środa, 30 czerwca 2010

Miłośnik dyskoteki

Żeby nie było, że tylko cywili strofuję i piętnuję ich zachowania. Dziś o (nie)poważnych (nie)medykach.
(Zresztą ja nikogo nie piętnuję. Ja tylko "obrazuję" i rzucam na pożarcie)

Było to kilka lat temu, kiedy mój (przyszły wówczas) szef,
/baczność/Dyrektor Placówki Medycznej/spocznij/, wpadł na genialny pomysł poszerzenia usług firmy o transport sanitarny i medyczny. Wiedziony altruistyczną chęcią pomocy potrzebującym, zakupił tabor karetek. Do kompletu wziął "garść" kierowców różnej maści. Wykarmił ich, przyodział i ogólnie zadbał o "wysoki" standard życia. Na koniec, niczym wisienkę na tort, zatrudnił ratownika medycznego, czyli mnie :)
Ciężkie to były początki, bo tort duży i medycznie nieuświadomiony, a wisienka jedna... Malutka i samiutka na śliskiej polewie.
Oj była walka z wiatrakami. Spróbujcie na ten przykład, wytłumaczyć byłemu kierowcy autobusu, dlaczego pacjenta na noszach nie należy wywozić ze szpitala nogami do przodu. Albo czemu do wymiotującego w karetce warto podchodzić w ciuchach roboczych, a nie w kościołowych spodniach. Totalny mur niezrozumienia.
Tak, czy inaczej, szef miał już tabor karetek. Miał też wkład do środka, w postaci pacjentów, no i chmarę kierowców... Kiedy zdawało się, że skompletował już wszystko, pewnego dnia cały misterny plan runął. Na jego zgliszczach smętnie spoczął:
"Brak zgody na używanie sygnałów świetlnych i dźwiękowych".
Mówiąc krótko, mieliśmy karetki ale bez wycia i migania, a to całkiem jak lizanie lodów przez szybę. Kolor jest, kształt jest, a smak paskudny i radochy zero.
Rozumieli to zmartwieni kierowcy, rozumiał i szef. Zawziął się chłop. Molestował panią Kopacz i "wszystkich świetnych", tak długo wiercąc im dziurę w brzuchu, aż w końcu wyrazili zgodę.
Pismo z pozwoleniem nadeszło i tego samego dnia w naszych autach pojawiły się centralki obsługujące wycie i miganie. Wraz z nimi pojawiły się też kłopoty.
Kierowcy za skarby świata nie mogli pojąć, że syreny i niebieskie światła to nie zabawki ułatwiające drogę do sklepu po paczkę fajek. Nadużywali "władzy" ile się tylko dało.
Jeden artysta, znudzonym długim czekaniem na czerwonym świetle, włączył sygnały. Rozgonił całe zmotoryzowane towarzystwo na boki, przejechał przez skrzyżowanie i wyłączył "dyskotekę", kontynuując przyjemna jazdę. Innym razem, inny kierowca bawił się centralką na parkingu. Nieświadomy, że ma włączone błyskające koguty na dachu, pojechał do sklepu. Zaparkował auto przed samym wejściem i poszedł robić zakupy. Dziwił się przy tym, że wszystkie sklepowe łaziły za nim krok w krok. A one się pewnie zastanawiały, po kogo ten pan w czerwonych ciuchach przyjechał.
Było takich incydentów sporo, ale wszystkie okazały się marną przygrywką przyszłych wydarzeń. Oto bowiem w firmie pojawił się nowy kierowca Janek Obora*
Janek najwyraźniej życiową energię czerpał z jazdy na "niebieskim". Nie istniała dla niego nieodpowiednia chwila na sygnały. W dzień czy w nocy, jeździł jak szalony wyjąc i błyskając. Nie było mocnych na niego. Wszyscy wiedzieli, że tuż za rogiem Janek włączy wyjce... I łap potem wariata.

