakiś bezsensowny dzień treningu? Grajmy od razu. Skopiemy im tyłki, schowane w tych śmiesznych kajaczkach. Dwa miesiące nad jeziorem, toż kajaki dla nas nie stanowią żadnej tajemnicy! Pływaliśmy, nurkowaliśmy, to i z piłką sobie poradzimy!
Następnego dnia wystosowaliśmy butną petycję o pominięcie sesji treningowej i natychmiastowe przystąpienie do meczu. Chcieliśmy też tym tchórzom przynieść dwa nagie miecze, ale rekwizytornię nam zamknęli. Pewnie dlatego nasza petycja nie została przyjęta.
- Albo przychodzicie na trening, albo oddajecie mecz walkowerem. - Zawyrokował trener od kajaczków.
Wobec takiej argumentacji, grzecznie poddaliśmy się zasadom i rankiem całą ekipą rozpoczęliśmy trening od... przymierzania kajaczków. Zwłaszcza dla mnie nie było to prostą sprawą, gdyż wzrostem górowałem nad wszystkimi zawodnikami. W końcu upchnięto mnie w największy kajak trenera, ale i tak czułem się niczym Japonka w kimonie z młodszej siostry.
Na brzegu rozsiadła się cała ekipa juniorów. Jeszcze tylko wbili nam na głowy kaski z drucianymi osłonami twarzy, zapięli szczelne fartuchy wokół talii, wcisnęli wiosła w dłonie i...
- Zaczynamy! - zakrzyknął trener - wypchnijcie ich najpierw na płytką wodę!
Ludzie! W życiu nie siedziałem na czymś bardziej wywrotnym.Tradycyjny jednoosobowy kajak z laminatu, przy tym diabelstwie, to super stabilny krążownik.
Kiedy tylko ręce pomocników puściły moją jednostkę pływającą, wykonałem fantazyjne machnięcie wiosłem w powietrzu i przywaliłem tułowiem o piaszczyste dno. Z brzegu gruchnął gromki śmiech.
- Tacy jesteście?! - pomyślałem zaciekle. Wbiłem wiosło w piach i wspierając się na nim, niczym na kiju pasterskim, próbowałem podnieść się do pionu razem z kajakiem. Szło mi już całkiem nieźle, niestety bujnęło mnie w drugą stronę. Kolejne rozpaczliwe machnięcie i leżałem, tym razem na drugim boku.
Moi koledzy przeżywali te same katusze. Powoli jasnym się stawało, że miną długie godziny zanim dostaniemy piłkę do ręki.
Po kilkudziesięciu minutach walki z żywiołem, niepewnie utrzymywaliśmy równowagę w kajakach.
- Teraz wypływamy głębiej! - zarządził trener.
Ponieważ na nowej głębokości wiosła nie sięgały już dna, natychmiast wszyscy wykręciliśmy zgrabne salta i licznie zgromadzeni na brzegu widzowie mogli oglądać lśniące w słońcu spody naszych kajaków. Na szczęście stojący w wodzie pomocnicy szybko poodwracali nas w pion.
- Musicie się nauczyć wstawać po wywrotce! Robi się to tak... - Coach wyjaśnił nam teoretycznie na czym sztuczka polega (do dziś nie wiem na czym).
- Teraz dobieracie się parami i ćwiczycie. Jeden z was wywraca się do góry dnem i próbuje wstać. Drugi go asekuruje. Jeśli nie dacie rady się podnieść, wystawiacie ręce ponad taflę wody. Na ten sygnał kolega asekurujący podpływa kajakiem i podaje wam do ręki wiosło, wyciągając was spod wody do pionu. Jasne? ĆWICZYMY!
Popatrzyłem z nadzieją na mojego partnera do ćwiczenia.
- Jesteś gotowy? To ja nurkuję.
Nabrałem głęboki haust powietrza i bujnąłem się w kajaku. Natychmiast obróciło mnie do góry dnem. Wisząc głową w dół, próbowałem robić energiczne wygibasy, aby zmienić tę pozycję i wynurzyć się choć na sekundę.  Jedna próba, dwie, trzy... - Dobra, poddaję się - pomyślałem, czując, że zaczyna mi brakować tlenu. Wystawiłem ręce ponad taflę wody i z niecierpliwością czekałem na zbawcze wiosło w mojej dłoni.
Czekałem i czekałem, aż moja przepona zaczęła wykonywać mimowolne ruchy, chcąc mnie zmusić do nabrania powietrza.
- Gdzie jesteś z tym wiosłem, dziadygo?! - myślałem panicznie i zacząłem rozglądać się pod wodą.
W niewielkiej odległości zobaczyłem rozmazany kształt kolegi, na którego pomoc liczyłem. Chyba za szybko chciał podpłynąć i... aktualnie również przebywał pod wodą, z głową skierowaną ku dołowi. Popatrzył na mnie, po czym puszczając "radośnie" bąbelki powietrza, rozpoczął dziki taniec.
- Natychmiast opuścić pokład! - Niedotleniony kapitan Mózg wydał rozkaz ewakuacji.
- Aj aj, kapitanie! Tylko jak się odpina ten cholerny fartuch?!?
- Pieprzyć fartuch! Ratuj kapitana!!!
- Rozkaz! - pomyślałem i z całych sił starałem się wyszarpać z ciasnego kajaka.
Dosłownie w ostatniej chwili materia fartucha zmniejszyła opór. Wyślizgując się z wnętrza mojego więzienia, czułem jak ostry fragment laminatu tnie skórę na nodze od biodra, aż po kolano.
Krwawiąc, wyszedłem na brzeg, odziany w zgrabną spódniczkę z fartucha, który odpiął się od kajaka, ale nadal pozostawał szczelnie zapięty wokół mojej talii.
Młodzieżowi zawodnicy ryczeli ze śmiechu, turlając się po trawie.
- Masz dość? - zapytał trener.
- Nigdy! - odpowiedziałem ambitnie - Skoczę tylko po jakiś bandaż i zaraz wracam!

