poniedziałek, 5 lipca 2010

Water Grunwald czyli kajak polo.

Z racji nadchodzących urlopów - opowieść wakacyjna. Baaardzo długa, nawet jak na moje możliwości :)
Tylko dla wytrwałych.

Kto, choć raz, zaznał "rozkoszy" spędzania wakacji na obozie harcerskim, prawdopodobnie będzie dobrze znał klimat tej opowieści.
Uroki życia "poza domem" i z dala od opiekuńczych ramion rodziców można opisywać wieloma barwnymi zdaniami.
Pierwsza noc pod namiotem, albo wręcz, pod gołym niebem. Pierwsza burza na polanie. Struganie ziemniaków dla dwustu głodnych gąb. Pierwsza nocna warta i pierwsza obozowa miłość...
Nie w tym jednak rzecz, bym tu poruszał wszystkie tematy obozowych przeżyć. Kto był, ten wie, kto nie był, niech jedzie ;) (albo żałuje). Dziś chciałbym wspomnieć o jednym z wielu elementów wakacyjnego kolorytu - o TUBYLCACH.

Tubylec - Osobnik lokalny, zazwyczaj płci męskiej, w wieku młodzieńczym. Żyje wyłącznie stadnie. Okres największej aktywności osiąga w czasie wakacji. Swoją obecność zaznacza zawsze na terenie najbliższego obozu, kolonii lub innego skupiska przyjezdnej młodzieży. 
Zwyczaje tubylców różnią się w poszczególnych regionach kraju i osiągają sporą rozpiętość zachowań. Od zwykłego gapienia się i pogwizdywania na nasze (!) harcerki, aż po nocne kradzieże, czy bijatyki.

Chyba każdy obozowy weteran może podać przykłady tubylczych zachowań i sposoby rozwiązywania takich problemów. W swoim harcerskim życiu przerabiałem wiele wariantów. Od łagodnych perswazji i negocjacji, aż po rozwiązania siłowe. Różnie na tym wychodziliśmy. Czasem z tarczą, czasem na tarczy. Goniąc intruzów lub lecząc siniaki pod oczami.
Jeden z moich instruktorów "sprzedał" mi kiedyś patent na tubylców, mówiąc:
- Crew, jeśli ich jest więcej i chcą was sprać, jeśli nie wiesz już co robić... Zaproponuj im MECZ.