* * *
Zbliżał się wieczór. Kończyłem właśnie dyżur, powoli zmierzając karetką w stronę bazy. Niestety mój ambulans miał własne plany na popołudnie i odmówił współpracy. Coś chrupnęło, jęknęło, auto zgasło i koniec. Umarł w butach, ani drgnie. Złapałem za telefon na dyspozytornię, dawaj prosić chłopaków o pomoc w holowaniu. 
Ten nie może, bo daleko w trasie jest, tamten ma pacjenta na pokładzie. Koniec końców został tylko Obora.
- Dobra Janek, przyjedź. Tylko weź linkę i NIE jedź na sygnałach!
Piętnaście minut później słyszałem zbliżający się dźwięk syreny. Janek zapiął mnie na hol i ściągnął do najbliższej stacji benzynowej. Staliśmy na parkingu kombinując, co dalej począć z usterką. Naraz podszedł do nas jakiś człowiek.
- Panowie macie może w autach radio CB?
- Mamy - odparłem.
- Prośbę mam ogromną. Zepsuł mi się samochód, muszę pilnie dojechać do Krakowa. Stoję tu już ze dwie godziny i macham na okazję, ale nikt się nie zatrzymuje. Może krzyknęlibyście przez radyjko, kto jedzie na Kraków? Szybciej by mnie ktoś zabrał.
- Nie ma sprawy, zawołamy.
Wołaliśmy już pewnie ze trzydzieści minut. Nic. Cisza. Nikt nie odpowiada na apele. 
W końcu Janek błysnął pomysłem.
- Poczekajcie chwilę - sapnął.
Odpiął linkę holowniczą, włączył niebieskie światła i... na naszych zdumionych oczach, wyjechał karetką w poprzek drogi. Zatarasował całą wylotówkę na Kraków, spokojnie wysiadł i stanął przed autem w pozycji wyczekiwania.
Nadjeżdżał pierwszy samochód. Janek uniósł prawą rękę w geście faszysty pozdrawiającego swego wodza.
- Stop! Jedzie pani może do Krakowa? Nie? Tylko do Bochni? No trudno. A pan gdzie jedzie? Też nie do Krakowa? Trudno, do widzenia.
Zrobił się już spory ogonek aut. Obora chodził i zaczepiał kierowców, a ja myślałem, że się zapadnę pod ziemię ze wstydu.
- O! Pan jedzie do samiutkiego Krakowa? Doskonale. Sprawa jest. Kolegę trzeba zabrać... No to załatwione. Szerokiej drogi! - to mówiąc Janek poszedł odstawić swoją karetkę i odetkać zator.
Narobił wtedy obory... miłośnik dyskoteki.

Dwa dni później, wyjąc syrenami, wpadł Janek na dziedziniec szpitala. Do sklepiku po soczek. 
Za nim cichutko podjechali panowie w granatowym radiowozie.
- Co pan przywiózł? - zainteresowali się "federalni"
- Nic... - odparł zdziwiony Janko - ...sam przyjechałem.
- Uuuu... W takim razie, ta przyjemność będzie kosztować 1500 złociszy. 
Wypisali zgrabny druczek i skończyło się rumakowanie. Najdroższy soczek południowo-wschodniej Polski :D

* * *
Dziś w naszej firmie takich "obór" już nie ma. Najwyżej małe obórki, chlewiki, no i dużo więcej wisienek na torcie... :)
Nikomu już nie trzeba tłumaczyć, że pacjent głową do przodu ma jechać... I tylko łza się w oku kręci na wspomnienie Janka, co robił oborę z porządnej stajni.

----------
* nazwisko zmienione, lecz znaczeniowo zbliżone do oryginału :)

wtorek, 29 czerwca 2010

Ogon

Wracałem z podróży służbowej "na drugi koniec świata".
Droga prosta jak drut wbijała się szarym klinem w znajome osiedle domków na przedmieściu. O bliskości mojej rodzinnej "metropolii" świadczył wielgachny korek aut, które niczym wraki na mieliźnie, osiadły na obu pasach jezdni.
- No to koniec płynnej jazdy - pomyślałem z rozrzewnieniem patrząc na bliskie mej duszy utrudnienia w ruchu drogowym.
Słoneczko przypiekało aż miło. Trzy dychy pana Celsjusza topiło asfalt w brzydko pachnącą zupę. Na domiar złego klimatyzacja w moim "mrocznym" samochodzie postanowiła zrobić sobie dzień wolny od pracy. Za to komputer pokładowy w ramach zadośćuczynienia uruchomił bonus-program "Dziś dmuchamy tylko ciepłym".
Ten zbieg nieprzychylnych okoliczności sprawił, że tkwiłem w korku z pootwieranymi "na oścież" oknami. Przemieszczając się w tempie wyścigowego żółwia, bezmyślny wzrok wlepiłem w bagażnik samochodu stojącego przede mną. Powietrze drgało i falowało z gorąca.
Upał w aucie był nie do wytrzymania. Aż chciało się zacytować słowa mojego kolegi, kawalarza i prześmiewcy: "Chłód jakby zelżał..."

