poniedziałek, 8 lutego 2010

Miłe złego początki


* * *
Był to czas, gdy edukacja seksualna młodzieży, w przypadku dziewcząt, ograniczała się zazwyczaj do szeptów i chichrania w szkolnym korytarzu. Chłopcy zaś najchętniej edukowali się w oparciu o pomięte czasopisma przekazywane sobie z "ojca na syna".   Dużą rolę w zdobywaniu wiedzy odgrywały także przekazy ustne typu:  "...jak się nie będziesz przy tym całowała, to w ciążę nie zajdziesz".
Lekcja biologii (wg ówczesnej młodzieży) to była czysta dezinformacja, a na religii zakonnica z zapałem grzmiała, że kto się będzie hmm... z języczkiem, ten z piekła nie wyjdzie po wsze czasy.
A potem całe to "wyedukowane" towarzystwo jęło oddawać się radosnym eksperymentom i ćwiczeniom praktycznym. Ech to były czasy ;)
Dziś zdaje się być nieco inaczej. Współczesna trzynastolatka najpierw przeprowadza serię ćwiczeń i doświadczeń, wspartych ewentualnie bardzo merytorycznym: "Drogie Bravo Girl... Niedawno ze swoim chłopakiem... i co teraz zrobić?", a potem na teorię już czasu brak... Bo albo się trzeba leczyć z jakiegoś cholerstwa albo bawić... dziecię własne.
Tę swoistą sztafetę pokoleń doskonale obrazuje poniższy dowcip:

Trzech braci stoi w zoo przed klatką z pawianami. Za kratami właśnie odbywa się zwierzęcy akt kopulacji.
Bracia patrzą i nagle najstarszy z nich, piętnastolatek mówi:
- ...ale te małpy się dziwnie bawią...
- Co ty głupi jesteś..? Mówi średni z braci, dziesięciolatek - ...one seks uprawiają!
Najmłodszy, pięciolatek kiwa głową ze zrozumieniem i mówi:
- ale jaki wylafinowany...

Wróćmy jednak do lat kiedy młodzieży beztrosko zdawało się, że jedni pochodzą od bociana, a inni wyskoczyli z kapusty...
Wtedy właśnie zaczynałem swoją przygodę z wolontariatem w ambulatorium chirurgicznym lokalnej stacji pogotowia. Zakładałem opatrunki, gapiłem się na zabiegi, sprzątałem, gapiłem się na zabiegi, leciałem wymioto... sprzątałem, gapiłem się i tak dalej. Cóż to było za szczęście kiedy lekarz pozwolił obciąć nić chirurgiczną podczas zszywania rany. A gdy pewnego pięknego dnia samodzielnie założyłem dwa szwy na rozbity baniak jakiegoś nawalonego jegomościa - myślałem, że Boga za nogi złapałem ;) Tak mijały mi pracowite dni. Rano do szkoły, popołudniu na pogotowie...
Nadejście pory wieczornej w ambulatorium można było poznać po dzikich tłumach koczujących w poczekalni. Do szycia, do drutowania, do składania, do gipsowania... Obłęd.
Tego wieczoru tłumy przewaliły się już przez malutkie pomieszczenia stacji pogotowia. Pustka na korytarzu sygnalizowała znużonemu lekarzowi porę odpoczynku. Dwie pielęgniarki niemrawo snuły się po gabinecie. Wyszedłem z ciasnej przestrzeni odetchnąć świeżym powietrzem. Wtem w perspektywie korytarza zobaczyłem wolno poruszającą się postać młodego mężczyzny. Jego specyficzny chód przywiódł mi na myśl klasyczne sceny tuż przed pojedynkiem westernowych szeryfów i bandziorów... Takie "W samo południe".
Chłopak podszedł do mnie i z wystraszoną miną wyszeptał:
- Doktorze mam taką wstydliwą sprawę...
- Nie jestem lekarzem. - odrzekłem i wskazałem ręką drzwi gabinetu. Jednocześnie duma mnie rozpierała, że ktoś mógł wziąć mnie za medyka - Znaczy, że wyglądam w tym fartuchu już poważnie... Pomyślałem z zadowoleniem.
Wślizgnąłem się do ambulatorium. Pacjent szeptał coś doktorowi do ucha, pielęgniarki podejrzliwie obserwowały całą scenę.
- ...Wobec tego... - westchnął doktor - ...zapraszam pana do gipsowni, skoro ma być na osobności...
Poszli obaj do miniaturowej klitki, w której zazwyczaj zakładano opatrunki gipsowe. Poziom ciekawości pielęgniarskich matron osiągał szczyty.
Kilka minut później lekarz wyszedł, a jego pozornie zblazowany wyraz twarzy zaburzało nieznaczne drżenie w kącikach ust. Podał pielęgniarce dokumenty pacjenta, a do mnie rzucił:
- Proszę przygotować okład z rivanolem i zanieść tam panu, założyć albo nie wiem... może sam sobie założy..?
Przystąpiłem do przygotowania opatrunku. Pielęgniarka zasiadła przy maszynie do pisania i z mozołem stukała dane personalne pacjenta.
- Doktorze, jakie napisać rozpoznanie?
Doktor bujnął się na krzesełku.
- Zerwanie wędzidełka napletkowego - frenulum preputii - wymamrotał z półprzymkniętymi powiekami.
Znad maszyny dobiegło rozentuzjazmowane - oooch, oooochhh...

Z gotowym okładem stanąłem pod drzwiami gipsowni. Przyznaję - ręce mi trochę drżały...
- puk, puk... wrota lekko ustąpiły i z małej szczeliny wysunęła się dłoń.
- ja sam... poradzę... - wybawił mnie z opresji pacjent.
Skoro tak, skupiłem swoją uwagę na akcji w ambulatorium.
- hi, hi... och... hi, hi - przeżywały pielęgniarki - Doktorze, hi, hi... to sam sobie to zrobił..?
- Nie - odparł lekarz i szybko dodał - kobieta mu pomogła...
- No to co mam napisać w rubryce "przyczyna" - spytała z podstępnym uśmieszkiem piguła i zamrugała powiekami.
- Proszę napisać... hmm... proszę napisać - lekarz popadł w zadumę.
Kilkanaście sekund pełnego napięcia milczenia świdrowało nasze przepełnione ciekawością mózgownice.
Wreszcie doktor przestał się kiwać na krzesełku i z bezczelnym uśmiechem palnął:
- Proszę napisać, że LODA..!

Cóż on chciał przez to powiedzieć? Nie wiem. Za moich czasów to tylko bocian i kapusta...

* * *
Miłe złego początki... ale mogło być gorzej... vide poniżej.














fot. http://manhattanoffender.typepad.com/manhattanoffender/2006/11/first_aid_for_e.html

2 komentarze:

Asia (Aś) miło mi. pisze...

nie wiem czy ja już taka stara jestem, że to o tej kapuście i bocianach takie na czasie było.... kiedyś :) a raczej dobre na męczące pytania, choć ciekawskim dzieckiem nie byłam.

p.s. widzę, że spore zaległości mam!

Nomad_FH pisze...

A bo desery są takie zdradliwe :P