Po całym dniu intensywnych zajęć potrafiliśmy jako tako utrzymać równowagę i machać wiosłami, ale o grze nadal nie było co marzyć. Trener puścił na wodę szóstkę swoich młodych zawodników w kajakach.
- Panowie. Ostatnie ćwiczenie na dziś. Ustawiacie się na dwóch końcach boiska. Wy na jednym, juniorzy na drugim. Na mój gwizdek staracie się dopłynąć do przeciwległego krańca. Nie pozwólcie się wywrócić, za to sami spróbujcie wywrócić przeciwników płynących w waszą stronę. Wszystkie chwyty dozwolone.
- Dobra chłopaki. Narada. - Chwiejnie zbiliśmy się w kajakową kupkę - Skoro dzisiaj z nimi nie zagramy, to chociaż w tym musimy ich pokonać!
- Racja! Nie damy się potopić małym dzieciuchom!
- Panowie, nie możemy pozwolić się podejść. Jak będą już blisko, pierzemy ich wiosłami. Powywracają się, bo przecież mamy więcej siły.
- Tak jest! Tylko musimy się dobrze rozpędzić!
Plan był gotowy.
Ustawiliśmy się obok siebie niczym rycerze przed bitwą. Gawiedź na brzegu powstawała z miejsc, a młody Janek Matejko rozłożył sztalugi, by uwiecznić tę batalistyczną scenę
Szczęknęły opuszczane przyłbice kasków.
- Bogurodzica dzieeeewicaaaa... - popłynęło z naszych ust.
Zabrzmiał gwizdek.
- Naprzód bracia! Naprzód..!
Widziałem jak przeciwnicy ławą ruszyli w naszą stronę.
- Mocniej! Musimy się rozpędzić!
Dystans malał. Czekałem na trzask rozbijanych kajaków i jęki rannych.
- Kyrie elejson..! - Zacięte twarze wrogich "rycerzy" zbliżały się coraz szybciej.

Lecz nim ostre krawędzie naszych wioseł zdążyły się zetrzeć z wiosłami wrogów, nim młody Matejek zdążył umoczyć pędzel w farbie... kwiat naszego rycerstwa utonął w odmętach jeziora. Na falującej tafli bujały się tylko wywalone brzuchy naszych wodnych rumaków.
Taką oto sromotną klęskę ponieśli butni i pyszni Rycerze Zakonu Tubylczego.