Z zadumy wyrwał mnie znajomy odgłos sygnałów karetki. Najpierw we wstecznym lusterku zobaczyłem ruch pojazdów rozjeżdżających się na boki, chwilę później zamajaczył kształt ambulansu. Nacisnąłem z impetem klakson, aby zmotywować stojącego przede mną kierowcę do szybszego usunięcia się w prawo. Sygnał dźwiękowy poparłem urzędowym zwrotem "spieprzaj dziadu!" i zjechałem na krawężnik w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Jęk syreny narastał i po chwili minęła mnie karetka sunąca dość szybko tunelem stworzonym z rozpierzchniętych na boki pojazdów.
- Spieszą się koledzy - pomyślałem obserwując prędkość ambulansu - Pewnie grubsza sprawa na pokładzie... Ale co to? Mają ogon!
Za karetką mknął skuter z dwoma wyrostkami. Trzymali się blisko, żeby zdążyć nim auta zamkną wolną drogę. Za nimi próbował się jeszcze wciskać sportowy kabriolecik.
- To barany są! - sklinałem w myślach - Wystarczy teraz, że karetka gwałtownie za... - nie zdążyłem dokończyć. Zobaczyłem czerwone światła stop na ambulansie. Pojazd hamował z piskiem. Skuterem zaczęło mocno kiwać na boki. Odruchowo przymknąłem na chwilę oczy.
* * *
Ułamki sekund mijały niczym minuty, dystans malał. Wreszcie motor położył się na asfalcie i z impetem walnął w tył karetki. Gówniarzy wyrzuciło wcześniej na boki. Sportowe cabrio przeraźliwie piszcząc, sunęło prosto na jednego z leżących. Do masakry brakło może dwóch metrów. Wyhamował...
Młodzieńcy niemrawo podnosili się z asfaltu. Stał też ambulans, ciągle jęczący syreną.
Z szoferki wyskoczył kierowca-ratownik
- Nic ci nie jest?!? - wrzasnął do kierującego skuterem.
Wyrostek powoli ściągał kask - Nic... - wystękał.
- To dobrze... - odpowiedział szofer, po czym z gracją primabaleriny sprzedał chłopcu ogromnego kopa w młodą dupę.
* * *
Otworzyłem szeroko oczy.
Karetka wyjąc sygnałami znikała w perspektywie ulicy, za nią niczym cień podążał skuterek...
- Och... Z tego upału wszystko mi się przywidziało... 
                      ...a szkoda! - pomyślałem wspominając wizję siarczystego kopniaka - ...przydałoby się!

Drogie dzieci, duże dzieci i wszyscy inni "racjonalizatorzy" ruchu drogowego...
Nie róbcie ogona za karetką, bo ktoś go może kiedyś boleśnie przytrzasnąć!

P.S. Bezpiecznych wakacji - dzieciaki :)

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Kolorowe jarmarki

- Kamera...
- Poszła...
- I... AKCJA!
* * *
Noc już dawno roztoczyła opiekę nad miastem. Cisza spowiła place, ulice i skwery. Mrok zajrzał ludziom do okien... niebieskich od telewizorów. 
Spokój...
Tylko jedno miejsce ciągle nie śpi. Oświetlone rzęsiście, przyciąga ćmy z całej okolicy. A wewnątrz kipi i wrze jak w ulu.

Drzwi szpitalnej izby przyjęć otworzyły się z łoskotem. Zastukały kółeczka noszy.
- Ruszać się panowie, ruszać! To nie Leśna Góra, żeby sobie spacerkiem śmigać!
Pomarańczowa platforma z pokrwawionym pacjentem wjechała do pierwszej sali.

Nieopodal, na krzesełku siedział młody mężczyzna z gumową rurą w przełyku i zwracał właśnie różową ciecz do miednicy.
- Buuueeeehh..! Buuueee...!
Pielęgniarki uzbrojone w foliowe fartuszki, niewzruszenie wlewały wodę do lejka znajdującego się na końcu rury.
- Pani jest matką tego chłopaka? - lekarka zwróciła się do stojącej obok kobiety.
- Tak, to mój syn... Boże coś ty narobił?!
- Nie wie pani ile zjadł tych tabletek?
- Mówił, że całe wiaderko... - matka zrozpaczona załamywała ręce.
- WIADERKO??? - lekarka podniosła głos, pielęgniarki przestały wlewać wodę.
- No tak, to jakiś środek na przyrost masy mięśniowej był... Takie różowe tabletki w wiadereczku.
- Ech... - westchnęła doktorka - Płuczemy, aż przestanie lecieć różowe - zakomenderowała do piguł i powlokła się dalej.

