środa, 23 czerwca 2010

Ambu-LANS

XIV Prawo Murphiego w medycynie ratunkowej: Inni ratownicy mają zawsze lepsze historie do opowiedzenia.
... czyli Historie zasłyszane.


Historia ósma (lekko sfabularyzowana).


Zmierzch z wolna zapadał w dyżurce ratowników. Cisza odbijała się od czterech ścian pustej kanciapy. Wszyscy w rozjazdach... wszyscy kogoś ratują, wszyscy w pracy na najwyższych obrotach... Wszyscy?
Nie...
Mały Adaś siedzi cichutko w kącie. Zgaszony, przybity, jakby nieobecny. Dłonie bezwiednie błądzą po piórze z pozłacaną stalówką. Wzrok utkwiony gdzieś w oddali, poza ścianą, poza seledynową skorupą olejnej farby. Usta drżą i szepczą jakieś wyrazy...
W końcu następuje przełom. Adaś włącza nastrojową lampkę na stoliczku, otwiera malutki kajecik i notuje...

Niech będzie pochwalony...
Serce krwawi... Ciężko mi po dniu dzisiejszym... Ciężko myśli zebrać i utkać literacką sieć słów zwiewnych, ujmujących w całość stan mego ducha...
Oto dziś karetkę nową do testów otrzymaliśmy. Ach, jakież szczęście za gardło nas ściskało, cóż za radość niepohamowana nas ogarnęła.
Wszak pojazd nie byle jaki nam ofiarowano. Nie ordynarną budę Fiata, czy Mercedesa, ale najprawdziwszy kontener! Jakby prosto z amerykańskiej autostrady sfrunął do naszej skromnej stacji pogotowia.
Zachwytom nie było końca.
Jaki piękny, lśniący i pachnący... A jakież sygnały ma dźwięczne i głośne. Niczym dzwony w katedrze naszej ukochanej. A ileż miejsca w środku, w przedziale medycznym... To i w berka można z pacjentem poganiać i ksiądz biskup by tu procesję śmiało uskutecznił... W razie deszczu, ma się rozumieć...
I elektronika z komputeryzacją w nasze skromne progi zawitały, bo jedyny kontakt z kierowcą, przez specjalny interkom jest możliwy. A nie jak dawniej, przez ordynarną szybkę człowiek głowę musiał wsadzić do szoferki.
Najprawdziwszy dar z niebios. Nawet o uroczystym poświęceniu chciałem moim kolegom, młodziankom świętym powiedzieć... ale ledwie ta myśl ulotna mój rozum nawiedziła, już wezwanie mieliśmy.
I właśnie tym nowym cudem, czynić ratowniczą powinność wyjechałem.
W przedziale jak w kościele. Cisza sprzyja rozmyślaniom i medytacji. Nikt nie krzyczy brzydkich wyrazów, bo okienka do szoferki nie ma. Świata bożego nie widać, gdyż wąskie szybki pod samym sufitem umieszczono... Ale to nawet lepiej.  Nikt nie patrzy. Kajecik można wyciągnąć i w drodze do miejsca wezwania czas pożytecznie na pisaniu wierszy spędzić. I to bez śmiechów i szyderstw, bo przecie nikt nie widzi.
I tak jechałem, zatopiony w melancholii poetyckiej. Nawet syreny nie burzyły tej samotnej cudowności, w tej cudownej samotności.
Dopiero ostry pisk hamulców wyrwał mnie z zadumy.
- Ha! Już na miejscu, zatem czyń swą powinność! - myślałem wyskakując raźno tylnymi drzwiami.
- A gdzież pacjent? Gdzież wypadek jaki..? - rozglądałem się zdumiony.
Tymczasem moja piękna, lśniąca karetka, świecąc feerią błysków, grając pełną gamą sygnałów... przecisnęła się przez zakorkowane skrzyżowanie i pojechała dalej, gdzieś hen na ratunek...
A ja stałem wśród samochodów na ulicy... Sam... jak ta cipa!
Serce krwawi...

4 komentarze:

Radek Szkaradek pisze...

:D

Dobre!

Anonimowy pisze...

No wiesz, a co Ty masz przeciwko cipom, hę? O ile wiem cipa nijak stać nie może.
:-D
nika

cre(w)master pisze...

Nika - ja nie mam absolutnie nic przeciwko, ale kolega Adaś... kościołowy... może nie ma doświadczenia w tej materii..? ;)

Anonimowy pisze...

;-P
nika