I faktycznie. Mecz w "cokolwiek" rozwiązywał niejeden konflikt "zbrojny".
Agresja, niekontrolowane emocje i młodzieńcza energia, ukierunkowane na zmagania sportowe, przekształcały się w całkiem niezłe i w miarę bezkrwawe widowiska. A rozgrywki: Obozowi vs Tubylcy, uchroniły niejednego z nas od stłuczenia na kwaśne jabłko, ograbienia i wstydu.
Graliśmy zatem z tubylcami w co się tylko dało. W piłkę nożną, w siatkówkę, w kosza a nawet w boule, ale nigdy, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, nie przypuszczałem, że "zagram" kiedyś w diabelski wynalazek - KAJAK POLO... i to jako tubylec.
Los to jednak przewrotna bestia jest i to dosłownie przewrotna, ale po kolei:
* * *
Prawie dwumiesięczny pobyt w ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym na mazurach, uprawniał nas, instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy, do używania zaszczytnego miana "tubylcy". Prawdziwych, rasowych tubylców nie było. Ośrodek położony na leśnym cyplu, mocno wcinającym się w spore jezioro, stanowił doskonałą linię obronną przed lokalną młodzieżą. Po prostu nikomu nie chciało się pływać, albo drałować kilkanaście kilometrów wzdłuż linii brzegowej, by sprać "paru" harcerzy. Mieliśmy więc spokój.
Dni i tygodnie mijały szybko. Zmieniały się turnusy i ludzie wokół nas. Odjechali świeżo upieczeni ratownicy, a na ich miejsce już pakowali się nurkowie, Kończył się kondycyjny obóz sportowy, a ich "jeszcze ciepłe" wyrka zajmowali następni młodzi ludzie. Aż któregoś ranka na ośrodku pojawili się zawodnicy kajak polo.
Pełniąc tubylcze obowiązki, urządzaliśmy podśmiechujki z ludzików, które całymi dniami pływały w śmiesznych kajaczkach, próbując wrzucać piłkę do dwóch koszy zacumowanych na małych platformach.
Funkcja szyderstwa włączała nam się z każdym treningiem młodych zawodników.
- Jak można non-stop machać tymi wiosełkami, zabierając sobie wzajem piłkę? Kogo to rajcuje?
- Hej dziewczynko! Uważaj, nie wypadnij z tej łupinki, bo zmoczysz sobie pupkę! Ha ha ha...
Na efekty takiego zachowania nie trzeba było długo czekać. Jedno, drugie spięcie między naszymi a "łobcemi" i w końcu stało się. Tylko MECZ mógł rozwiązać konflikty.
-... ale żadna tam siatkówka, czy piłka nożna. Skoro to takie śmieszne i prostackie, zagracie z nami mecz w kajak polo!
- Phi... Co to dla nas. - Dodawaliśmy sobie otuchy - I po co nam jakiś bezsensowny dzień treningu? Grajmy od razu. Skopiemy im tyłki, schowane w tych śmiesznych kajaczkach. Dwa miesiące nad jeziorem, toż kajaki dla nas nie stanowią żadnej tajemnicy! Pływaliśmy, nurkowaliśmy, to i z piłką sobie poradzimy!
Następnego dnia wystosowaliśmy butną petycję o pominięcie sesji treningowej i natychmiastowe przystąpienie do meczu. Chcieliśmy też tym tchórzom przynieść dwa nagie miecze, ale rekwizytornię nam zamknęli. Pewnie dlatego nasza petycja nie została przyjęta.
- Albo przychodzicie na trening, albo oddajecie mecz walkowerem. - Zawyrokował trener od kajaczków.
Wobec takiej argumentacji, grzecznie poddaliśmy się zasadom i rankiem całą ekipą rozpoczęliśmy trening od... przymierzania kajaczków. Zwłaszcza dla mnie nie było to prostą sprawą, gdyż wzrostem górowałem nad wszystkimi zawodnikami. W końcu upchnięto mnie w największy kajak trenera, ale i tak czułem się niczym Japonka w kimonie z młodszej siostry.
Na brzegu rozsiadła się cała ekipa juniorów. Jeszcze tylko wbili nam na głowy kaski z drucianymi osłonami twarzy, zapięli szczelne fartuchy wokół talii, wcisnęli wiosła w dłonie i...
- Zaczynamy! - zakrzyknął trener - wypchnijcie ich najpierw na płytką wodę!
Ludzie! W życiu nie siedziałem na czymś bardziej wywrotnym.Tradycyjny jednoosobowy kajak z laminatu, przy tym diabelstwie, to super stabilny krążownik.
Kiedy tylko ręce pomocników puściły moją jednostkę pływającą, wykonałem fantazyjne machnięcie wiosłem w powietrzu i przywaliłem tułowiem o piaszczyste dno. Z brzegu gruchnął gromki śmiech.
- Tacy jesteście?! - pomyślałem zaciekle. Wbiłem wiosło w piach i wspierając się na nim, niczym na kiju pasterskim, próbowałem podnieść się do pionu razem z kajakiem. Szło mi już całkiem nieźle, niestety bujnęło mnie w drugą stronę. Kolejne rozpaczliwe machnięcie i leżałem, tym razem na drugim boku.
Moi koledzy przeżywali te same katusze. Powoli jasnym się stawało, że miną długie godziny zanim dostaniemy piłkę do ręki.
Po kilkudziesięciu minutach walki z żywiołem, niepewnie utrzymywaliśmy równowagę w kajakach.
- Teraz wypływamy głębiej! - zarządził trener.
Ponieważ na nowej głębokości wiosła nie sięgały już dna, natychmiast wszyscy wykręciliśmy zgrabne salta i licznie zgromadzeni na brzegu widzowie mogli oglądać lśniące w słońcu spody naszych kajaków. Na szczęście stojący w wodzie pomocnicy szybko poodwracali nas w pion.
- Musicie się nauczyć wstawać po wywrotce! Robi się to tak... - Coach wyjaśnił nam teoretycznie na czym sztuczka polega (do dziś nie wiem na czym).
- Teraz dobieracie się parami i ćwiczycie. Jeden z was wywraca się do góry dnem i próbuje wstać. Drugi go asekuruje. Jeśli nie dacie rady się podnieść, wystawiacie ręce ponad taflę wody. Na ten sygnał kolega asekurujący podpływa kajakiem i podaje wam do ręki wiosło, wyciągając was spod wody do pionu. Jasne? ĆWICZYMY!
Popatrzyłem z nadzieją na mojego partnera do ćwiczenia.
- Jesteś gotowy? To ja nurkuję.
Nabrałem głęboki haust powietrza i bujnąłem się w kajaku. Natychmiast obróciło mnie do góry dnem. Wisząc głową w dół, próbowałem robić energiczne wygibasy, aby zmienić tę pozycję i wynurzyć się choć na sekundę.  Jedna próba, dwie, trzy... - Dobra, poddaję się - pomyślałem, czując, że zaczyna mi brakować tlenu. Wystawiłem ręce ponad taflę wody i z niecierpliwością czekałem na zbawcze wiosło w mojej dłoni.
Czekałem i czekałem, aż moja przepona zaczęła wykonywać mimowolne ruchy, chcąc mnie zmusić do nabrania powietrza.
- Gdzie jesteś z tym wiosłem, dziadygo?! - myślałem panicznie i zacząłem rozglądać się pod wodą.
W niewielkiej odległości zobaczyłem rozmazany kształt kolegi, na którego pomoc liczyłem. Chyba za szybko chciał podpłynąć i... aktualnie również przebywał pod wodą, z głową skierowaną ku dołowi. Popatrzył na mnie, po czym puszczając "radośnie" bąbelki powietrza, rozpoczął dziki taniec.
- Natychmiast opuścić pokład! - Niedotleniony kapitan Mózg wydał rozkaz ewakuacji.
- Aj aj, kapitanie! Tylko jak się odpina ten cholerny fartuch?!?
- Pieprzyć fartuch! Ratuj kapitana!!!
- Rozkaz! - pomyślałem i z całych sił starałem się wyszarpać z ciasnego kajaka.
Dosłownie w ostatniej chwili materia fartucha zmniejszyła opór. Wyślizgując się z wnętrza mojego więzienia, czułem jak ostry fragment laminatu tnie skórę na nodze od biodra, aż po kolano.
Krwawiąc, wyszedłem na brzeg, odziany w zgrabną spódniczkę z fartucha, który odpiął się od kajaka, ale nadal pozostawał szczelnie zapięty wokół mojej talii.
Młodzieżowi zawodnicy ryczeli ze śmiechu, turlając się po trawie.
- Masz dość? - zapytał trener.
- Nigdy! - odpowiedziałem ambitnie - Skoczę tylko po jakiś bandaż i zaraz wracam!