A wszystko przez cholerny brak równowagi ;)

Jak wspominałem, za szybko się potopiliśmy i Matejko musiał malować bitwę z pamięci. Miał chłop wyobraźnię :)

piątek, 2 lipca 2010

Katastrofa?

czwartek, 1 lipca 2010

Fatal Error

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia dziewiąta (zbiór opowiastek).


Fatal Error - wpadki, które śnią się nam po nocach lub latami wybrzmiewają w śmiechu naszych kolegów, w opowieściach i legendach medycznej braci. 
Wszystkie teksty są złowione w ucho lub wyłuskane z sieci. Czy są całkowicie prawdziwe? Oceńcie sami. Enjoy.
* * *
 Dwóch ratowników medycznych pojechało do wizyty domowej. Podzielili się zadaniami. Jeden zajął się badaniem, drugi miał wypełniać dokumentację.
Pierwszy ratownik wykonuje EKG i mówi do pacjentki:
- Proszę chwilowo nic nie mówić.
Drugi ratownik:
- Ale zanim pani przestanie mówić. Imię i nazwisko proszę.
Po krótkiej chwili.
Pierwszy ratownik:
- Proszę wstrzymać oddech.
Drugi ratownik:
- Ale zanim pani przestanie oddychać... można prosić legitymację ubezpieczeniową?
* * *
 W środku nocy do ambulatorium przyszło kilku pacjentów. Przydybali biednego, śpiącego ratownika i przycisnęli go miażdżącym pytaniem:
- Czy jest jakiś lekarz?
Zaspany ratownik chciał godnie reprezentować nocną służbę zdrowia. Zebrał wszystkie siły, by wyartykułować pytanie "A w jakiej sprawie?". Niestety zamiast tego, nieposłuszny język palnął:
- A w jakiej cenie?
* * *
Technik RTG został wezwany do pacjenta w celu wykonania zdjęć przyłóżkowych. Miał też polecenie, aby wziąć od chorego stare zdjęcia do porównania.
Po wykonaniu zdjęć technik powiedział do pacjenta:
- Poproszę o kopertę.
Słysząc te słowa, spłoszony pacjent rozejrzał się wokół i ściszonym głosem odrzekł:
- Już dałem doktorowi...
* * *
W czasie wizyty domowej ratownik zlecił młodemu praktykantowi wykonanie pomiaru ciśnienia u pacjenta.
Zestresowany praktykant wziął stetoskop, ciśnieniomierz i powiedział do mężczyzny:
- Czy mogę pana prosić o rękę?
* * *
W karetce pod sufitem znajdują się specjalne uchwyty na kroplówki. Zazwyczaj jest to mały haczyk i gumka, która podtrzymuje pojemnik z płynem.
Dwójka ratowników (chłopak i dziewczyna) przygotowują pacjenta do transportu w karetce.
Chłopak w jednej ręce trzyma papiery chorego, drugą stara się przewlec kroplówkę przez gumę i zapiąć na haczyk. Widząc tę rozpaczliwą walkę, dziewczyna idzie z pomocą i mówi:
- Ja ci Grzesiu naciągnę gumkę, a ty sobie włóż.
Stan pacjenta znacząco się poprawił... ze śmiechu.
* * *
Do szpitala przyszedł pacjent ze zleceniem wykonania zastrzyku domięśniowego. Młoda pielęgniarka, chcąc być uprzejmą zapytała:
- Czy chce się pan położyć?
Pacjent odpowiadając na uprzejmość odbił pytanie:
- A jak pani woli?
Na to pielęgniarka z uśmiechem na ustach:
- Ja daję w każdej pozycji.
* * *
Na pediatrycznej Izbie Przyjęć dyżur pełniła młoda ratowniczka. Kiedy karetka przywiozła małego człowieczka, zaaferowana dziewczyna wzywa lekarza dyżurnego:
- Doktorze, mamy dziecko!
- Taaak? - Odpowiedział lekarz - Nie wiedziałem...
* * *
Zaspany dyspozytor miał wysłać zespół do zdarzenia. W głowie miał tekst: "Zespół R, wyjazd do utraty przytomności." Niestety zamiast tego, w sitko mikrofonu palnął:
Zespół R, wyjazd do utraty PRZYJEMNOŚCI!
* * *
Świeżo przyjęta na oddział pielęgniarka gipsowała pacjentowi rękę. Dokładnie miała zagipsować trzeci, czwarty i piąty palec oraz przedramię. W pewnej chwili zakrzyknęła do lekarza:
- Doktorze, czy wyciąć otwór na małego?!
* * *
W podgórskiej miejscowości, zespół "S" pojechał do nieprzytomnego mężczyzny. Lekarka - góralka podniosła powieki leżącego na przystanku mężczyzny popatrzyła mu głęboko w oczy, po czym sprawdziła tętno i powiedziała do ratownika medycznego
- Te... łon chyba nie zyje! Scel ze go tsy razy! (chodziło jej o trzy "strzały" z defibrylatora)
Ratownik nie zastanawiając się podszedł do mężczyzny i wypłacil mu trzy liście w twarz.
* * *
Znacie inne? Napiszcie :)

