piątek, 9 lipca 2010

Całusssssss...

Ponieważ wczorajszy wpis okazał się dość "ciężki gatunkowo", mroczny i nacechowany negatywnymi emocjami, dziś postanowiłem wrzucić coś "lekkiego". 
Ot bzdurka w sam raz na początek weekendu :)

Taka oto notka wpadła mi wczoraj w oko:
Z księgi rekordów Guinnessa: Najdłuższy pocałunek: 30 godzin 59 minut i 27 sekund. Rekord ten ustanowiło dwoje Amerykanów. 19-letnia Louise Almedovar i 22-letni Rich Langley w nowojorskim studio telewizyjnym. Podczas trwania pocałunku młodzi ludzie nic nie jedli, nie wychodzili do toalety, ani nawet nie siedzieli – całowali się na stojąco!

Przeczytałem, pokiwałem z uznaniem głową (zarówno nad determinacją młodych ludzi jak i nad pojemnością pęcherza panny Louise), po czym na powrót zająłem się swoimi sprawami. Jednak myśl o długim pocałunku nie dawała mi spokoju. Jakieś niejasne wspomnienie majaczyło gdzieś pod kopułą... I nagle mnie olśniło!

* * *
Był rok 1998 (Bożesz jak ten czas leci!), sierpień dokładnie. Właśnie ukończyłem obóz szkoleniowy dla instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy. Przed świeżo upieczonym Instruktorem-Asystentem otwierała się szeroka droga pedagogicznej kariery... Ach duma..!
Muszę jednak przyznać, że w ten upalny, sierpniowy dzień, gdy zdałem ostatni egzamin, a na mojej piersi zawisła instruktorska "blacha" - miałem wszystkiego serdecznie dość.
Trzy tygodnie intensywnych zajęć, nocne alarmy i ćwiczenia, poranne zaprawy, popołudniowe biegi, pływanie, wykłady, nauka, egzaminy... Naprawdę dostałem solidnie w tyłek. Ratownictwo przepełniało mnie na wskroś i w końcu zwyczajnie się "przelało". Ot przesyt...
Z tym większą radością udałem się na zasłużony odpoczynek, czyli ZWYKŁY harcerski obóz. Taki bez ratowania, bez sztucznej krwi i pozorantów, bez wykładów... 
Tylko dzieciaki w harcerskich mundurach, kilku młodych opiekunów i ja - komendant obozu. A to wszystko zatopione w ciszy mazurskich lasów. Sielanka... 
...miała być... lecz zaraz po przyjeździe dogoniła mnie brutalna rzeczywistość.
Mazurskie lasy wcale nie były ciche. Tuż obok naszych namiotów kłębiło się obozowisko Niezorgów - czyli młodzieży spoza ZHP (niezorganizowanej). Na domiar złego, akurat te Niezorgi rekrutowały się wyłącznie z młodzieży trudnej, sprawiającej kłopoty wychowawcze. 
Jakiś kamikaze, boski wiatr z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej uznał, że to będzie świetna forma resocjalizacji trzydziestu młodocianych łobuzów. I z tą samobójczą misją wysłał jedną, jedyną Panią Beatkę.
Już drugiego dnia Pani Beatka, wyprowadzona z równowagi, płakała na moim ramieniu i na ramionach moich zastępców, podczas gdy zastępcy moich zastępców gasili niecnie podpalony namiot Pani Beatki.
Harcerz nie zostawi kobiety w potrzebie. Postanowiliśmy jakoś pomóc sympatycznej opiekunce. W każdym razie przyrzekliśmy, że nie pozwolimy jej zamordować we śnie, bo w dzień to się musi sama pilnować...
------
Kombinujecie jaki to ma związek z najdłuższym pocałunkiem..?
Że niby ja i Pani Beatka..?? Fuuuj...
Nic z tych rzeczy... :) Cierpliwości...
------
W ten oto sposób sielankowy wypoczynek przeistoczył się w wychowawczy koszmar. Grzeczni harcerze, banda łobuzów i jedna polana w lesie...
Na domiar złego, rozwój wypadków co rusz zmuszał mnie do wykorzystywania ratowniczych umiejętności.
A to któryś z naszych dostał łomot od Niezorga i trzeba było tamować krwotok z nosa. A to znów jakiś łobuz testował wytrzymałość kości przedramienia na ekstremalne przeciążenie. Naturalnie test kończył się złamaniem obu kości i całodniową wycieczką do szpitala. Nie było dnia spokoju... ale najgorsze były noce.
Jako, że część naszych wartowników pilnowała spokojnego snu (i nadpalonego dobytku) Pani Beatki, mieliśmy ograniczone możliwości czuwania nad własnym "ogródkiem". 
Sprytne Niezorgi szybko odkryły lukę w systemie operacyjnym i natychmiast przystąpiły do infekowania harcerskiego środowiska. Po trzech nocach już trafialiśmy bez pudła. Jak jest larum na prawo... znaczy tłuką naszych chłopaków. Jak piski na lewo... podglądają nasze harcerki. Wrzask pośrodku oznaczał, że wartownik zasnął i znów próbują podpalić Panią Beatkę (albo wartownika).
