poniedziałek, 24 stycznia 2011

(p)Ech przygoda cz.2

Część pierwsza tutaj

Południowo-wschodnia Polska. Kilka lat temu.

- No jak Tadziu? Gotowe wszystko? - mężczyzna w zielonej wiatrówce klepnął po przyjacielsku ramię nadchodzącego kolegi.
- Prawie gotowe... - odsapnął klepnięty - ...Kamery ustawione w krzaczorach, chłopaki czekają w aucie na końcu lasu... tylko kuźwa, w tym bajorze całe spodnie sobie upaprałem. Stara mnie zatłucze w domu! - Tadeusz próbował kruszyć i strzepywać błoto zaschłe na nogawce niemarkowych dżinsów.
- Oj Tadziu, to fakt. Żonę masz herod-babę... ale zobacz jak żeśmy to wszystko pięknie urządzili...
Mężczyźni z zadowoleniem spoglądali na leżący w rowie, potrzaskany samochód. Szkło z rozbitych szyb srebrzyło się na ciemnym asfalcie, a białe plastiki i drobne elementy karoserii zdawały się wyznaczać ścieżkę katastrofy. Tylko drzewa wokół szumiały jakoś tak nienaturalnie, spokojnie, jakby nic nie zaszło.
- Piękne...- zachwycił się posiadacz brudnych spodni - Wygląda jakby nieźle wyrżnął.
- Dokładnie. I widać go z obu stron drogi. Cudo..! Drugie życie to autko dostało, jeśli można to nazwać życiem. Ze złomu prosto do przydrożnego rowu. Heh... ironia losu. Jeszcze tylko ofiarę zmontujemy i masakra będzie kompletna.
Zielony materiał wiatrówki sfałdował się gwałtownie na ramionach. Mężczyzna wsadził palce do ust i w leśne ostępy popłynął przeraźliwy gwizd.
- Pioootruś! Wylałeś się już?! Wskakuj do wraku, musimy cię jeszcze podlać sokiem z buraczków!!!
Kilka chwil później, z rozbitego pojazdu wystawała "pokrwawiona" ręka młodszego aspiranta Piotra. Zielony ludzik wyliczał na palcach.
- Kamery rejestrują, pozorant na miejscu, chłopaki czekają przed lasem... No to zaczynamy doświadczenie. Zobaczymy jak sobie panie i panowie kierowcy będą radzić z taką niespodzianką na drodze. Wskakuj Tadziu, jedziemy... - policjant trzasnął drzwiami nieoznakowanego radiowozu i schwycił gruszkę mikrofonu.
- Laguna zgłoś się dla fiesty... Jedziemy na pozycję. Zaczynamy!
* * *
Jeśli zupełnym przypadkiem, trafisz Drogi Czytelniku na moje szkolenie z pierwszej pomocy, z pewnością usłyszysz zwarty opis powyższej sceny. Powtarzam go niezmiennie od kilku lat, na każdym kursie. Opowiadam o policyjnej "prowokacji" urządzonej w lesie, między dwiema małymi mieścinkami pd-wsch Polski. Przedstawiam również końcowe wyniki doświadczenia, a te niestety nie są budujące.
Oto bowiem, przez kilka godzin rejestrowano zachowanie kierowców, którzy przejeżdżali obok rozbitego samochodu. Całość "wypadku" była idealnie widoczna z obu kierunków drogi. Biały dzień, warunki pogodowe - bardzo dobre, natężenie ruchu - minimalne. I co?
Statystycznie rzecz ujmując. Na dziesięć pojazdów, które pojawiały się w szklanym oku kamery, do udzielenia pomocy zatrzymywał się jeden lub z jednego dzwoniono po karetkę, bez zatrzymywania się. Pozostałych dziewięciu kierowców mijało rozbite auto bez jakiejkolwiek reakcji.
"I to doświadczenie, Drodzy Państwo, obrazuje skalę problemu w naszym kraju. A w moim przekonaniu problem jest ogromny. Jadąc w dłuższą podróż, mam przykrą świadomość, że jeśli mi się cokolwiek stanie, ulegnę wypadkowi - prawdopodobnie nikt mi nie pomoże!"
Zawsze powtarzam powyższą opinię. I zawsze staram się, by ludzie zrozumieli, że póki sami nie zaczną się wzajem ratować, póty nie ma mowy o względnym poczuciu bezpieczeństwa. Ot wycieczka w "dziki zachód". Padłeś? To leż, aż cię sępy zeżrą.
Muszę jednak przyznać, że z każdym rokiem, z każdym kolejnym kursem, znikało we mnie przekonanie, co do aktualności głoszonych tez własnych.
- Teraz są inne czasy Crew... - myślałem coraz częściej - Ludzie są inni. Bardziej ludzcy, wyedukowani... Szkolą się, pomagają sobie wzajem. Ilu sam wyszkoliłeś przez te lata? A ilu w całej Polsce się szkoliło? Może już czas zaprzestać rozsiewania defetyzmu i czarnowidztwa?
I już, już miałem zmienić gadkę na kursach... aż tu nagle...