Pod oknem, na kozetce leżał mężczyzna w więziennym uniformie. Obok niego, na zydelku zastygł w zmęczonym bezruchu strażnik.
- Zapierdole was wszystkich, kurwa! Zapierdole!!! - darł się więzień.
- Zamknij mordę... - powiedział spokojnym tonem klawisz i na powrót wsparł brodę na lufie wielkiej strzelby Mossberga.

Przy ścianie swój cichy azyl znaleźli pijani pacjenci. Smród, który bił z tego miejsca zabijał wszelkie formy życia. Nawet dźwięk jakby wolniej się rozchodził w tej przestrzeni.

Przeraźliwie chuda narkomanka ciągnąc za sobą stojak z kroplówką, sunęła w stronę szafki z lekami. Przywarła twarzą do chłodnej szyby i głodnym wzrokiem chłonęła zamknięte za szkłem skarby. Kolorowe fiolki, ampułki, pudełeczka...

Na korytarzu tłoczyła się grupa odświętnie ubranych ludzi. Garnitury, suknie, stroiki... Kłócili się o coś...
W sali obok, za parawanem siedziała panna młoda w białej sukni. Jej ślubny makijaż rozpływał się pod strumieniami łez.
- Ale dlaczego..? Stasiu!? - szlochała w stronę kozetki.
- Bo nie zniosę dłuszszeej twoich rodzissófff... - wystękał leżący pan młody - Mam dość (hick) takiego szszycia! (hick). - Łzy jak wielkie grochy plamiły biel jego eleganckiej koszuli.
- No! Zdejmie pan marynareczkę... - pielęgniarka wkroczyła w tę intymną scenę - ...założymy kroplówkę i wszystko będzie dobrze, tak?

- Dajcie tego pokrwawionego! Ileż mam czekać?! - Lekarz przestępując z nogi na nogę, bulwersował się nad gotowym zestawem do szycia ran. Wreszcie dostał swojego pacjenta.
Pijany w sztok chłopina został ułożony twarzą do materaca.
- Leżeć spokojnie, będziemy zszywać głowę! - zakrzyknął doktor - Bez znieczulenia, boś pan już i tak nieczuły... - dokończył i wbijał igłę w skórę głowy ściągając zgrabnym ruchem nić.
Z każdym ukłuciem, nietrzeźwy mężczyzna unosił w górę palec wskazujący, jakby chciał powiedzieć: "No..! Uwaga tam na górze..!" Ale ostatecznie nie mówił nic. Pewnie materac przeszkadzał.

- No jak tam? Leci dalej różowe? - zainteresowała się lekarka, przechodząc obok chłopaka z rurą w dziobie.
- Takie lekusieńkie, pani doktor - odpowiedziała pielęgniarka.
- To lejemy jeszcze jeden dzbanek i myślę, że damy spokój.
- Buuueeeehhh - odpowiedział uradowany, niedoszły samobójca.

- Nie dotykaj mnie bandyto! - wrzeszczał więzień
- Muszę zrobić EKG, dlatego rozpinam koszulę - Młody ratownik starał się ulokować elektrody na wytatuowanej klacie aresztanta.
- Panowie, a te kajdanki? - zwrócił się do klawiszy - ściągnijcie mu na chwilę...
- Nie da rady, kolego. Rób tak jak jest - strażnik popukał się w czoło.
- Ale nie mogę tak zrobić kiedy ma to żelastwo na rękach!
- No to nie rób wcale! - zezłościł się klawisz.

Z sali obok dobiegały przeraźliwe jęki.
- Panowie... ssslitujcie się. Ja napraffffdę nisss nie piłem!
- Pobierzemy panu krew i wszystko będzie jasne - pielęgniarka rozpakowała policyjny zestaw do badania krwi.
- O Jeeesssuuu! - ryczał pijany kierowca - Jaka wielka igła!! Ja nie mogę na tto pattszszeććć..!
- Nie drzyj się - warknął policjant - Miałeś odwagę siadać za kółkiem po pijaku? To teraz wytrzymasz taką igłę.
- Słabo mi!!! - wrzeszczał wcale nie słabym głosem pijak.

-Wszystko już dobrze. Może pan iść - sapnęła pielęgniarka do pana młodego, odpinając mu kroplówkę - I więcej wiary w siebie. Pogody ducha. No i wszystkiego dobrego na nowej drodze życia.
- Dziękujemy... - zaszlochała panna młoda i wyprowadziła żonkosia na korytarz.
- STO LAT, STO LAT... - ryknęli goście weselni.