Po tygodniu wszystko ucichło. Przespaliśmy calutką noc. Bez gonitw, pilnowania, walki w zwarciu...
- Pewnie się znudzili...
- A może zmęczeni są? Toż tydzień nie śpią... - snuliśmy setki domysłów na temat nagłego zawieszenia broni.
Tak, czy inaczej, wszyscy byli niesłychanie zadowoleni ze spokoju jaki zapanował na leśnej polance.
Tylko Pani Beatka ciągle węszyła podstęp.
- Ja wam mówię, oni coś szykują... - szeptała trwożnie rozglądając się na boki. Biedaczka miała całkiem zszargane nerwy.
Tymczasem mijała kolejna spokojna noc i jeszcze jedna... Cudnie.
Aż pewnego wieczoru postanowiliśmy zrobić naszym harcerzom niespodziankę. 
- Zabierzemy ich na wschód słońca nad jeziorem. Takie ukojenie po długim tygodniu trwania w napięciu. 
Całe przedsięwzięcie oczywiście zachowaliśmy w tajemnicy, żeby nie psuć nocnej niespodzianki. 
Godzinę przed świtem rozpoczęliśmy delikatne budzenie naszych podopiecznych. Wszystko po cichutku, aby przypadkiem nie zbudzić bestii w namiotach Niezorgów.
Nasi chłopcy mieli czujny sen (nic dziwnego, po tylu najazdach Hunów) i wstali szybciutko. Szedłem do namiotów harcerek. Stanąłem przy wejściu do pierwszego i zapaliłem latarkę.
- Dziewczyny wstańcie... Idziemy oglądać wschód słońca...
Nic. Cisza. Żadna ani drgnie.
- Dziewczyny wstajemy... - zacząłem delikatnie tarmosić opatuloną w śpiwór postać.
- Co ona taka gruba? - pomyślałem lekko zdziwiony rozmiarem "mumii". Przyświeciłem latarką i w osłupieniu zobaczyłem wyłaniającą się spod śpiwora twarz Niezorga. Obok niego majaczyło lico mojej podopiecznej.
- CO JEST do ciężkiej cholery?! - zmroziło mnie z wściekłości.
Niezorg łypał wąskimi oczkami, a harcereczka udawała martwą.
- Śpimy sobie... - wymamrotał bandyta.
- Oż ty w grządkę kopany Casanovo! WYŁAŹ!!! - wrzasnąłem oburzony do granic możliwości.
I nagle ze wszystkich śpiworów zaczęły wylęgać się Niezorgi. Jak obcy w... Obcym. 
Wstawali i łypali na mnie oślepionymi oczkami.
- COOO..? To was tu tyle nalazło..?! - wyjąkałem, a w myślach dopowiadałem - Chyba mnie jasny szlag trafi! Niech, któraś wróci do domu z brzuchem... to ja wrócę bez j...
Nie zdążyłem dokończyć myśli, bo oto następna, jeszcze straszniejsza uderzyła mnie w sklepienie.
- PILNUJ ICH! - warknąłem do zastępcy mojego zastępcy i pognałem do kolejnego namiotu.
W połowie drogi snop światła z latarki wyławiał pryskających w mrok Niezorgów. Jeden namiot, drugi, trzeci... byli wszędzie! Uciekali jak szczurki z tonących łajb.
Cały ten nocny spokój i zawieszenie broni nagle stały się zupełnie jasne.
- Naszło ich na amory! - myślałem wściekły
- ZATŁUKĘ JAK PLUSKWY!!! - darłem się biegając w mroku.
- Jezus Maria, pali się?! - rozczochrana głowa Pani Beatki wypłynęła na polankę.
- Gorzej! - wrzasnąłem i wpadłem do kolejnej jaskini rozpusty.
Pierwsze łóżko polowe...
- Aha, udaje że śpi... sama! Absztyfikant już zwiał! Tylko smród po nim został! - huknąłem do ucha bladej harcereczce.
Drugie łóżko - to samo.
Trzecie...
- Oż ty w życiu..! Ten jeszcze na niej leży?!? No nie! Zabiję gada!!! - zagotowało mi się pod czachą.
- Złaź! - starałem się uspokoić, żeby przypadkiem nie pizdnąć Niezorga w ryjek.
- Mmmmmhhh..! - zamruczał "ciemiężyciel" i ani drgnął.
- Uummmhh..! - zamruczała pod nim "branka".
No tego było już za wiele. Zacząłem tarmosić łobuza próbując go ściągnąć z dziewczyny.
Do namiotu wpadła rozczochrana Pani Beatka, moi zastępcy i zastępcy moich zastępców.
- Złaź, bo cię utłukę!!! I przestań ją całować!!!
- Aauuuch!! - zajęczał Niezorg.
- Aaaałłaahh - "krzyknęła" moja podopieczna.
Pani Beatka pochyliła się w pobliże splecionych głów pary bezwstydników.
- Chwileczkę... - przerwała moje tarmoszenie - ...oni coś mówią...
- Mówią?! Co mówią?! - złość mnie jeszcze tłukła w dołku. Pochyliłem się niżej.
- Mammh apałath... - wyjęczała dziewczyna
- JAKI APARAT? - znów się uniosłem - Może wam jeszcze zdjęcie zrobić?!!
- Mmm... Nah zebah... 
- Aparat na zębach? Dziecko co ty bredzisz? - spytała zadziwiona Pani Beatka.
- Faktycznie, ona nosi aparat na zębach. - powiedziałem równie zdziwiony.
- Mmmh... - wystękał Niezorg - Ja teh mamh...
Koniec świata!