środa, 30 czerwca 2010

Miłośnik dyskoteki

Żeby nie było, że tylko cywili strofuję i piętnuję ich zachowania. Dziś o (nie)poważnych (nie)medykach.
(Zresztą ja nikogo nie piętnuję. Ja tylko "obrazuję" i rzucam na pożarcie)

Było to kilka lat temu, kiedy mój (przyszły wówczas) szef,
/baczność/Dyrektor Placówki Medycznej/spocznij/, wpadł na genialny pomysł poszerzenia usług firmy o transport sanitarny i medyczny. Wiedziony altruistyczną chęcią pomocy potrzebującym, zakupił tabor karetek. Do kompletu wziął "garść" kierowców różnej maści. Wykarmił ich, przyodział i ogólnie zadbał o "wysoki" standard życia. Na koniec, niczym wisienkę na tort, zatrudnił ratownika medycznego, czyli mnie :)
Ciężkie to były początki, bo tort duży i medycznie nieuświadomiony, a wisienka jedna... Malutka i samiutka na śliskiej polewie.
Oj była walka z wiatrakami. Spróbujcie na ten przykład, wytłumaczyć byłemu kierowcy autobusu, dlaczego pacjenta na noszach nie należy wywozić ze szpitala nogami do przodu. Albo czemu do wymiotującego w karetce warto podchodzić w ciuchach roboczych, a nie w kościołowych spodniach. Totalny mur niezrozumienia.
Tak, czy inaczej, szef miał już tabor karetek. Miał też wkład do środka, w postaci pacjentów, no i chmarę kierowców... Kiedy zdawało się, że skompletował już wszystko, pewnego dnia cały misterny plan runął. Na jego zgliszczach smętnie spoczął:
"Brak zgody na używanie sygnałów świetlnych i dźwiękowych".
Mówiąc krótko, mieliśmy karetki ale bez wycia i migania, a to całkiem jak lizanie lodów przez szybę. Kolor jest, kształt jest, a smak paskudny i radochy zero.
Rozumieli to zmartwieni kierowcy, rozumiał i szef. Zawziął się chłop. Molestował panią Kopacz i "wszystkich świetnych", tak długo wiercąc im dziurę w brzuchu, aż w końcu wyrazili zgodę.
Pismo z pozwoleniem nadeszło i tego samego dnia w naszych autach pojawiły się centralki obsługujące wycie i miganie. Wraz z nimi pojawiły się też kłopoty.
Kierowcy za skarby świata nie mogli pojąć, że syreny i niebieskie światła to nie zabawki ułatwiające drogę do sklepu po paczkę fajek. Nadużywali "władzy" ile się tylko dało.
Jeden artysta, znudzonym długim czekaniem na czerwonym świetle, włączył sygnały. Rozgonił całe zmotoryzowane towarzystwo na boki, przejechał przez skrzyżowanie i wyłączył "dyskotekę", kontynuując przyjemna jazdę. Innym razem, inny kierowca bawił się centralką na parkingu. Nieświadomy, że ma włączone błyskające koguty na dachu, pojechał do sklepu. Zaparkował auto przed samym wejściem i poszedł robić zakupy. Dziwił się przy tym, że wszystkie sklepowe łaziły za nim krok w krok. A one się pewnie zastanawiały, po kogo ten pan w czerwonych ciuchach przyjechał.
Było takich incydentów sporo, ale wszystkie okazały się marną przygrywką przyszłych wydarzeń. Oto bowiem w firmie pojawił się nowy kierowca Janek Obora*
Janek najwyraźniej życiową energię czerpał z jazdy na "niebieskim". Nie istniała dla niego nieodpowiednia chwila na sygnały. W dzień czy w nocy, jeździł jak szalony wyjąc i błyskając. Nie było mocnych na niego. Wszyscy wiedzieli, że tuż za rogiem Janek włączy wyjce... I łap potem wariata.