- Panowie no rozkujcie go na chwilę...
- Nie ma opcji!
- Pani doktor... - ratownik poskarżył się przechodzącej obok lekarce - Jak mam robić to EKG?
- Rozkujcie go panowie, proszę. - Powiedziała doktorka zmęczonym głosem i zniknęła w perspektywie korytarza.
- No i co klawiszki..? Ratownik z triumfalną miną zakładał elektrodę na piękną kotwicę wydziaraną wkładem z długopisu marki Zenith  
- Trzeba się słuchać pani doktor...
- Mam cię, ty mały skurwysynu! - wrzasnął więzień, a jego wytatuowana pięść, zmęczona długim lotem, przysiadła na nosie ratownika... Ściemnienie i... CIĘCIE!
* * *
- Stop kamery! Doskonale! Dziękuję państwu! To było ostatnie ujęcie na dziś!

Kiedy patrzę hen za siebie, w tamte lata co minęły [...] 
Co wyliczę to wyliczę, ale zawsze wtedy powiem, że najbardziej mi żal...
             kolorowych jarmarków,

piątek, 25 czerwca 2010

Argument siły

Kolejny przebłysk studenckich wspomnień. Odbijam piłeczkę do Szamana  :)

Nastał czas, gdy w nasz beztrosko-studencki żywot , niczym ostrze noża, wbił się absurd uczelnianych ścieżek edukacyjnych.
Mówiąc krótko, uszczęśliwiono nas tzw. wiedzą ogólnorozwojową.
W związku z tym słuchacze kierunków ratownictwo medyczne, rehabilitacja, fizjoterapia, kosmetologia, mogli "rozwijać się" w niezwykle potrzebnych zawodowo dziedzinach: filozofii, statystyki, demografii, historii kultury i sztuki oraz wielu innych, których nie pomnę.
Zajęcia takie wpływały na zacieśnianie towarzyskich więzi między studentami, gdyż łączono grupy z różnych kierunków, tworząc ogromne stada kompletnie niezainteresowanych tematem baranów.
Wykładowcy prowadzący wyżej wymienione przedmioty, byli tak mocno przekonani o przydatności tejże wiedzy, że gdy nadeszła sesja, niejeden student zamiast rozwijać się ogólnie, musiał zwijać manatki i żegnać marzenia o karetce, sygnałach, rzygających pacjentach...
Przykre.
Paradoks polegał na tym, że "trzepali" nas bardziej z wykładów ogólnych niż z przedmiotów zawodowych.
Na uczelni powszechnie znane stało się hasło przewodnie jednej z "kosmetyczek". 
Podczas wykładu z filozofii nawiedzony profesor przedstawiał panteon mędrców oraz ich poglądy na świat i życie. W pewnej chwili wykładowca urwał zdanie robiąc dramatyczną przerwę.
W ciszy jaka zapanowała rozległ się zduszony, zrezygnowany głos kosmetyczki
- A gdzie w tym wszystkim jest miejsce na peeling? 
Cytat towarzyszył nam do końca studiów niczym idée fixe. :)

* * *
Dni upływały na nierównej walce z bezdusznym systemem ogólnorozwojowym. Kiedy, na którymś tam semestrze, pojawił się przedmiot "Podstawy informatyki", nikt się tym faktem zbytnio nie przejął. 
Ot pokażą jak się włącza komputer, gdzie kliknąć żeby zagrać w pasjansa albo sapera... No ostatecznie jak zmienić czcionkę w wordzie. Czymże jest informatyka w obliczu despoty filozofa, czy nawiedzonego demografa? Niczym... pyłem jeno... 
Przyszłe tygodnie miały pokazać jak bardzo się mylimy.