Cztery godziny wieźliśmy "zrośniętą parę" do szpitala. Jakimś cudem sczepili  się aparatami ortodontycznymi i za chińskiego boga nie dało się ich rozłączyć.
Jechali tak całą drogę. Romeo i Julia w "namiętnym buziaku".  O siódmej rano "weszli" do szpitalnej poczekalni. Cały personel pękał ze śmiechu, a mnie mało diabli nie wzięli ze wstydu i złości.
O dziewiątej dokonano "zabiegu rozdzielenia kochanków". Jak to zrobili? Nie wiem... Nie chciałem wtedy na to patrzeć.
W sumie wyszło jakieś sześć i pół godziny bicia rekordu. Wynik jest nieoficjalny, bo nie wiadomo ile godzin wcześniej "wystartowali". Nie chcieli się przyznać. W ogóle nic nie chcieli gadać. Żuchwy ich bolały od tego gruchania... Gołąbeczki jedne...
* * *
Tak sobie myślę. Sześć i pół godziny, to nie to samo co trzydzieści jeden, ale i tak wynik ładny. Tamci bili rekord w studiu TV, a nasi w plenerze, w aucie i w szpitalu. 
Może do jakiejś podkategorii w Księdze ich zmieszczą? A może chociaż zaszczytną wzmiankę napiszą? Kolejny polski akcent w Księdze Rekordów Guinnessa :D


Miłego weekendu.
Całuję,
Cre(w)master ;)

10 komentarzy:

doro pisze...

jak horda wikingów miłości ;D

Nivejka pisze...

nieźle;) Nie liczyłabym jednak na wpis do księgi rekordów-absurdów;)
Całuuuuuuuuuus;)

zakrętka pisze...

Jako dumna posiadaczka odrutowania zębowego uruchomiłam wyobraźnię...:)))
ps: rozumiem, że przychówku w postaci małych harconiezorgów nie było?
;)

Anonimowy pisze...