Centralna Polska. Współcześnie.

Asfalt ciągnął się w nieskończoność niczym szara nitka zeszłorocznego spaghetti. Koła mojego pojazdu z lekkim szumem mieliły ten drogowy makaron, a silnik mruczał z niesmakiem. Deszcz siąpił drobnymi kroplami i tylko niezmordowana praca wycieraczek pozwalała mi dojrzeć smutny świat zza przedniej szyby.
Z prędkością ślimaka wracałem do domu po kolejnym "udanym" szkoleniu. Mandat, który dostałem dwa dni wcześniej sprawił, że ciężar właściwy mojej prawej stopy zmniejszył się co najmniej o połowę. Pedał gazu też jakby stwardniał i nie chciał się wciskać "do dechy". Wlokłem się zgodnie z literą prawa, "noga za nogą". Przed zaśnięciem powstrzymywały mnie tylko nieregularnie ubytki w nawierzchni. Raz po raz ściskałem mocniej kierownicę, wjeżdżając na asfaltową tarkę wybojów. W drganiach i wibracjach zespalał się człowiek z maszyną, a wszelkie znużenie, czy ochota na sen uchodziły precz.
Właśnie minąłem białą tablicę z nazwą małej wioski. Dwa pasy jezdni brutalnie wcinały się między rzędy murowanych domków. Auto grzecznie sunęło z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, gdy naraz, moją uwagę przykuła czarna plama leżąca na chodniku. Niewielka szybkość jazdy pozwoliła na krótką rozmowę z samym sobą. Myśl pierwsza mignęła niczym błyskawica.
- To człowiek leży? Człowiek... Widzę dłoń i zarys głowy.
Po niej przyszła druga myśl, wolniejsza.
- Eee... pewnie pijany... Do domu nie doszedł po libacji. Położył się i słucha płyt chodnikowych.
Byłem już na wysokości leżącego. Na wszelki wypadek zjechałem nieco do środka jezdni. I wtedy spadła myśl trzecia, zasiewając wątpliwości.
- Ale czemu on w deszczu śpi na chodniku? I nogi ma na jezdni... Przecież zaraz ktoś mu na te giry najedzie...
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Na drodze pusto, minąłem już leżącą postać i czarna plama powoli oddalała się niknąc w szklanej tafli lustra.
- Dobra... dość tego, hamuj! Trzeba obudzić chłopa, niech idzie odespać do domu. Wychłodzi się na tym deszczu albo mu ktoś połamie nogi.
Jeszcze raz zerknąłem w lusterko wrzucając wsteczny bieg. Ustawiłem samochód najbliżej prawej krawędzi jezdni, włączyłem światła awaryjne i wysiadłem w deszcz.
Chwilę później wszystkie wątpliwości rozpłynęły się w strużkach wody. Zamknięte oczy, rozbite czoło, łuk brwiowy. Krew cieknąca na mokry chodnik, z nosa, ust, ucha... Tyle zdążyłem ogarnąć jednym spojrzeniem i w miejscu zawróciłem do auta po apteczkę. Ubierając rękawiczki zobaczyłem nadjeżdżający samochód osobowy.
- Proszę pani. Bardzo proszę zjechać na pobocze i zaczekać chwilę. Był wypadek, będę potrzebował pani pomocy.