Siła argumentu
Już na pierwszych zajęciach, wykładowca - dr Sikora* - wyprowadził nas z błędnego lekceważenia jego przedmiotu, jednocześnie wprowadzając w stan szoku i przerażenia. Przez dwie godziny nawijał o zaletach systemu szesnastkowego i złożonej naturze zasilaczy komputerowych. Kiedy pierwsza trauma minęła, każdy z nas starał się organizować jakieś pożyteczne zajęcia na przetrwanie wykładów z "informy". Jedni czytali książki, inni grali w kółko-krzyżyk, jeszcze inni opowiadali dowcipy...
I właśnie na tej ostatniej czynności przyłapał mnie dr Sikora.
- Co tak pana w tej chwili bawi? Proszę powiedzieć, wszyscy się pośmiejemy.
Wszelki ruch w sali zamarł. Ludziska czekali na rozwój wydarzeń.
- Nic panie doktorze. Przepraszam... - chciałem usiąść i zamknąć temat, ale Sikora nie odpuszczał.
- Pan zdaje się, w swojej ignorancji, nie jest zainteresowany tematem wykładów..?
- Szczerze mówiąc, nie! (zawsze miałem gębę niewyparzoną) Nie bardzo wiem, do czego mi te wszystkie wiadomości o układach scalonych i kabelkach są potrzebne...
Doktor poczerwieniał z oburzenia nad bezczelnością małego, studenckiego robaka.
- A choćby do tego - wysapał z sarkazmem - że jak już pan kiedyś będzie właścicielem swojego NZOZu i nagle zgaśnie panu komputer, to będzie pan wiedział co dokładnie się zepsuło!
- Proszę siadać! - mówiąc do mnie, Sikora powiódł po studentach triumfalnym spojrzeniem.
- A panie doktorze... JEŚLI już będę właścicielem tego NZOZu i JEŚLI mi się w tym NZOZie zepsują drzwi... czy to oznacza, że mam się też uczyć stolarki?
Wiara gruchnęła śmiechem. Sikorę przytkało z wkurwienia...
... nie na długo jednak...
Argument siły
- Proszę wyjść! - podniósł głos.
Opuszczałem salę w akompaniamencie śmiechów i cichych oklasków.
- Proszę natychmiast wyjść! - zawołał jeszcze za mną w drzwiach.

Ech, gdybym wtedy wiedział, że nie po raz ostatni słyszę od niego te słowa. Wszak zaczynała się sesja...
- Ile nóżek do montażu ma procesor XCR "coś tam, coś tam"? Nie wie pan? Proszę wyjść!
- Współczynnik załamania światła w światłowodach włóknistych..? Nie wie pan? Proszę wyjść!
I tak naście razy... aż do komisu. 

W końcu zdałem :)
A na egzaminie komisyjnym kazali mi włączyć komputer, napisać trzy zdania w edytorze tekstu MS WORD i narysować trzy różne figury w programie Paint.
Dobrze, że nie pytali o zawiasy kątowe do drzwi ;P

----------
* Nazwisko litościwie zmieniłem ;)

środa, 23 czerwca 2010

Ambu-LANS

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia ósma (lekko sfabularyzowana).


Zmierzch z wolna zapadał w dyżurce ratowników. Cisza odbijała się od czterech ścian pustej kanciapy. Wszyscy w rozjazdach... wszyscy kogoś ratują, wszyscy w pracy na najwyższych obrotach... Wszyscy?
Nie...
Mały Adaś siedzi cichutko w kącie. Zgaszony, przybity, jakby nieobecny. Dłonie bezwiednie błądzą po piórze z pozłacaną stalówką. Wzrok utkwiony gdzieś w oddali, poza ścianą, poza seledynową skorupą olejnej farby. Usta drżą i szepczą jakieś wyrazy...
W końcu następuje przełom. Adaś włącza nastrojową lampkę na stoliczku, otwiera malutki kajecik i notuje...

Niech będzie pochwalony...
Serce krwawi... Ciężko mi po dniu dzisiejszym... Ciężko myśli zebrać i utkać literacką sieć słów zwiewnych, ujmujących w całość stan mego ducha...
Oto dziś karetkę nową do testów otrzymaliśmy. Ach, jakież szczęście za gardło nas ściskało, cóż za radość niepohamowana nas ogarnęła.
Wszak pojazd nie byle jaki nam ofiarowano. Nie ordynarną budę Fiata, czy Mercedesa, ale najprawdziwszy kontener! Jakby prosto z amerykańskiej autostrady sfrunął do naszej skromnej stacji pogotowia.
Zachwytom nie było końca.
Jaki piękny, lśniący i pachnący... A jakież sygnały ma dźwięczne i głośne. Niczym dzwony w katedrze naszej ukochanej. A ileż miejsca w środku, w przedziale medycznym... To i w berka można z pacjentem poganiać i ksiądz biskup by tu procesję śmiało uskutecznił... W razie deszczu, ma się rozumieć...
I elektronika z komputeryzacją w nasze skromne progi zawitały, bo jedyny kontakt z kierowcą, przez specjalny interkom jest możliwy. A nie jak dawniej, przez ordynarną szybkę człowiek głowę musiał wsadzić do szoferki.
Najprawdziwszy dar z niebios. Nawet o uroczystym poświęceniu chciałem moim kolegom, młodziankom świętym powiedzieć... ale ledwie ta myśl ulotna mój rozum nawiedziła, już wezwanie mieliśmy.
I właśnie tym nowym cudem, czynić ratowniczą powinność wyjechałem.
W przedziale jak w kościele. Cisza sprzyja rozmyślaniom i medytacji. Nikt nie krzyczy brzydkich wyrazów, bo okienka do szoferki nie ma. Świata bożego nie widać, gdyż wąskie szybki pod samym sufitem umieszczono... Ale to nawet lepiej.  Nikt nie patrzy. Kajecik można wyciągnąć i w drodze do miejsca wezwania czas pożytecznie na pisaniu wierszy spędzić. I to bez śmiechów i szyderstw, bo przecie nikt nie widzi.
I tak jechałem, zatopiony w melancholii poetyckiej. Nawet syreny nie burzyły tej samotnej cudowności, w tej cudownej samotności.
Dopiero ostry pisk hamulców wyrwał mnie z zadumy.
- Ha! Już na miejscu, zatem czyń swą powinność! - myślałem wyskakując raźno tylnymi drzwiami.
- A gdzież pacjent? Gdzież wypadek jaki..? - rozglądałem się zdumiony.
Tymczasem moja piękna, lśniąca karetka, świecąc feerią błysków, grając pełną gamą sygnałów... przecisnęła się przez zakorkowane skrzyżowanie i pojechała dalej, gdzieś hen na ratunek...
A ja stałem wśród samochodów na ulicy... Sam... jak ta cipa!
Serce krwawi...

