piątek, 12 marca 2010

Panic attack

Post niniejszy, w żadnym razie nie wyraża krytyki, bądź negatywnej oceny przedstawionych sytuacji. Jest jedynie swoistym studium przypadku, ludzkich zachowań i reakcji w sytuacjach podwyższonego poziomu katecholamin. Opracowanie nie zawiera drastycznych scen, ostrych aktów przemocy ani wątków erotyczno-pornograficznych, a zatem:
TEGO POSTA (chyba) MOŻE CZYTAĆ TWOJE DZIECKO.



WATER PANIC

Na leśnej polance, w głuszy mazurskich lasów, grupa przyszłych instruktorów ratownictwa i pierwszej pomocy, roztrząsała dylematy wartości dydaktyki w pracy z młodzieżą. Jednym słowem: Nuda.
Tymczasem kilkaset metrów dalej, nad brzegiem jeziora, ekipa instruktorów-wykładowców szykowała niezapowiedziany alarm  ratownictwa wodnego.
Pięć knujących postaci oporządzało trzy ratownicze łódki wiosłowe. Jeszcze ostatnie ustalenia i jedna z wiosłówek odbiła od brzegu unosząc konspiratorów na głęboką wodę.
Na polance trwały zajęcia. Wykładowca monotonnie cytował książkowe mądrości, muchy sennie brzęczały w popołudniowym słońcu, a kursanci ziewali dyskretnie zasłaniając twarze notatnikami. Spośród wszystkich aktorów tej scenki tylko muchy i kursanci nie byli świadomi zbliżającej się akcji. Wykładowca celowo starał się uśpić słuchaczy, aby spotęgować efekt zaskoczenia.
- Przystań do obozu... - rozdarło się radio - ratunek, ratunek, ratunek!
A na jeziorze panował spokój. Szalupa delikatnie kołysała się na wodzie. Piątkę instruktorów od brzegu dzielił dystans stu pięćdziesięciu, może dwustu metrów. Za zieloną ścianą lasu rozlegały się alarmowe gwizdki.
- No... zaczęło się - mruknął Słodycz i odrzucił wiosło.
Słodycz był instruktorem ze wszech miar nietuzinkowym. Rosły chłop postury niedźwiedzia i gołębiej duszy. Bardzo przyjacielski wobec kursantów. Świetnie grał na gitarze i doskonale śpiewał. Ulubieniec dziewcząt i kobiet w każdym innym wieku. Niestety ze względu na masę ciała, był także najczęściej omijanym pozorantem podczas alarmów i gier ratowniczych. Po prostu nikt nie był w stanie Słodycza udźwignąć.
- Panowie, włazić do wody - zakomenderowałem i zanurzyłem stopę w tafli jeziora - O ja pierniczę, jaka zzzimna... - wystękałem z cierpieniem. - nie dam rady wskoczyć...
Słodycz poprawił zapięcia wielkiej kamizelki ratunkowej
- LECĄ..! - wrzasnął i popchnął mnie do wody.
Cztery synchroniczne pluski świadczyły o tym, że "ofiary" znalazły się za burtą. Na łódce pozostał jedynie "ranny" sternik.
Woda na chwilę zamknęła mi się nad głową. Gwałtowne zimno uciskało klatkę piersiową.
- zamarzam... - pomyślałem - ... ale jak? W lipcu..? - dokończyłem rozważań i wynurzyłem się na powierzchnię.
Na brzegu rozgrywały się dantejskie sceny. Ratownicy-kursanci biegali tam i z powrotem. Ktoś próbował spychać na wodę pozostałe łodzie.
Rozejrzałem się wokół. Kilka metrów w prawo, dryfował "nieprzytomny" Słodycz. Dwóch pozostałych pozorantów, zgodnie ze scenariuszem ćwiczeń, płynęło w stronę brzegu.
- Muszę się trochę rozruszać... - czułem nieznośne zimno i drętwienie całego ciała - ile ta woda ma stopni..?
Z całych sił zacząłem drzeć pyszczydło i co jakiś czas zanurzałem się dramatycznie pod wodę.