Kobieta dopiero w tej chwili dostrzegła leżącego na chodniku. Jej twarz gwałtownie zmieniła wyraz.
- Ja... ja nie mogę... - wyjąkała z przestrachem - Dzieci na mnie w domu same czekają...
Gdybym się nie odsunął, pewnie by mnie potrąciła. Nie miałem jednak czasu na oburzenie. Podbiegłem do mężczyzny. Poszkodowany leżał na prawym boku, wyglądał na jakieś sześćdziesiąt kilka lat. Sporadycznie otwierał oczy i po chwili znów zapadał w niebyt. Sprawdzając oddech wyczułem alkohol, ale w obecnej sytuacji miało to dla mnie znaczenie drugorzędne. Pojawił się dylemat, co dalej robić? Iść do samochodu po telefon, stabilizować głowę, czy badać resztę ciała? Wszystko jest istotne i wszystko pasowałoby zrobić w miarę szybko. Z tej analizy wyrwał mnie odgłos hamowania. Tuż obok stała wielka ciężarówka. Kierowca opuścił szybę i z ciekawością przyglądał się scenie na chodniku.
Machnąłem do niego ręką.
- No chodź pan tu!
Wysiadł z ociąganiem i wyraźną niechęcią.
- Dzwoń pan po pogotowie. Pieszy potrącony.
- A ja nie znam numeru...
- 999 lub 112. I proszę podać nazwę miejscowości.
Poszedł do szoferki, a chwilę później krzyknął
- Ten pierwszy numer jest zajęty!
- To proszę dzwonić na ten dru... - Silnik zaryczał i ciężarówka potoczyła się w deszcz.
- O żeby cię diabli wzięli, chamie jeden! - zakląłem w myślach patrząc za oddalającym się samochodem.
Nie było rady.  Popędziłem do auta po telefon. Wróciłem do poszkodowanego i stabilizując jego głowę między swoimi kolanami, połączyłem się z pogotowiem.
- Dobrze. Wysyłam do pana karetkę. - zaskwierczała dyspozytorka i trzasnęła słuchawką.
- Pasowałoby mi gościa obejrzeć. Może krwawi gdzieś pod tą kurtką..? - myślałem klęcząc wciąż przy głowie.
- Panie, zostaw go pan..! - w bramce najbliższej posesji stanął starszy człowiek z wielką miotłą w garści -  To największy moczymorda w całej wsi!
- A co to ma do rzeczy?! - odkrzyknąłem - Auto go potrąciło! Pomóc trzeba. Chodź pan tu!
- Mnie nic do tego..! Robotę mam! - Zmiatając liście, dziadek skierował się w stronę domu.
- Ja pier... ! Co za ludzie?! Gdzie ja jestem?! - Wsadziłem dłoń pod kurtkę poszkodowanego, tak daleko jak tylko moglem sięgnąć od głowy. Przejechałem szybko po plecach, klatce piersiowej i brzuchu. Czysto. Zewnętrznych krwawień nie widać.
Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie jakby przytomniejszym wzrokiem.
- Pomóż mi... - wycharczał, a z jego ust wraz z krwią wypłynął kawałek zęba.
- Proszę nie ruszać głową. Niech mi pan powie co boli?!
- Nogi... i brzuch...
- Nie ruszaj głową! Obejrzę te nogi. - Wstałem z kolan i przeniosłem się niżej, aby dokładnie obejrzeć dolną część ciała poszkodowanego. Prawa noga zwisała luźno z krawężnika. Lewa ją dociskała. Mimo spodni wyraźnie widoczna była deformacja w okolicy uda. Delikatnie nacisnąłem miednicę. Chrupnęło...