wtorek, 22 czerwca 2010

Telefon zaufania

Medyczna teleopieka nie jest w naszym kraju niczym nowym. Powszechnie znana jest możliwość wykonania EKG i szybkiego przesłania wyników poprzez telefon. Żadne cuda, nie ma się czym zachwycać. Ot wygodna, ciągle jeszcze mało dostępna metoda diagnostyczna.
Jednak elektrokardiogram przesłany za pomocą sieci GSM, to nie jest szczyt możliwości współczesnej medycyny.
Z "dumą" pragnę ogłosić, że w naszej firmie już dziś kreuje się medycynę jutra. W placówkach terenowych rodzi się przyszłość lecznictwa zdalnego. Klękajcie narody! Oto bowiem nasze doktory poszły znacznie dalej w technice diagnozy audiotele. Badają WSZYSTKO.
Placówka terenowa NZOZ. Godzina 12.00.
Dryń, dryń!
- Dzień dobry, doktor XYZ przy telefonie, słucham...
- ...!
- Tak, a co się dzieje?
- ...!!
- Nie. Niestety teraz nie mogę przyjechać, mam pacjentów. Ale to brzmi raczej niegroźnie, proszę się nie martwić.
- ...!!!
- No jeśli pani się źle czuje, to wypiszę skierowanie na transport do szpitala.
- ...!
- To nie pani się źle czuje? A kto??
- ...!!
- Aha mama... Proszę zapytać mamy, czy ją boli w klatce piersiowej.
- ...
- Mama jest w domu..? Nie rozumiem... A pani gdzie teraz jest?
- ...!!!
- Aha... w pracy pani jest... A karetka ma przyjechać do pracy, czy do domu?
- ...!!!!
- Ale po co pani tak krzyczy? Dobrze już. Wysyłam karetkę do państwa. Do widzenia.
Kwatera główna NZOZ. Godzina 12.15.
Dryń, dryń!
- Ratownik (wiecznie) dyżurny Cre(w)master, słucham...
- Mówi pielęgniarka z placówki terenowej. Mamy pilny transport pacjenta!
- A co się dzieje?
- A tutaj doktor XYZ napisał rozpoznanie: Dusznica bolesna. Znak zapytania. Zespół WPW. Znak zapytania. POCHP. Znak zapytania. Astma. Znak zapytania. Zato...
- Dobra! A w jakiej pozycji zlecił transport?
- Leżąca przez siedząca.
- Super... :( Dajcie adres i jedziemy.
Walimy na gwizdkach do rzeczonej pani, a tam babcia rumiana, uśmiechnięta, spakowana... Czeka na transport do szpitala.
I nie tam, gdzie my chcemy ...bo dochtor się pomylił..., tylko tam, gdzie ona ma umówioną wizytę.

Innym razem, dostajemy zlecenie na przewóz pacjenta, z domu do szpitala, w pozycji siedzącej. "Właściwie to może jechać sam kierowca. Pacjent się dobrze czuje." (cyt. doktor)
Wysyłamy małą transportówkę z kierowcą, a dwadzieścia minut później:
Dryń, dryń!
- Cześć Crew. Mówi kierowca. Dajcie pod ten adres dużą karetkę z deską ortopedyczną i ze trzech chłopa...
- ...?
- Pan leży... Mówi, że ma uszkodzony kręgosłup... (szeptem) A waży chyba ze dwie stówy...