- RATUN... bul bul bul.... RATU... bul bul...
Przy kolejnym wynurzeniu zauważyłem płynącą w moim kierunku łódkę. Druga wiosłówka dopiero odbijała od brzegu, ale co to..? Dlaczego ci na łodziach nie mają kapoków..? Jakieś małe ludziki wskakują do wody i płyną wpław..?
- niedobrze... - pomyślałem - nie tak miało być...
Chwilę później leżałem na dnie wiosłówki. Niby lipiec i słonecznie, ale autentycznie terepało mnie z zimna. Próbowałem symulować utratę przytomności. Spod przymkniętych powiek zdążyłem jeszcze zaobserwować jakąś szamotaninę na wodzie. Druga szalupa zawróciła do brzegu.
- Gdzie jest Słodycz? - zadawałem sobie w myślach pytanie... i nagle...
- On ma hipotermię..! - darł się jakiś głos nad moją głową - trzeba go ogrzewać! - Po tym okrzyku, kursant o pseudonimie Klucha przywalił mnie swoim cielskiem, wyłączając mi chwilowo wizję i fonię.
Tymczasem na wodzie trwała "walka". Ranny sternik krzyczał wniebogłosy. Dwóch rozbitków zabrała do brzegu szalupa. Kilku kursantów, płynąc wpław holowało nieprzytomnego Słodycza. Powoli dopływali do "mojej" łódki.
- Wciągajcie go..! Wysapała z wody dzielna dziewczyna.
- Gdzie?! Tu nie ma miejsca! - krzyczeli "marynarze".
- Cholera bierzcie go! Ta woda ma chyba minus pięćset stopni!
- Nie ma mowy! - Klucha poderwał się w szalupie, pozwalając mi zaczerpnąć powietrza. Fonia też mi wróciła, więc mogłem nasłuchiwać.
- Chłopaki musimy go wrzucić na tą łajbę! - zakomenderowała ratowniczka. Nagle poczułem jak łódź ostro przechyla się na burtę. Do środka wdarło się trochę zimnej wody. Otworzyłem oczy gotowy do nagłego zanurzenia. Wiosłówką mocno kołysało. Tuż za burtą zobaczyłem niebieskiego na twarzy Słodycza. Zastanawiałem się czy twardziel udaje nieprzytomnego, czy faktycznie już się wychłodził.
Ci w wodzie starali się wsunąć jego wielkie cielsko na pokład i to właśnie było przyczyną kołysania.
Ku mojemu zaskoczeniu załoga, miast pomagać w akcji, przystąpiła do rozpaczliwej obrony jednostki przed intruzami.
- Wynocha! - krzyczeli - Płyńcie stąd! - Werbalne próby nie przynosiły rezultatu. Zdesperowani "marynarze" chwycili za wiosła i... zaczęli nimi okładać ofiary w wodzie. Łódka chwiała się coraz mocniej. Scena jak z tonącego Titanica...
Nagle, ponad ogólny gwar walki, wzleciał trwożny wrzask. Siedzący dotąd nieruchomo drobny "majtek" krzyknął piskliwie:
- Ludzie kuźwa... przestańcie! Ja nie umiem pływać!!!
- Dobra... dość tego... - pomyślałem i podnosząc się z dna łodzi próbowałem ogarnąć sytuację.
- Spokój! Siadać na tyłkach! - wrzasnąłem do załogi. Zapanowała cisza - Dacie radę płynąć wpław? - spytałem ratowników w wodzie. Pokiwali twierdząco głowami, a wargi im się trzęsły jak operatorom młota pneumatycznego.
- Słodycz... żyjesz..? - lustrowałem unoszącego się na powierzchni instruktora.
- Żyję... ale do cholery pospieszcie się z tym ratowaniem - warknął i ponownie zamknął oczy.
- O.K. kontynuujemy akcję... tylko SPOKOJNIE... - położyłem się i znów byłem "nieprzytomny".
Ostatecznie dotarliśmy do brzegu. Ja w łódce, a Słodycz... na lince, ciągnięty za wiosłówką. Wszystko przez masę ciała...