- Aaahhh..! - mężczyzna jęknął z bólu i ponownie zamknął oczy.
- No to ładny pasztet! - myślałem okrywając rannego folią termiczną. - Lepiej niech się ta karetka spręży, bo za chwilę nie będzie po co jechać...
Wróciłem do stabilizacji głowy i dopiero teraz miałem czas na lustrację okolicy.
Gość z miotłą zerkał z ogródka. Kiedy na niego spojrzałem odwrócił się na pięcie i truchtem pognał do domu. Jakieś dwieście metrów dalej, robotnicy układali kostkę chodnikową. Ich pomarańczowe kamizelki wyraźnie migały w deszczu. Niemożliwe, żeby nie widzieli co się dzieje. Na drodze zrobił się spory zator. Auta podjeżdżały do miejsca wypadku i dosłownie każdy kierowca zwalniał, gapiąc się na mnie. Żaden się nie zatrzymał. Widziałem te twarze za szybami... Zaciekawione, przestraszone... Czasem zdziwienie mieszało się z obrzydzeniem. Ciężko mi to sprecyzować, ale w tamtej chwili czułem się niemal jak wyrzutek społeczeństwa. Jakbym robił coś nagannego, zupełnie wbrew wszystkim.
Mężczyzna był nadal nieprzytomny. Co minutę kontrolowałem jego oddech i tak tkwiliśmy w deszczu, na unijnej drodze, pośrodku współczesnej, polskiej wsi.
Karetka "S" przyjechała po czterdziestu dwóch minutach od chwili wezwania. Sprawdziłem później, do przejechania mieli dystans czternastu kilometrów. Nie wiem, co ich zatrzymało i absolutnie nie potępiam. Chcę tylko zauważyć, że czasem można AŻ tyle czekać na pomoc fachową.
A "fachowa" pomoc wytoczyła się z karetki w postaci ratownika medycznego, kierowcy z brzuszkiem, pani doktor i pani w białych, szpitalnych klapkach (pielęgniarka? praktykantka?). Złożyłem szybki raport, wciąż stabilizując głowę.
- Pan jest może lekarzem? - zagadnęła doktorka
- Jestem ratownikiem medycznym...
- Aha... - odburknęła i powiało chłodem - To odsuń się, już sobie poradzimy.
- Przejmij stabilizację... - powiedziałem do ratownika, który wciąż stał nade mną.
- Powiedziałam coś..! - podniosła głos lekarka - Ja jestem urazowiec i damy sobie radę!
- Wobec tego... do widzenia... - wstałem z klęczek i otrzepałem mokre spodnie. Wsiadając do auta widziałem jak pani "doktor urazowiec" wkłada pacjenta na deskę ortopedyczną, metodą "na wór ziemniaków". Druga pani zgubiła klapka i kuśtykała do karetki w skarpecie.
Nie zapytali mnie, czy wezwałem policję, czy widziałem wypadek, a może, czy aby ja sam nie spowodowałem tego zdarzenia. O nic mnie nie pytali... A że "nie zdążyli" podziękować, to już przywykłem... Prawie nigdy nie nadążają.
Ciekawe, czy chociaż zdążyli do szpitala..?