I tak, mniej więcej to wygląda, dzień za dniem.
Entliczek pentliczek, mały ratowniczek,
Poważne wezwanie, czy znów "sranie w banie"? 
Można stracić czujność :)
* * *
Kwatera główna NZOZ. Godzina 14.30
 Dryń, dryń!
 - Telefon zaufania... przepraszam... Ratownik dyżurny Cre(w)master, słucham...
- Mówi pielęgniarka z placówki terenowej. Trzeba zawieźć pacjentkę z domu do szpitala.
- A co jej jest?
- Nie wiem. Doktor mówi, że ją głowa boli i, że ma jechać w pozycji siedzącej... I jeszcze mówi, że sam kierowca wystarczy...
- Dobra, wyślę karetkę, dajcie adres tego domu.

Miałem wysłać samego kierowcę, ale coś mnie tknęło.
- A przewiozę się po wiosce...
Dojechaliśmy na miejsce. Pod wskazanym adresem czekała na nas delegacja rodziny i sama pacjentka, siedząca wygodnie na sofie. Rumiana, pulchniutka, nawet lekko uśmiechnięta.
- Znowu pierdoła - pomyślałem.
- Panowie, ja nie wiem o co tyle szumu - powiedziała kobieta próbując wstać.
- A co się konkretnie dzieje? - zapytałem.
- Głowa mnie bardzo bolała, ale teraz jakby trochę przechodzi... - pacjentka ciągle próbowała się podnieść.
- Proszę siedzieć. Lekarz był u pani?
- Nie... Córka chyba zadzwoniła do przychodni...
Zakładałem na rękę kobiety mankiet ciśnieniomierza.
- A leczy się pani na coś?
- Biorę leki na ten... yyyy... jak się mówi..? Uciekają mi słowa... hi hi...
- Mama się leczy na nadciśnienie - powiedziała córka.
Spuściłem trochę powietrza z mankietu, dopompowałem jeszcze raz... i jeszcze.
- 240 na 120..? - Wywaliłem oczy na wskaźnik. - Jak się pani teraz czuje?
- Boli mnie ta... no... głowa i niedobrze mi...
- Skocz po plecak i ampularium - powiedziałem do kierowcy - A jaki dziś mamy dzień? - zapytałem pacjentkę.
- Dziś..? No... dziś... hi hi... Nie wiem...
- Mamo..! Dziś mamy środę! - burknęła z wyrzutem córka
- A jak się pani nazywa? - zapytałem pełen podejrzeń
- No ja... hi hi... - Oczy kobiety robiły się coraz szersze - Jezus Maria... nie wiem..!
Chwilę później nastąpiły gwałtowne wymioty i wszystko potoczyło się jak film w przyspieszonym tempie.
- Daj wenflon i oklejenie - mówiłem do kierowcy.
- Staza... Kuźwa! Takie ciśnienie ma  kobita, a ani pół żyły na rękach nie widać!
- Ja nie chcę leżeć! - pacjentka zaczęła szarpać pasy przy noszach. Przyszły kolejne torsje.
- Dawaj ampularium! - powiedziałem do kierowcy.
- Nie wziąłem leków do tej karetki...- wyszeptał.
Darliśmy na sygnałach do miasta. Z każdą minutą, kontakt z pacjentką był coraz słabszy. Wymiotowała w karetce jeszcze kilka razy, a ja modliłem się żeby jej jakaś kolejna "żyłka" w mózgu nie trzasnęła. Dowieźliśmy ją półprzytomną.

Po powrocie do bazy wykorzystałem "telefon zaufania" i wyraziłem dobitnie swoje zdanie na temat zdalnego diagnozowania pacjentów. Nie wiedzieć czemu, moja opinia w tej sprawie nie została wzięta pod uwagę ;P
I jest po staremu. Nic się nie zmieniło...
No może jedno... Od czasu tamtej historii, zawsze jeździmy dużą karetką i zawsze z kompletem sprzętu. Nawet jak doktory mówią, że to "sranie w banie".
W końcu to telefon zaufania jest... ;)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Żenua

 czyli
CoolTURALNY KonCIK MooZYCZNY przedstawia:

Na dobry start w nowy tydzień. Specjalnie przed Państwem... wystąpi...

Nowa definicja słowa "ŻENADA"

Błagam wytrzymajcie do drugiej zwrotki! :D :D :D
Refren można nucić gremialnie...
O MASAKRA..!



"I będziemy ratowali ludzi, których dotknął los..."  - czyli, że co..? Zaczną od siebie..?, Panowie Ratownicy z Kwidzyna :D
Masakra...