Żadna symulacja nie jest skończona dopóki nie zostanie podsumowana. Podczas omówienia analizowaliśmy poszczególne etapy akcji.
- Klucha... - zwróciłem się do kursanta - możesz mi powiedzieć, w jakim celu mnie przywaliłeś swoim cielskiem w łodzi?
- Chciałem ogrzać... bo hipotermia... Ech... spanikowałem...
- A reszta..? Chcieliście się pozabijać tymi wiosłami?
"Marynarze" pochylili głowy
- Nam też nerwy puściły...
- A druh Płotka..? Jak to możliwe, że nie umiesz pływać?
- Umiem, ale tak się wystraszyłem... że zapomniałem...


LAND PANIC

- Ej, jak to było z tą ostatnią reanimacją w firmie? - Spytałem kolegę skręcając karetką na asfaltową szosę. Wracaliśmy do stacji po kolejnym transporcie. Przed nami godzina drogi i długie rozmowy o wszystkim i niczym.
- Weź stary, nie pytaj nawet. - Ratownik machnął ręką.
- No mów... Słyszałem, że niezła jatka była..?
- Jatka to mało powiedziane. Zawołali mnie na dializy, bo pacjent nie dycha... Pobiegłem, sprawdzam... faktycznie nie dycha.
Mówię do pielęgniarki, że robimy trzydzieści na dwa i zaczynam uciskać klatkę, a ona: Co robimy?
Ja robię trzydzieści uciśnięć, a ty potem dwa razy machniesz ambu. Umiesz? Ona mówi, że nie bardzo... Trudno... rób jak umiesz. Przyleciała reszta ekipy... O cokolwiek prosiłem to: Nie ma...
Intubacja... laryngoskop nie świeci, rury nie ma w rozmiarze... Próbowałem intubować, ale to takie gmeranie było... nie dałem rady. Tlen chciałem podpiąć pod worek... nie ma wężyka... Mówię ci masakra. Wszyscy spanikowali... sam się z wszystkim musiałem szarpać... totalna porażka. Nawet lekarka spanikowała...
- No to ładny młyn - mruknąłem. Jechaliśmy chwilę w ciszy.
- A mieliście go podpiętego pod jakiś monitor? - ponownie nawiązałem do tematu reanimowanego pacjenta.
- Tak... miał elektrody zapięte.
- A właściwie, w jakim rytmie on się zatrzymał..? Co tam się pisało na monitorze?
- A wiesz, że nie popatrzyłem nawet... - wyjąkał osłupiały kolega - Kurczę... spanikowałem...

* * *
Ot... panika...

7 komentarzy:

doro pisze...

Jak ja się modliłam na wszystkich obozach, szlakach i inszych wycieczkach, żeby na taką sytuację nie trafić, ani na symulowaną ani prawdziwą ;) za to teraz los się zemścił i oddaje z nawiązką - trafiam zawsze na to w domu i zazwyczaj wtedy nie mam nikogo do pomocy, na szczęście jestem typem niepanikującym ; drzyzgającą krew tamuję, szkło z rąk wyciągam, odduszam krztuszących się, zęby zbieram na pamiatkę, amen ;P

cre(w)master pisze...

Doro - a co Ty masz w domu Szpitalny Oddział Ratunkowy..? Czy dzieci gromadkę? :)

doro pisze...

Często znajomi dzieci podrzucają, jest kilka hulajnóg, ostre kanty, zabawy w piratów, 4 koty i dwa psy, to wystarczy ;)

Anonimowy pisze...

Łomatko, ja pamiętam, jak na basenie złapał mnie, co tam drapnął i uchwycił się mnie fioletowy ze strachu dzieciak. Nic nie mógł powiedzieć, więc przeholowałam go z głębokiego na płytkie.
Strasznie w panice taki niedoszły topielec obciąża, trza mieć krzepę, coby takiego doholować i się przy tym nie utopić. Chłopa bym nie dała rady holować.
nika

akemi pisze...

Ciężki żywot metodyka&ratownika;-)

abnegat.ltd pisze...

A wiesz że zawsze powtarzam wszystkim kursantowm - spokój najpierw. Lepiej spokojnie nie zrobic nic - niz panicznie zakatrupić pacjenta...

Anonimowy pisze...

Pamiętam pierwszą sytuację ehhh to były czasy, łezka się w oku kręci.

Pozdrawiam