* * *
Nie zmienię moich tekstów na kursach pierwszej pomocy. Z uporem maniaka będę powtarzał ludziom, że to od nas WSZYSTKICH zależy nasze bezpieczeństwo. Może za kolejne "kilka" lat coś zacznie ewoluować w mózgownicach..? Nauczymy się reagować, zatrzymywać nad obcym człowiekiem leżącym na ulicy, wykazywać minimum empatii... Może nasze dzieci coś zmienią..?
A póki co... "dziki zachód"...

15 komentarzy:

hds pisze...

Zgroza ;-o

Anonimowy pisze...

No właśnie, grozą powiało ...
nika

Anonimowy pisze...

Witaj. Ja z wyrazami uznania - nie za determinację w walce z punktami karnymi, ale za całokształt. Jest to jeden z moich ulubionych blogów i najciekawszy o tematyce medycznej, a trochę ich czytam. Kiedyś wspominałeś o możliwości spotkania internautów, Twoich fanów - i prawie że też szkolenia medycznego z Tobą, jak będziesz miał zajęcia w konkretnym regionie Polski. Czy bywasz zatem na zachodnich rubieżach?
A tak konkretniej we Wrocławiu?
Mam już tyle lat, że bezpiecznie mogę zwać się wielbicielką Twojego talentu literackiego, blogowego. No i obym nie musiała korzystać z Twoich umiejętności ratowniczych. Chociaż - jak już mnie ma ktoś reanimować, to lepiej niech to będzie specjalista taki jak Ty;)))
Pozdrawiam serdecznie - Zyta
PS Cały blog oczywiście obczytałam parę miesiecy temu i teraz już czytam na bieżąco.
Z.

Anonimowy pisze...

Centrum miasta 12 w południe na poboczu głową na jezdni lezy człowiek, wszyscy jada,zatrzymuję się awaryjne, próbuję pomoc słyszę bełkot, nie mam wystarczającej siły aby podnieść bezwładne ciało,po kilku minutach zatrzymuje się jeden odwazny, odholowujwmy na przystanek reszta zwalnia aby dokładnie przyjrzeć się akcji.
GB

Malutka... pisze...

Generalnie... tak to wygląda.
Heh.
Prawo dzikiego zachodu - dobre określenie...

magbod pisze...

wracam do domu z pracy. lato, kolo 18 wiec jeszcze jasno, temperatura nadal w okolica 30 st. pod moim blokiem na wpol siedzi, na wpol lezy czlowiek. podchodze i usiluje zbadac tetno, bo oblicze faceta mocno czerwone jest i moze to byc udar, jak i wszystko inne. cosik tam sie kolacze, na moje niewprawne lapy wystarczy, oddycha tez, tyle ze w innym rytmie niz normalny. dzwonie na 112 i czekam. srodek duzego miasta, ciagle ktos nas mija, pieszo, samochodem, tramwajem. nikt nas nie widzi, nie zapyta...
przyjechala policja z karetka. faceta zabrali. nie wiem co mu bylo, mam nadzieje, ze sie z tego wylizal.

skrzacik

Anonimowy pisze...

Smutna prawda niestety...
Na szczęście są też inni ludzie. Najechałam kiedyś na wypadek. Zdarzył się na moich oczach, kilka samochodów przed nami. Zanim tam dobiegłam kierowca już był wyciągniety z samochodu (coś się lało z silnika, facet odłączał akumulator, a kobieta dzwoniła na pogotowie.
No to szybkie badanie (podejrzenie urazu kręgosłupa), stabilizacja głowy i czekamy na pogotowie. Po chwilę zjawił się strażak dobrze zorientowany w temacie ratownictwa.
Karetka i straż przyjechali po 15 min. Na deskę przekładali w 6 osób.
Na koniec podziękowali.
Aż motywacja do nauki rośnie po takiej akcji!!
saga

Anonimowy pisze...

Witam.
Trafiłam przez Abiego,przeczytałam i już wiem, że gdy zdarzy mi się trafić na sytuację w której ktoś będzie potrzebował pomocy to będę w stanie mu jej udzielić.
Dorażnie oczywiście i w oczekiwaniu na pomoc fachową.
Test 13/15.Z tym urządzeniem mi nie wyszło:(:(
Dobrych parę lat temu uczestniczyłam w udzielaniu pomocy mężczyżnie,u którego jak się póżniej okazało stwierdzono zawał serca.
Nim dołączyłam, dwie inne osoby w oczekiwaniu na karetkę starały się jak mogły.Bardziej się starały, bo nie bardzo wiedziały,że mogą cokolwiek.Nawiasem przyznam, że i moja wiedza na temat pierwszej pomocy była wówczas na poziomie "coś tam słyszałam"..
Moją uwagę zwróciło zachowanie ratowanego, który ślinił się niemożebnie i robił wrażenie, że za chwilę zwymiotuje.
Wiem,że wymioty mogą wystąpić przy zawale ale coś mnie tknęło i..sięgnełam panu palcem do ust.
A tam,tkwiły sobie w najlepsze dwie protezy, przy czym dolna jednym końcem tkwiła w gardle.
Co się okazało?
Ano ktoś próbował go napoić z butelki i przy okazji wypchnął mu protezę z prowadnicy.
Tzw logarytm był wtedy inny, chyba 5 uciśnięć na dwa wdechy.
W oczekiwaniu na eRkę byłam tą uciskającą. Pan przeżył i jak widuję go od czasu to zawsze z papierosem wiszącym w kącikach ust.
No cóż, nie wszyscy potrafią wyciągać wnioski z życiowej nauki.
Chylę czoła przyprószonego siwizną i dziękuję.
KaMi

Anonimowy pisze...