Po całym dniu intensywnych zajęć potrafiliśmy jako tako utrzymać równowagę i machać wiosłami, ale o grze nadal nie było co marzyć. Trener puścił na wodę szóstkę swoich młodych zawodników w kajakach.
- Panowie. Ostatnie ćwiczenie na dziś. Ustawiacie się na dwóch końcach boiska. Wy na jednym, juniorzy na drugim. Na mój gwizdek staracie się dopłynąć do przeciwległego krańca. Nie pozwólcie się wywrócić, za to sami spróbujcie wywrócić przeciwników płynących w waszą stronę. Wszystkie chwyty dozwolone.
- Dobra chłopaki. Narada. - Chwiejnie zbiliśmy się w kajakową kupkę - Skoro dzisiaj z nimi nie zagramy, to chociaż w tym musimy ich pokonać!
- Racja! Nie damy się potopić małym dzieciuchom!
- Panowie, nie możemy pozwolić się podejść. Jak będą już blisko, pierzemy ich wiosłami. Powywracają się, bo przecież mamy więcej siły.
- Tak jest! Tylko musimy się dobrze rozpędzić!
Plan był gotowy.
Ustawiliśmy się obok siebie niczym rycerze przed bitwą. Gawiedź na brzegu powstawała z miejsc, a młody Janek Matejko rozłożył sztalugi, by uwiecznić tę batalistyczną scenę
Szczęknęły opuszczane przyłbice kasków.
- Bogurodzica dzieeeewicaaaa... - popłynęło z naszych ust.
Zabrzmiał gwizdek.
- Naprzód bracia! Naprzód..!
Widziałem jak przeciwnicy ławą ruszyli w naszą stronę.
- Mocniej! Musimy się rozpędzić!
Dystans malał. Czekałem na trzask rozbijanych kajaków i jęki rannych.
- Kyrie elejson..! - Zacięte twarze wrogich "rycerzy" zbliżały się coraz szybciej.

Lecz nim ostre krawędzie naszych wioseł zdążyły się zetrzeć z wiosłami wrogów, nim młody Matejek zdążył umoczyć pędzel w farbie... kwiat naszego rycerstwa utonął w odmętach jeziora. Na falującej tafli bujały się tylko wywalone brzuchy naszych wodnych rumaków.
Taką oto sromotną klęskę ponieśli butni i pyszni Rycerze Zakonu Tubylczego.

A wszystko przez cholerny brak równowagi ;)

Jak wspominałem, za szybko się potopiliśmy i Matejko musiał malować bitwę z pamięci. Miał chłop wyobraźnię :)

7 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Hahaha :-DDD Tak to jest :-DDD
A co było po bitwie? Śpiewy i ognisko? ;-P
nika

Anonimowy pisze...

matko kochana, obsmialam sie jak norka :)))

skrzacik

cre(w)master pisze...

Nika - po bitwie było lizanie ran i wstyd :)

Skrzacik - śmiech łasicowatych cennym jest zjawiskiem, bo rzadkim :)

Pozdrawiam wakacyjnie, choć z pracy.

Anek pisze...

uellasuuuuper :)))) Oj przypomniałam sobie to i owo...:D..i poplułam monitor ze śmiechu - mąż mnie powiesi...;-)))))

cre(w)master pisze...

A mąż powiesi za monitor, czy za "to i owo"? ;)

Anonimowy pisze...

Hahaha, super:-)) Niestety ja z tych "żałujących" , znaczy się, tego nie przerabiałam.
ruda_

Anek pisze...

za całokształt ;D
pozdrawiam :)