* * *
Zbliżał się wieczór. Kończyłem właśnie dyżur, powoli zmierzając karetką w stronę bazy. Niestety mój ambulans miał własne plany na popołudnie i odmówił współpracy. Coś chrupnęło, jęknęło, auto zgasło i koniec. Umarł w butach, ani drgnie. Złapałem za telefon na dyspozytornię, dawaj prosić chłopaków o pomoc w holowaniu. 
Ten nie może, bo daleko w trasie jest, tamten ma pacjenta na pokładzie. Koniec końców został tylko Obora.
- Dobra Janek, przyjedź. Tylko weź linkę i NIE jedź na sygnałach!
Piętnaście minut później słyszałem zbliżający się dźwięk syreny. Janek zapiął mnie na hol i ściągnął do najbliższej stacji benzynowej. Staliśmy na parkingu kombinując, co dalej począć z usterką. Naraz podszedł do nas jakiś człowiek.
- Panowie macie może w autach radio CB?
- Mamy - odparłem.
- Prośbę mam ogromną. Zepsuł mi się samochód, muszę pilnie dojechać do Krakowa. Stoję tu już ze dwie godziny i macham na okazję, ale nikt się nie zatrzymuje. Może krzyknęlibyście przez radyjko, kto jedzie na Kraków? Szybciej by mnie ktoś zabrał.
- Nie ma sprawy, zawołamy.
Wołaliśmy już pewnie ze trzydzieści minut. Nic. Cisza. Nikt nie odpowiada na apele. 
W końcu Janek błysnął pomysłem.
- Poczekajcie chwilę - sapnął.
Odpiął linkę holowniczą, włączył niebieskie światła i... na naszych zdumionych oczach, wyjechał karetką w poprzek drogi. Zatarasował całą wylotówkę na Kraków, spokojnie wysiadł i stanął przed autem w pozycji wyczekiwania.
Nadjeżdżał pierwszy samochód. Janek uniósł prawą rękę w geście faszysty pozdrawiającego swego wodza.
- Stop! Jedzie pani może do Krakowa? Nie? Tylko do Bochni? No trudno. A pan gdzie jedzie? Też nie do Krakowa? Trudno, do widzenia.
Zrobił się już spory ogonek aut. Obora chodził i zaczepiał kierowców, a ja myślałem, że się zapadnę pod ziemię ze wstydu.
- O! Pan jedzie do samiutkiego Krakowa? Doskonale. Sprawa jest. Kolegę trzeba zabrać... No to załatwione. Szerokiej drogi! - to mówiąc Janek poszedł odstawić swoją karetkę i odetkać zator.
Narobił wtedy obory... miłośnik dyskoteki.

Dwa dni później, wyjąc syrenami, wpadł Janek na dziedziniec szpitala. Do sklepiku po soczek. 
Za nim cichutko podjechali panowie w granatowym radiowozie.
- Co pan przywiózł? - zainteresowali się "federalni"
- Nic... - odparł zdziwiony Janko - ...sam przyjechałem.
- Uuuu... W takim razie, ta przyjemność będzie kosztować 1500 złociszy. 
Wypisali zgrabny druczek i skończyło się rumakowanie. Najdroższy soczek południowo-wschodniej Polski :D

* * *
Dziś w naszej firmie takich "obór" już nie ma. Najwyżej małe obórki, chlewiki, no i dużo więcej wisienek na torcie... :)
Nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że pacjent głową do przodu ma jechać... I tylko łza się w oku kręci na wspomnienie Janka, co robił oborę z porządnej stajni.