To i ja dopowiem dwa słowa...jakiś czas temu w jednym południowym mieście dwóch studentów medycyny (!) ratowało pewną starszą panią, która zasłabła w komunikacji miejskiej...ratowali jak umieli a raczej czego się do tej pory nauczyli...a w podzięce dostali opier...ol od "fachowców" że źle to robią i po co AED...panowie się ukłonili i poszli...dopiero potem okazało się, że tym AED uratowali jej życie...oczywiście zaraz zrobiła się wielka afera,podziękowania, dyplomy...
Trzeba wziąć pod uwagę jeden fakt - ludzie zwyczajnie BOJĄ SIĘ pomagać, obawiają się, że zamiast pomóc zaszkodzą jeszcze bardziej...myślę sobie,że to też trzeba wyplenić z naszych główek...pozdrawiam cieplutko M.
PS.ile trzeba pracować w szpitalu,żeby się do waszego karetkowego wyjcowania przyzwyczaić? :]

cre(w)master pisze...

Hds, nika - Owszem groza wyzierała... Jednak powyższe komentarze niektórych czytelników znów zapalają iskierkę nadziei.

Zyto - Dziękuję ślicznie za słowa uznania :) Na zachodnich rubieżach bywam niestety niezwykle rzadko. Tam jest mocna kadra instruktorska i doskonale sobie radzą. A na spotkanie z blogowymi ludźmi "VR" zawsze mam ochotę więc kto wie... Może kiedyś, gdzieś ;)

GB, skrzacik - Myślę, że wiem jak się wtedy czułyście. Niemoc człowieka ogarnia na widok tych obojętnych...

Malutka - Ot właśnie dziki zachód w centralnej europie. I nie wiadomo śmiać się z tego, czy płakać..? A może po prostu robić swoje..?

saga - światełko zapaliłaś w mrokach... :) Taka zorganizowana akcja... i nawet podziękowali. No, no :) Szacunek.

KaMi - odwzajemniam ukłony ciesząc się jednocześnie, że są na tym świecie ludzie, którzy potrafią się zatrzymać, zainteresować i zaangażować w los obcego człowieka. Jak się okazuje, to nadal bardzo cenna i pożądana cecha charakteru.

M - dopisując zakończenie do Twej historii... Pan doktor, który wtedy przyjechał karetką i raczył nawrzeszczeć na studentów otrzymał upomnienie od swego pracodawcy. Reszta została zmieciona pod dywan.
Po drobnych przepychankach udało się uzyskać zapis akcji z defibrylatora. Poszkodowana wcale nie miała (jak twierdził doktor) epilepsji, tylko zatrzymanie krążenia w dość rzadkim rytmie Torsade de Pointes. Studenci wszystko zrobili super, urządzenie zadziałało prawidłowo... i tylko doktor zawalił, a smród pozostał. Smutne...
Również cieplutko pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

A to ja jeszcze przypomne, ze ostatnio niedoszla ofiara samobojstwa pozwala ratujacych za uszkodzenia, ktorych doznala podczas odcinania ze sznura.
I tego ludzie sie realnie boja, bo jak to ja uszkodze ofiare, to mozna mi to udowodnic i pozwac o odszkodowanie. Nieudzielenie pomocy za to jest karalne, ale kto udowodni, ze tamtedy przejezdzalam.
I w swietle najnowszych doniesien troche watpie w haslo, ktore uslyszalam podczas zeglarskich kursow PP, zeby nie przejmowac sie mozliwoscia polamania zeber przy masazu serca.
I tak na marginesie byly to jedyne sensowne kursy, w jakich bralam udzial. Dlaczego tego nie ma w programie szkolnym?

turzyca

cre(w)master pisze...

