Że w obczyźnie cmentarza czują się - bezdomnie -
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością, co się w jarach gęstwi nieprzytomnie.
B. Leśmian (W zakątku cmentarza)
Jakoś tak poważnie zrobiło się na "branżowych" blogach.
Filozoficznie i schizoidalnie. Nie milkną echa komentarzy niczym (jak sam to określił Abnegat) kij w mrowisko, ale... zostawmy to.
Refleksja nad poruszanymi tematami sprawiła, że na dziś odechciało mi się błaznować i zamieszczać historyjki z uśmieszkiem w tle.
Już, już miałem się zanurzyć w wytęsknioną otchłań snu, gdy jedno zdanie ze świeżego wpisu Szamana wypłoszyło spod moich półprzymkniętych powiek przyjemne majaki, a w to miejsce postawiło obraz odległy w czasie, a jednocześnie wciąż ostry i rzeczywisty...
Ten fragment wyrwałem zupełnie z szerokiego kontekstu wypowiedzi autora:
/...nie ma śmierci. "Dziadziuś poszedł do szpitala. Nie, już nie wróci. A ty pojedziesz z ciocią na dwa dni do kuzynki. Przecież ją lubisz..." Jakieś ukradkiem ocierane łzy, no, bo jak z dzieckiem rozmawiać o śmierci? Może się zmartwi, a na pewno nie zrozumie.../
Błysk projekcji i cisza...
- I co teraz zrobić z szeroko otwartymi oczyma i snem precz odpędzonym..? Pisać, nie pisać..?
Usiadłem na łóżku poprawiając poduszkę za plecami - Spróbuję.
"Bo każdy ratownik ma swój cmentarz..." taki temat poruszono dawno temu na jednym z portali ratowniczych. Uczestnicy dyskusji na różne sposoby interpretowali sens tego zdania. Były głosy o wypaleniu zawodowym, ktoś inny mówił o pogrzebanych szansach, ale do mnie najbardziej trafiła wypowiedź o tych wszystkich pacjentach, którzy podczas naszych dyżurów, na naszych oczach odeszli z tego świata.
I jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało... muszę się zgodzić z tym twierdzeniem.
Śmierć jest nieodłącznym elementem naszej pracy. Wbrew usilnym staraniom lekarzy, ratowników, wbrew całej negacji zjawiska w społeczeństwie i często wbrew samym sobie - Bo przecież jeszcze tyle życia przede mną... nasi pacjenci umierają. W ciszy szpitalnej sali lub w szumie ulicy i huku strażackich agregatów... odchodzą.
A my, chcąc nie chcąc odprowadzamy tych ludzi w nasz "prywatny" zakątek cmentarza. Bez wieńców, rodziny i pieśni żałobnych. Za to często z rykiem syreny, piskiem defibrylatora, z panicznym "ja pierdolę... nie rób mi tego..." wyszeptanym przez ratownika. Pamiętamy ich, choć z reguły pamiętać nie chcemy. Jednych lepiej, wyraźniej, innych prawie wcale... niczym stare, zatarte epitafia.
I chyba żaden z nas nie chce odwiedzać tych "zakątków cmentarza" ani w dzień zaduszny, ani w powszedni. Uczymy się zacierać ścieżki, zamazywać drogowskazy do naszych wspomnień. Czasem jednak jakiś przebłysk przyniesie pod powieki twarz wyraźną, choć dawno już nieobecną... I za nic wtedy powiek zamknąć nie można...
* * *
Pierwszy... - Doktorze, do reanimacji na internę! Głos pielęgniarki zafalował w niebezpiecznie wysokich rejestrach.
- Chodź. Rzucił w moją stronę anestezjolog. - Jedyna okazja. Mrugnął złowrogo okiem.
To był jeden z pierwszych dni w szpitalnej izbie przyjęć. Przeskakiwaliśmy w biegu po dwa schody pędząc na czwarte piętro. Pielęgniarka dotrzymując nam kroku referowała szarpanym głosem.
Pacjent 72 lata, obciążony chorobami, POCHP - dziś gorzej się poczuł...
W tamtej chwili cały ten opis sytuacji brzmiał w moich uszach tak... książkowo i wręcz nierealnie. Stres umknął.
Dopadłem do drzwi szpitalnej sali. Łóżkową biel pościeli przecinał kontrastująco siny zarys człowieka. Nad nim pochylona biała postać nerwowo, raz za razem, naciskała worek "ambu" z dociśniętą do twarzy maską. Obok stał jakiś lekarz w długim, białym fartuchu i odruchowo przerzucał kartki historii choroby pacjenta.
Zrobiłem krok w przód przepuszczając anestezjologa. Wyuczone algorytmy, w jednej sekundzie uleciały mi z głowy. Nie wiedziałem nawet kiedy rozpoczęła się reanimacja.
- Nabierz adrenalinę do strzykawki i 3 mg atropiny do drugiej. Głos lekarza dobiegał jakby zza ściany.
Patrzyłem na leżącego przede mną człowieka. Nie był dla mnie obiektem akcji ratunkowej, ani nawet pacjentem... był człowiekiem. Patrzyłem na jego wychudzone ciało, sino-szarą, cienką skórę, srebrny zarost pokrywający zapadnięte policzki i w otwarte oczy, których jakby proszący wyraz nie pozwalał mi skupić wzroku na czymkolwiek innym.
- Hej! Podniesiony ton głosu docierał wyraźniej do mojej świadomości. - Co ci jest?! Anestezjolog uciskając klatkę piersiową zerkał w moim kierunku. Pielęgniarka nabierała leki do strzykawek. Ktoś złapał mnie za rękę.
- Masuj...
Zaplotłem dłonie na chłodnej klatce piersiowej mężczyzny. Raz, dwa, trzy... Pod rękami mostek chrupał jak kruchy wafel w czekoladzie.
- Co za idiotyczne skojarzenie. Pomyślałem. Cztery, pięć...
Nie pamiętam jak długo uciskałem. Co jakiś czas liczenie przerywał mi ostry głos - Czekaj!
Patrzyliśmy wtedy w monitor i każde drgnięcie, każde załamanie fali izoelektrycznej było dla mnie jak objawienie.
- adrenalina i dalej!
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... - Patrzy na mnie. Myślałem. - Prosi mnie... siedem, osiem, dziewięć... Nie czułem zmęczenia. Trans trwał.
- Dosyć. Kończymy. Głos lekarza zabrzmiał jak wyprany z emocji komunikat.
Bezwiednie opuściłem ręce... Wokół mnie zaczęła się jakaś zupełnie inna krzątanina, a ja przez chwilę nie mogłem się ruszyć. Wciąż patrzyłem w szerokie, nieruchome źrenice, które przestały prosić, a zdawały ze zdziwieniem pytać: To już..? Tak po prostu..?
* * *
"Dziadziuś poszedł do szpitala. Nie, już nie wróci..."
5 komentarzy:
"Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem (...)"
przy najbliższej okazji doczytam resztę postów. ten był.... zbyt realistyczny. ale to dobrze.
Joanna - takie to już realistyczne zajęcie jest...
Miło Cię "poznać" :)
Tak się zaczyna - zdziwieniem. "To już?" Następnie pytanie zmiania się na "jak to możliwe?". Potem nie ma już pytań, tylko ciche pogodzenie się z faktem, że trudno być bogiem.
Świetny blog. Naprawdę. Przeczytałam na razie "tylko" kilka postów, dobrze, że już niedługo ferie, to będę mogła nadrobić.
Pozdrawiam serdecznie.
K.
Prześlij komentarz