----------
* nazwisko zmienione, lecz znaczeniowo zbliżone do oryginału :)

wtorek, 29 czerwca 2010

Ogon

Wracałem z podróży służbowej "na drugi koniec świata".
Droga prosta jak drut wbijała się szarym klinem w znajome osiedle domków na przedmieściu. O bliskości mojej rodzinnej "metropolii" świadczył wielgachny korek aut, które niczym wraki na mieliźnie, osiadły na obu pasach jezdni.
- No to koniec płynnej jazdy - pomyślałem z rozrzewnieniem patrząc na bliskie mej duszy utrudnienia w ruchu drogowym.
Słoneczko przypiekało aż miło. Trzy dychy pana Celsjusza topiło asfalt w brzydko pachnącą zupę. Na domiar złego klimatyzacja w moim "mrocznym" samochodzie postanowiła zrobić sobie dzień wolny od pracy. Za to komputer pokładowy w ramach zadośćuczynienia uruchomił bonus-program "Dziś dmuchamy tylko ciepłym".
Ten zbieg nieprzychylnych okoliczności sprawił, że tkwiłem w korku z pootwieranymi "na oścież" oknami. Przemieszczając się w tempie wyścigowego żółwia, bezmyślny wzrok wlepiłem w bagażnik samochodu stojącego przede mną. Powietrze drgało i falowało z gorąca.
Upał w aucie był nie do wytrzymania. Aż chciało się zacytować słowa mojego kolegi, kawalarza i prześmiewcy: "Chłód jakby zelżał..."

Z zadumy wyrwał mnie znajomy odgłos sygnałów karetki. Najpierw we wstecznym lusterku zobaczyłem ruch pojazdów rozjeżdżających się na boki, chwilę później zamajaczył kształt ambulansu. Nacisnąłem z impetem klakson, aby zmotywować stojącego przede mną kierowcę do szybszego usunięcia się w prawo. Sygnał dźwiękowy poparłem urzędowym zwrotem "spieprzaj dziadu!" i zjechałem na krawężnik w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Jęk syreny narastał i po chwili minęła mnie karetka sunąca dość szybko tunelem stworzonym z rozpierzchniętych na boki pojazdów.
- Spieszą się koledzy - pomyślałem obserwując prędkość ambulansu - Pewnie grubsza sprawa na pokładzie... Ale co to? Mają ogon!
Za karetką mknął skuter z dwoma wyrostkami. Trzymali się blisko, żeby zdążyć nim auta zamkną wolną drogę. Za nimi próbował się jeszcze wciskać sportowy kabriolecik.
- To barany są! - sklinałem w myślach - Wystarczy teraz, że karetka gwałtownie za... - nie zdążyłem dokończyć. Zobaczyłem czerwone światła stop na ambulansie. Pojazd hamował z piskiem. Skuterem zaczęło mocno kiwać na boki. Odruchowo przymknąłem na chwilę oczy.
* * *
Ułamki sekund mijały niczym minuty, dystans malał. Wreszcie motor położył się na asfalcie i z impetem walnął w tył karetki. Gówniarzy wyrzuciło wcześniej na boki. Sportowe cabrio przeraźliwie piszcząc, sunęło prosto na jednego z leżących. Do masakry brakło może dwóch metrów. Wyhamował...
Młodzieńcy niemrawo podnosili się z asfaltu. Stał też ambulans, ciągle jęczący syreną.
Z szoferki wyskoczył kierowca-ratownik
- Nic ci nie jest?!? - wrzasnął do kierującego skuterem.
Wyrostek powoli ściągał kask - Nic... - wystękał.
- To dobrze... - odpowiedział szofer, po czym z gracją primabaleriny sprzedał chłopcu ogromnego kopa w młodą dupę.
* * *
Otworzyłem szeroko oczy.
Karetka wyjąc sygnałami znikała w perspektywie ulicy, za nią niczym cień podążał skuterek...
- Och... Z tego upału wszystko mi się przywidziało... 
                      ...a szkoda! - pomyślałem wspominając wizję siarczystego kopniaka - ...przydałoby się!

Drogie dzieci, duże dzieci i wszyscy inni "racjonalizatorzy" ruchu drogowego...
Nie róbcie ogona za karetką, bo ktoś go może kiedyś boleśnie przytrzasnąć!

P.S. Bezpiecznych wakacji - dzieciaki :)