sobota, 29 stycznia 2011

Subtelna różnica

Piątek. W mojej pracy dzień bardzo specyficzny... tzw. A.L.B.O. day.
Albo wszyscy już wyjechali na weekend i będzie spokój, albo postanowili zostać, czyli chorować, wzywać lekarzy, ściągać karetki i robić te wszystkie rzeczy, które dla mnie oznaczają robotę przez duże "R".
Dzisiejszy piątek [ tak wiem, już sobota jest, ale powiedzmy, że żyję dniem wczorajszym ] ogłuszył mnie kompletnym "nicnieróbstwem".
Z obrzydzeniem oddawałem się leniwemu klikactwu (Wiecie jak to jest? Jeden link, drugi, piąty, dwudziesty piąty... i za chwilę już nie wiem, co czytam, co oglądam i przede wszystkim, po co..?).  Na szczęście, dzwonek służbowego telefonu wyrwał mnie z tej nerwicy natręctw.
- Crew, macie wyjazd do członka...
- Ech... - westchnąłem "podniecony". Wiedziałem, że w dniu takim jak ten, nie może się trafić nic innego. Wyjazd "do członka" oznacza bowiem zapchany cewnik lub inne, szeroko pojęte problemy z oddawaniem moczu. Mówiąc krótko - wyjazd marzenie, wyżyny ratowniczego fachu.
Z poczuciem misji, wyruszyliśmy. Ja i mój wierny kompan... Ten, co to kręci kierownicą, robi "ijo-ijo", a jak trzeba, to i pacjenta potrafi spacyfi... zmotywować do współpracy [ muszę Mu jakiś zgrabny pseudonim artystyczny wymyślić, bo prawdziwego zabronił używać. Ciekawe czego się boi..? ;) ]
Kilka okamgnień i byliśmy  pod wskazanym adresem. Z dokumentacji medycznej wynikało, że pacjenta należy zabrać do szpitala. Przytargaliśmy więc krzesełko kardiologiczne i siup dziadzia na ten cud techniki transportowej.

Tu należy zrobić kolejną przerwę w narracji i dokonać krótkiego rysu osobowościowego dziadzia:
Pacjent lat 92, prezentujący objawy zespołu otępiennego. Reagujący na bodźce, lecz bez logicznego kontaktu z otoczeniem. Otwarta, zdziwiona buzia i otwarte, dziwnie pogodne oczy. Momentami wyglądał jakby sobie dobrze zajarał gandzi. Tylko jeden drobny szczegół psuł całość pogodnego obrazu starszego pana. Delikatnie ruszony, zaczynał demonstrować swoje niezadowolenie, bucząc coraz głośniejsze: "O mój boże, o mój boże, o mój..."
Łapiemy za rękę... - "O mój boże..!" Chcemy poprawić nogę... - "O mój boże!!" I tak w kółko.

- Spokojniutko... Nic się nie dzieje... - kolega łagodnym głosem przemówił  do pacjenta.
- Nie dzieje... - powtórzył dziadziuś i natychmiast spokój powrócił na jego oblicze.
- Poprawimy jeszcze nogi, żeby nie spadały...
- Żeby nie spadały...
- I pojedziemy do karetki...
- Do karetki... dziemy...
Po dziesięciu minutach, rutynowa, sprawna akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Dziadek z błogą miną (co on brał?) leżał wygodnie na noszach. Szczęknęły klamry dociąganych pasów (żeby nam nie spadł), trzasnęły drzwi karetki (żeby nie wiało) i w drogę.
Usiadłem na fotelu obok pacjenta i pochylając głowę, wypełniałem poszczególne rubryczki karty wyjazdowej.
Miła podróż w ciepłym wnętrzu ambulansu. Spokój, silnik mruczy, autem leciutko buja... I nagle, sielankową atmosferę przeszył przeraźliwy wrzask.
- OOOOooo!!!
Poderwało mnie z fotela. Naprawdę nieźle się wystraszyłem.
- Co się dzieje?! - spojrzałem na dziadzia, a serce waliło mi jak młot (tak to jest jak się papiery wypełnia zamiast pilnować chorego)
- O MÓJ BOŻEeeee! - wrzeszczał pacjent - Nie mogę..! Nie mogę..!!
- K...! Co on nie może?! - myślałem wciąż wystraszony. Gorączkowo szukałem przyczyny takiej zmiany w zachowaniu. Wreszcie zobaczyłem, że dziadek bezskutecznie próbuje zgiąć nogę w kolanie. Manewr był z góry skazany na niepowodzenie, gdyż nad kolanami zapięliśmy pas zabezpieczający.
- Nie mogę..! Nie mogę..! Ooo Boże!!!
- Spokojnie... - położyłem rękę na ramieniu pacjenta - ...Nie może pan ruszyć nogami, bo są pasy zapięte. 
- Zapięte... powtórzył natychmiast wyluzowany dziadziuś.
- Tak, żeby nam pan nie spadł... - perswadowałem dalej i sam czułem jak adrenalina mi odpływa.
- Nie spadł, nie spadł... - wróciło echem.
- Ale już dojeżdżamy do szpitala, to zaraz odepniemy...
Nastąpiło trzy sekundy ciszy i...
- OOOooo mój bożeeee!!! Oooooo... ooodetniemy!?!?
Po tym okrzyku głowa dziadkowi opadła w tył i natychmiast zachrapał.
- Śpi... - pomyślałem wciąż oszołomiony sytuacją - Widać zmęczyła go ta subtelna różnica w nadawaniu i odbiorze...

Dopiero teraz zauważyłem, że autem wstrząsają lekkie konwulsje, coś jakby silnik nam dławiło? Spojrzałem w stronę szoferki i w tafli wstecznego lusterka zobaczyłem bezczelnie roześmianą gębę kolegi. Chichrał  się aż mu nogami siepało.
- Czekaj, czekaj... Kiedyś się zamienimy miejscami. Też się pośmieję! - pomyślałem i parsknąłem śmiechem.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Kurczę, błogosławiony stan tego dziadka. Przecież gdyby był w pełni zmysłów, to by cierpiał, że jest taki zdany na łaskę/niełaskę/pomoc innych. A tak, przemówi się jak do dziecka, pofika nózią tu i tam, i uśnie skonany.
Wszystkich nas to czeka, no chyba że ktoś wcześniej się zawinie.
nika

cre(w)master pisze...

Smutna prawda. Mój nieodżałowany mentor i autorytet, lekarz starej daty, mawiał: Życie jest piękne, ale starość to się Panu Bogu nie udała.

welatas pisze...

Mnie rozczulają tacy dziadziowie. Niczym nie różni się teraz od dziecka, ale jak napisała nika, tym lepiej dla niego, że jest w takim błogostanie.
Mój własny dziadzio (lat ma sporo mniej, ale troszkę mu alkohol pomógł), ma do tego stopnia dość mojej rozwrzeszczanej babci, że się nauczył skutecznie wyłączać. Po lekarzach z nim ujeździli, przebadali na wszystkie strony, a tu się okazuje, że..jak nie ma przy nim babci, to wraca do normalności. Tak go sterroryzowała, że on autentycznie nie słyszał, że ktoś do niego mówił, nie rozumiał poszczególnych słów- wyłączał się całkowicie. Jeszcze trochę i byłby w stanie podobnym jak dziadzio z opowieści Twojej. Na szczęście teraz są pilnowani i otępienie nie postępuje:)