Droga turzyco - rozumiem Twoje obawy związane z odpowiedzialnością za akcję ratunkową, ale...
Piszesz o niedoszłym samobójcy, który pozwał ratujących za uszkodzenia. Dla mnie to jest abstrakcja. Napisz jaki był wynik tej sprawy. Weszła w ogóle na wokandę? Można o tym gdzieś poczytać?
Pytam, gdyż jest cała masa podobnych przypadków, powtarzanych z ust do ust, metodą "jedna pani drugiej pani"... Finalnie wersja zmieniana tysiąc razy utrwala się ludziom w głowach i potem zostaje tylko jedno hasło: Zostaw, nie ruszaj, bo będzie na ciebie.

Nie przejmuj się możliwością złamania żeber w trakcie uciskania klatki piersiowej. Faktycznie takowa istnieje, ale jest to powikłanie niejako "wliczone w koszta resuscytacji". Aby skutecznie prowadzić "masaż serca" (nie lubię tego określenia) należy ucisnąć mostek na głębokość 5-6 cm. U sporej grupy pacjentów to może i prowadzi do urazów, ale w końcu RATUJEMY IM ŻYCIE (a przynajmniej się staramy). Czymże jest złamanie żeber w obliczu zatrzymania krążenia? To jak równać kaszel z nowotworem płuc.

Nie panikujmy. Bardzo o to proszę.

Masz rację pytając o nauczanie w szkole. Programy edukacyjne istnieją wyłącznie w założeniach i głowach ludzi z dobrymi intencjami. I póki co się na tym kończy. Szkolę nauczycieli i wiem z pierwszej ręki jak to wygląda na dziś. Jest jeszcze dużo do zrobienia w tej materii. A potrzeba jest ogromna. Bo obawa przed odpowiedzialnością, dla wielu ludzi jest doskonałym usprawiedliwieniem własnej ignorancji i bierności.

Pozdrawiam i... odwagi :)

Anonimowy pisze...

Niedoszły samobójca pozywa policję o odszkodowanie:
http://szczecin.naszemiasto.pl/artykul/743220,pozywa-policje-za-uratowanie-zycia,id,t.html
amigo72

cre(w)master pisze...

amigo72 - Dziękuje bardzo za link.
Przeczytałem, pozbierałem żuchwę z ziemi i rozmyślam.
Na pierwszy plan wysuwa się tu pan adwokat. Jego motywacje są krystalicznie jasne - honorarium. I tego niestety nie przeskoczymy. Po to się uczył przez tyle lat, żeby teraz zarabiać kapuchę. A w jaki sposób... to już kwestia moralności (a co to takiego..?)
Natomiast druga rzecz, która zwraca moją uwagę, to fakt, że pan niedoszły_a_szkoda samobójca pozywa instytucję, a nie fizycznego człowieka udzielającego pomocy. Nie jestem prawnikiem i na pewno nie mam (i nie chcę mieć) kompetencji do ostatecznego orzekania na temat finału tej sprawy.
Jednak w mojej opinii pan adwokat & klient niewiele ugrają. W każdym razie trzymam za to kciuki.

Anonimowy pisze...

idzie ku lepszemu, chciałam rzec. ostatnio, jak pomagałam leżącemu na ulicy facetowi (a zawahałam się, pomyślałam "pijak, jak zwykle", ale nie tym razem) po raz pierwszy ktoś podszedł i pomógł. zazwyczaj wszyscy mają w dupie, wychodząc z założenia (zgodnego z prawdą w większości przypadków zresztą), że pijany i tyle. nawet jeśli, to dlaczego, do cholery, nikogo nie rusza, jeśli "pijakiem" jest kobieta na ulicy, a obok niej kręci się płaczące dziecko? nie pojmuję...
ps. również życzę sobie kursu prowadzonego przez Autora :) również we Wrocławiu :)