Ech, przypomniałam sobie swój obóz harcerski many years ago.
Pojechała tam głównie kawalerka w wieku 15-17 lat.
W zasadzie od początku obozu zainteresowania uczestników skupione były nie na działalności harcerskiej, a na emisji i wchłanianiu feromonów.
Kadra postanowiła nam to wybić z głów organizując długaśne marsze dzienne, by zapewnić w ten sposób długi, zdrowy sen :)
Nie pomogło jednak to za wiele.
Pomogłu dopiero długotrwałe czerwcowe deszcze, które podniosły wody pobliskiego jeziora i zagroziły podtopieniem obozowiska. Rozkazem kadry kawalerka udała się na całonocną dyskotekę do miejscowego Ośrodka Kultury, zakończoną spaniem pokotem na deskach podłogi :), a w obozowisku - zwinięciem części zagrożonych namiotów. Kilka ostatnich dni stłoczeni niemiłosiernie w pozostałych namiotach już grzecznie, bez ekscesów zakończyliśmy obóz.
Problemów ortodontycznych nie było gdyż wówczas ludność nie korzystała z nich w ogóle :). No chyba, że były to bardziej problemy z utratą uzębienia.
O innych skutkach - nie słyszałam ;)

T.

cre(w)master pisze...

Doro - wiking miłości w każdym porcie ma po dziesięć panien i wszystkie kocha - rozbójnik jeden :)

Nivejka - no właśnie nie zgłosiliśmy bicia rekordu. Czasu nie było. I zostali tacy bezimienni bohaterowie.

Zakrętka - jako dumny nieposiadacz odrutowania też uruchamiałem wyobraźnię. Jakby to było... tak z posiadaczką rusztowanka :) ale nie dane mi było :P

T. - a mogłabyś podać nazwę miejscowości, gdzie staliście obozem? Proszę... Mam dziwne deja vu.
Zaraz się okaże, że byliśmy na tym samym obozie :D

Anonimowy pisze...

Ahahaha :-DDD
No proszę, jacy grzeczniutcy się zrobili. Normalnie gołąbki pokoju :-))) A gołąbki, jak wiadomo, gruchają :-D
nika

Anonimowy pisze...

Spojrzałam sobie na mapę guglową i zlokalizowałam: miejscowość Gardna (chyba Wielka) to była, nad jeziorem Gardno, okolice Słupska, woj. pomorskie.
Marsze odbywały się wokół jeziora, kierunek Rowy :)
Któraś strona jeziora posiadała tereny bagienno-podmokłe, więc nam ją darowano ;)
Jeśli chodzi o rok pobytu, to go tu nie podam, z powodów wiadomych ;)

T.

Malutka... pisze...

Hej!
Młodość ma swoje prawa, a opiekunowie obowiązki :)
Chciałabym zobaczyć Twoją minę, kiedy się zorientowałeś, o co chodzi z całuśnym spięciem :D :D :D
Pozdrawiam ciepło, przymiarkowo do Hali Kondratowej :)

cre(w)master pisze...

Nika - jak trwoga to do Boga :) Malutki aparat na zębach, a jak uczy pokory :) Wszystkich... ze mną na czele :)

T. - Niesamowita powtarzalność zdarzeń. Byłem pewien, że przeżyliśmy tę powódź razem, a jednak to zupełnie inne miejscowości. Historia jakby skopiowana przez kalkę. Deszcze, woda, dyskoteka na ośrodku, przymusowy, zbiorowy nocleg po dyskotece, zwijanie obozu. Kropka w kropkę. He he i jak tu nie powiedzieć "my Bracia Skauci" ;)

Malutka - Minę musiałem mieć nietęgą. Zwłaszcza, że nikt mnie nie przygotowywał na taki scenariusz akcji ratunkowej. Komu by to w ogóle wpadło do głowy?
Trzymam kciuki za Kondratową i odrobinę spokoju :)

Pozdrawiam wszystkich

Anonimowy pisze...

Hm... Od ładnych paru lat jestem instruktorką ZHP co za tym idzie pełnię funkcję "Drużynowej" na obozach... W zeszłym roku byliśmy na Mazurach i też mieliśmy kilku adoratorów naszych druhen:) Panowie kombinowali jak mogli, jednak widząc kogoś z Nas odpuszczali natychmiast... No bo jak tu "smarować cholewki" kiedy wychowawca jest jak cień podopieczej:p teraz pewnie ta cała sytuacja Cię śmieszy,ale wyobrażam sobie jakie było twoje przerażenie tamtej nocy:p

N.